Dwadzieścia Siedem

-Pamiętasz ten domek, nad jeziorem, do którego jeździliśmy w wakacje?- pytam Lenę, gdy zasuwa drzwi od salonu.

-Ten na Mazurach?- upewnia się. Kiwam głową, więc pyta:- Co z nim?

-Podczas moich ostatnich wakacji, poznałam tam chłopaka- mówię, a głos mam otępiały. -Miałam wtedy siedemnaście lat? Chyba, coś koło tego.Ten chłopak, miał na imię Szymon. Był przystojny, wysportowany. Po prostu, marzenie każdej dziewczyny. Spędziliśmy razem całe lato. Oczywiście mama z tatą, o niczym, nie wiedzieli.

-Szymon?- marszczy brwi.-Ten, który pracował w kawiarni?

-Właśnie ten- znów kiwam głową.- Wszystkie dziewczyny go chciały. A on trafił się mnie.Miałam szczęście, do czasu, gdy okazało się, że miał jeszcze dwie inne, na boku.

-Chyba nie rozumiem, do czego zmierzasz- wzdycha, siadając na kanapie.

-Adam, też ma inną dziewczynę- tłumaczę.- Marta Tarnowska. Tak się nazywa. Jest jego narzeczoną.

Mówię to wszystko,wpatrując się w przestrzeń. Nie jestem zdolna do tego, żeby okazać jakiekolwiek emocje. Nie po lekach, które wzięłam.

-Adam ma narzeczoną?- Lena unosi tak wysoko brwi , że przez chwilę zastanawiam się, czy nie boli ją od tego głowa.

-Taa...- przytakuję beznamiętnie.- Ładną. Nawet bardzo.

-Liczyłam na to, że jest siwa, pomarszczona i po osiemdziesiątce- próbuje mnie pocieszyć,ale przez to robię się jeszcze bardziej przygnębiona.

-Jest piosenkarką-wzruszam ramionami.- Kim więc, jestem ja, marna pisareczka, w świetle chwały, Marty Tarnowskiej?

-Hej!- kuzynka trąca mnie łokciem.- Jesteś dobrą pisarką. Najlepszą. A ta cała Marta?Teraz może i jest ładna, ale za 40 lat? Będzie brzydka jak noc.

-Tak myślisz?- po raz pierwszy, od chwili gdy jestem w jej mieszkaniu, patrzę na nią.

-Ja to wiem- parskam na to śmiechem, a po chwili, ona robi to samo.

Śmiejemy się przez dobre kilka minut. Ja przez łzy, Lena- prawie się dusząc od kaszlu. W ten sposób, spuszczamy z siebie całe napięcie. Jak powietrze z balona.

Kiedy byłyśmy nastolatkami, śmiałyśmy się cały czas. Ze wszystkiego. Trudno było nam się uspokoić. Wiele razy, wujek Rafał, musiał posuwać się do szantażowania nas, bo nie mógł z nami wytrzymać.

Aczkolwiek czasami, miałam dosyć Leny, a Lena mnie. Kłóciłyśmy się, jak stare dobre małżeństwo. Byle kiedy i byle o co.

To, jednak, były szczęśliwe dni. Dni szczerego śmiechu. Dni prawdziwej radości. Dni, gdy mogłam powiedzieć, że „wszystko w porządku". I tak było.

Gdzie, teraz, są te szczęśliwe dni? Kto mi je zabrał? Czy zamierza mi je oddać? Jeśli tak, to kiedy?

-O czym myślisz?- pyta Lena, gdy przez dłuższą chwilę, nic nie mówię.

-O tym, co się przez ten miesiąc zdarzyło- biorę głęboki wdech.- Rzuciłam Nowy Orlean,żeby przyjechać na to głupie przyjęcie urodzinowe. Rzuciłam pracę, żeby złożyć tacie życzenia, żeby usłyszeć od mamy,jak bardzo za mną tęskniła (choć dzwoni do mnie trzysta razy dziennie), żeby usłyszeć, że moja siostra znów jest w ciąży i żeby dowiedzieć się, że mój brat się zaręczył. Rzuciłam wszystko, by poznać fatalną miłość mojego życia. Więc, co jeszcze mi się przydarzy?

-Chyba nie jest, aż tak źle- patrzy na mnie, jakby w życiu były gorsze rzeczy.

-Nie. Jest gorzej- znowu zaczynam się nad sobą użalać.- Mój ojciec ma raka. I nie wiem co robić.

-Powiedzieli Ci- kiwa głową i siada wygodniej.

-'Powiedzieli' to za dużo powiedziane- mruczę pod nosem i zaczynam opowiadać o tym, w jaki sposób się dowiedziałam, o chorobie taty. Relacjonuję jej, całe zajście w gabinecie. Począwszy od obojętnej postawy mamy, aż po wybuch mojej złości.

Kuzynka słucha tego w milczeniu. Czasami, rzuca pod nosem, jakieś pojedyncze mruknięcia lub warknięcia. Jednak większość mojej opowieści, przemilcza.Gdy sama milknę, wyraz jej twarzy zdradza, że zastanawia się nad czymś intensywnie.

-Co teraz zrobisz?-przerywa, w końcu, ciszę.

-Nie mam pojęcia-wdycham.- Może... Może wrócę do domu. Muszę przemyśleć kilka rzeczy. Wiele rzeczy.

-Do domu- wypowiada te dwa słowa, jakby smakowały cytryną.- Dlaczego mam wrażenie, że nie masz na myśli, mieszkania w Ostrowie?

Wstaje i podchodzę do ciemnego i zimnego kominka. Wpatruję się w miejsce, gdzie powinno palić się drewno.

-A co innego mogę zrobić,jeśli nie wrócić do Luizjany?- zastanawiam się na głos.

-Żartujesz, prawda?- głos Leny jest ostry, niczym brzytwa.- Chcesz ich tutaj zostawić? Mamę,Tośkę, Franka? Chcesz zostawić tu wuja? Teraz, gdy będzie was potrzebował? Was wszystkich?

-Gdyby mnie potrzebował,powiedział by mi o raku wcześniej- odwracam się do niej i rozkładam bezradnie ręce.

-Myślał, że uda mu się wyleczyć- tłumaczy cicho. Kiedy posyłam jej zaskoczone spojrzenie,mówi dalej.- Rozmawiałam z nim, kilka dni, przed twoim przylotem.Powiedział mi, że nie chciał Cię tym martwić. Miał nadzieję,na wyleczenie nowotworu. Myślał, że wyzdrowieje i nikt się o tym raku nie dowie.

-Co?- czuję się rozbita.Rozbita na milion, małych kawałeczków, przez własnego ojca.

Jak mógł myśleć, że nikt się nie dowie? Tym bardziej, że to nowotwór trzustki. Nie znam żadnego człowieka, który przeżyłby tą chorobę.

-Powinnaś z nim porozmawiać- radzi kuzynka.- Możesz potem wyjechać, choćby do Chin, ale najpierw z nim pogadaj.

Po raz drugi wzdycham i kiwam głową. Ma rację, powinnam zostać.

-Świetnie- wstaje i klaszcze w dłonie.- A jutro, pójdziemy na cmentarz i zobaczysz się z rodzicami. Przynajmniej tam, nie będziesz mogła, na nich krzyczeć.

Unoszę brwi, ale zaraz potem, przychodzi mi na myśl, coś strasznego.

Cmentarz. Tam spotkam się z tatą. W miejscu, gdzie połowa znajdujących się tam, ludzi będzie martwa. A niedługo, mój ojciec dołączy do nich.

Muszę mieć myśli wypisane na twarzy, bo Lena przytula mnie mocno i szepcze do ucha:

-Dasz radę. Przejdziesz przez to. Nie pozwolę Ci nawalić.



POV ADAM.


Marta otwiera kartę dań i, z idealnie wyćwiczonym zainteresowaniem, zaczyna ją czytać.Próbuję robić to samo, ale jestem zbyt mocno, wytrącony z równowagi.

Cały czas, przed oczyma mam twarz Igi, gdy każe mi wracać do Marty i pozwolić jej się spakować. Cały czas, słyszę jej głos, gdy mówi: „Idź do niej".

Z frustracją, odkładam menu na bok i czekam na rozwój wydarzeń.

Marta zerka na mnie, znad karty, ale zaraz potem wraca do jej lektury.

Kiedy podchodzi do nas kelner, zamawiam, tylko, szklankę wody. Marta, natomiast, prosi o cappuccino z odtłuszczonym mlekiem i nutką cynamonu. Obowiązkowo z cukrem trzcinowym.

Boże, myślę. Ratuj trzcinę, przed kobietami na diecie.

-Następnym razem,wolałabym, żebyś mówił mi, z kim sypiasz- Marta przerywa ciszę.

-Ja wolałbym, żebyś uprzedzała mnie, o swoich wizytach- odgryzam się.

-Kiedyś lubiłeś, gdy przychodziłam bez zapowiedzi- opiera swój podbródek między kciukiem, a palcem wskazującym.- Zawsze witałeś mnie z otwartymi ramionami... i pustą sypialnią.

Wzdycham ciężko i pochylam się w jej stronę.

-Co jej powiedziałaś?- pytam, nie owijając w bawełnę.

Marta wzrusza ramionami i zaczyna rozglądać się po restauracji. Próbuje uniknąć odpowiedzi, ale wie, że się jej nie uda. Nie ze mną. Nie w tym przypadku.

-CO.JEJ. POWIEDZIAŁAŚ?- powtarzam, tym razem ostrzej.

-Niewiele- znów wzrusza ramionami.- Tylko, że jesteśmy zaręczeni.

-Wiesz,że umowa już nie obowiązuje- warczę.

Marta robi tą swoją standardową minę. Jej oczy robią się maślane jaku misia, a na twarzy pojawia się nieziemsko, piękny uśmiech.

-Kochanie,jeszcze nie wiesz wielu rzeczy- mruczy uwodzicielsko i sięga po moją dłoń, ale nie daję jej satysfakcji zwycięstwa.

Kelner przynosi nasze zamówienie, ale mi już odechciało się pić i rozmawiać. Wstaję więc od stołu, czym denerwuję Martę. Wiem, że będę długo za to pokutował, ale wiem też, że Iga jest tego warta. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top