Dwadzieścia Osiem


Bawię się, pustą już, torebką po cukrze. Owijam papierek, wokół palca wskazującego. Co jakąś minutę, patrzę na zegarek, a co dwie-na drzwi wejściowe.

W kawiarni, jak to w kawiarni, czuć świeżo paloną kawę i świeżo upieczone ciasto. Sam zapach, powoduje, że mój żołądek się skręca.

Zerkam, na stolik w głębi pomieszczenia, gdzie siedzą Lena, Daniel i Alex. Kuzynka obiecała zająć się moim synem, na czas mojej rozmowy z Tośką.

Ale moja siostra się spóźnia. Już dwadzieścia minut. Nigdy nie była punktualna, ale dziś, wyjątkowo zależy mi na czasie. Poza tym, wkurza mnie to.

W ogóle, od czasu przyjazdu do Polski, nie czuję się sobą. To tak, jakby w moim ciele, zamieszkał ktoś inny. Ktoś, kogo nie umiem okiełznać. Obcy.

Znowu się nad sobą użalasz, karcę samą siebie. A przecież obiecałam, że już nie będę.

Nagle, przypominam sobie, moją wczorajszą rozmowę z Leną. Nie należała do tych przyjemnych. Może dlatego, że było święto zmarłych, a może dlatego, że jestem zwykłą kretynką.

Zaczęło się od tego, że mama cały dzień wydzwaniała na moją komórkę. Kiedy po raz kolejny, odrzuciłam połączenie, Lena nie wytrzymała.

-Wiesz, że musisz, kiedyś z nią porozmawiać?

-Wiem- mój ton, nie był za bardzo, miły.

-Unikasz ich- nie było to pytanie. Zwykłe stwierdzenie faktu.- Tylko dlaczego?

Wzruszyłam ramionami i odwróciłam wzrok. Nie mogłam wytrzymać jej spojrzenia. Po prostu, nie potrafiłam.

-Rozumie, że załamałaś się śmiercią Daniela. Rozumiem też, że wychowywanie dziecka, mając zaawansowaną depresję, nie było bułką z masłem -powiedziała.- Ale to już było. Było, minęło...

-Taa... Carpe diem i do przodu. Bla, bla, bla- zrobiłam ten gest dłonią, który przypomina, otworujący i zamykający się dziób kaczki.

-Do jasnej cholery! Posłuchaj mnie- przerwała mi, aż nad to, cierpliwa. -Daj mi coś powiedzieć, a dopiero potem oceniaj.

-Dobra- dałam jej wolną rękę, choć zrobiłam to niechętnie.

-Ty się boisz. Boisz się, że znowu wpadniesz w depresję, że po raz kolejny, nie będziesz miała powodu, by żyć. Boisz się, że Alex zobaczy cię, jako kogoś słabego, bezbronnego. Mam rację?

Nie odpowiedziałam. Tylko zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech.

-Mam rację-odpowiedziała sobie sama.- Dlatego, muszę Ci to powiedzieć. Robisz źle. Popełniasz, największy błąd życia. Pozwól poznać im Alexa. Zrób to dla niego. Albo chociaż dla swojego ojca. Powiększ mu grono ludzi, dla których walczy.

Nagle, dzwonek ogłaszający przybycie nowego klienta, wyrywa mnie ze wspomnień.

Do kawiarni, wchodzi Tośka. Ma zarumienioną twarz, co każe mi sądzić, że szła na nogach. Krótkim dmuchnięciem, odgarnia sobie grzywkę z czoła. Gdy dostrzega mnie, przy stoliku, uśmiecha się.

-Cześć -wita się, zdejmując płaszcz.- Przepraszam za spóźnienie. Byłam u lekarza, a na dodatek jeszcze, te korki...

Jej brzuch, już jest zaokrąglany. Powoli można dostrzec, że jest w ciąży. Na samą taką myśl, przypominam sobie, jak sama byłam w ciąży.

-Dobra, po co cała ta szopka, ze spotkaniem tutaj?- pyta siadając.- Czemu nie w domu?

Znowu patrzę w stronę stolika Leny. Siostra marszy brwi i odwraca się, żeby zobaczyć, co odwróciło moją uwagę.

-Potrzebujesz obstawy?- drwi ze mnie.

-Lena jest tutaj, ze względu na twoje bezpieczeństwo- tłumaczę.- W razie, gdybym miała ochotę Cię zabić.

Siostra parska śmiechem i kręci, do tego, głową. Zakłada ręce, tym samym, zamykając się przede mną. Czyli boi się, ale próbuje to ukryć. Niestety nieskutecznie.

-To, o co chodzi?- ponawia pytanie.

Opadam na oparcie krzesła i przyglądam się jej uważnie. Nie mam stuprocentowej pewności, czy przed naszym spotkaniem, nie konsultowała się z matką. Prawdę powiedziawszy, byłabym głupia, sądząc, że tego nie zrobiła.

Przypominam sobie, naszą rozmowę w domu rodziców. Potrzebuję chwili, żeby uświadomić sobie, że Tośka wtedy kłamała. Miała zmylić mnie tak, żeby nie dowiedziała się o chorobie taty.

-Nie kłócicie się z Gabrielem. Nigdy tego nie robicie- przerywam, w końcu ciszę.

-Co?- dziwi się siostra.

-Mama nie krytykuje wychowywania Antka. Zawsze dawała Ci wolną rękę-ciągnę.- I nie wyprowadzacie się od rodziców. Za bardzo do nich przywykłaś, żeby teraz odejść.

Tośka odwraca wzrok, tym samym potwierdzając moje słowa.

Świetnie, myślę. Zostałam wkręcona, przez moją siostrę. A przecież, ona nie umie kłamać.

-Gabriel, chce się wyprowadzić- przyznaje.-To jest prawdą. Uważa, że mój stres, wywołany chorobą ojca, szkodzi dziecku.

-I ma rację- mówię to, niezbyt miłym tonem. Dlatego, w momencie, gdy wypowiadam to zdanie, już ich żałuję.- Przepraszam. Nie powinnam. Ja..

-Masz rację. Ty i Gabriel- kręci głową.- Mama też uważa, że zmiana otoczenia mi pomoże. Ale co to za różnica? Czy w centrum Ostrowa, czy w górach, czy w domu rodziców? Wszędzie, będę martwić się, tak samo.

-No tak- zgadzam się.- Faktycznie.

-Powiesz mi, w końcu, co tu robimy?- zmienia, poniekąd, temat.- Bo raczej, nie ściągnęłaś mnie tutaj, żeby rozmawiać o mnie.

-Nie- kiwam głową.- Chciałam porozmawiać o tacie.

-Oo, naprawdę?- już drugi raz sobie ze mnie drwi.- To miło, że w końcu, się przejmujesz.

-Możemy załatwić to, bez uszczypliwości?- warczę.- To zbyt poważny temat, żeby żartować.

Siostra rozkłada ręce, jakby nie mogła nic z tym zrobić. Jej reakcja powoduje, że krew zaczyna mi się gotować w krwiobiegu.

-Co z tatą?- postanawiam skupić się na tym, po co tu przyszłam.- Jak się czuje?

-Jak po każdej chemii- wzrusza ramionami.- Wymiotuje, traci włosy...

-A rokowania?- dopytuję.- Jak leczenie? Postępuje?

-W ostatnich miesiącach, guz się pomniejszył- odpowiada.- Dlatego niczego nie zauważyłaś. Ta chemia, trochę pomaga, ale guz jest nieoperacyjny, więc lekarze nie dają mu wiele czasu.

-Ile?

-Niewiele- powtarza.

-Ile?!- podnoszę głos, ale nie wystarczająco, żeby usłyszeli wszyscy w kawiarni.- Trzy miesiące? Pół roku?

W oczach Tośki, pojawiają się łzy. Nie spływają one po policzkach, ale niewiele do tego brakuje.

-Miesiąc, może półtora- pociąga nosem.- Lekarze nie są pewni, ale oficjalnie, dają mu szanse na miesiąc.

Miesiąc. Miesiąc. Miesiąc.

Ta wiadomość uderza mnie, niczym pociąg w samochód na przejedzie kolejowym. Jasne, wiedziałam, że nie mamy dużo czasu, ale to co właśnie usłyszałam? To żart. To na pewno jakiś dowcip.

Trzydzieści dni?! Trzy i jedno zero?!, wrzeszczę w duchu. To nie jest prawda. Lekarze się mylą. Lekarze nic nie wiedzą. Nie skażą mojego ojca na trzydzieści dni życia.

Moje łzy są gorzkie i słone, jednocześnie. Płaczę z bezradności, strachu i wściekłości. Z bezradności, bo nie mogę wyleczyć taty. Bo, nie mogę sprawić, że jego rak zniknie. Ze strachu, bo jak mam nadrobić dziesięć lat w trzydzieści dni? Przecież to niemożliwe.

I z wściekłości, bo uciekłam. Uciekłam od rodziny. Uciekłam od bezpiecznego domu. Od mojego prawdziwego życia. I to jest zemsta losu.

Najpierw Daniel, teraz tata.

Mój tatuś. Mój kochany tata...

-Masz... masz te dokumenty, o które cię... o które prosiłam?- pytam, połykając łzy.

Siostra kiwa głową i wyjmuje z torebki, niebieską teczkę.

-To cała dokumentacja medyczna ojca- wyjaśnia.- Tylko, po co Ci ona?

-Znam kogoś, kto może pomóc.

-Mama konsultowała się, ze wszystkimi najlepszymi lekarzami w Europie- uprzedza.- Nie masz czego szukać.

-Szukała w Europie- mówię dobitnie.- A tak się składa, że mój mąż, miał znajomego onkologa. Poznali się w czasie studiów. Teraz pracuje w Nowym Jorku, w prywatnej klinice onkologicznej. Najlepsza jaką znam. Pomoże, tyle ile będzie umiał.

Tośka rozkłada, bezradnie ręce, pozwalając mi się tym zająć. Jednak, w wyrazu jej twarzy, odczytuję, że nie wierzy iż to może się udać.

Stawiam walizkę przed drzwiami i jeszcze raz, spoglądam na Alison, która stoi przy wyspie kuchennej oraz Iana, obejmującego ją.

-Dacie sobie radę?- upewniam się po raz setny.

-Nie dawałam rady przez cztery lata?- ironizuje przyjaciółka.- I uprzedzam, twoje kolejne pytanie, tak znam numer na pogotowie, policję i straż pożarną. I alarmowy też.

-Dziękuję- mówię i podchodzę do nich.- Ale mogę to jeszcze odwołać.

-Chyba żartujesz- karci mnie Ian.- Tu chodzi o twojego tatę. Musisz jechać.

Przyznaję mu rację. Wiem, że muszę jechać. I wiem, że wrócę. Skąd więc, ta szopka?

Idę do pokoju Alexa, mając nadzieję, że już śpi. I tak jest.

Leży, przykryty kołdrą, przytulając swojego misia Lenny'ego. Zawsze z nim śpi, nieprzerwanie od czterech lat. To jedna z niewielu rzeczy, jakie zdążył dać mu Daniel.

Siadam na skraju łóżka i chwilę przyglądam się synowi. Następnie pochylam się i całuję go w czoło.

-Śpij dobrze- szepczę i wychodzę z pokoju.

Nie zdążam nawet powiedzieć jednego słowa, a już ląduję w niedźwiedzim uścisku Alison.

-Du... Dusisz...- charczę.- Mnie...

Najwidoczniej, krzepa po byciu rozgrywającą w licealnej drużynie footballowej, jeszcze została.

-Przepraszam- mówi skruszona, gdy wypuszcza mnie z objęć.- Ale wiesz, jak nienawidzę samolotów.

-Wiem- wzdycham ciężko i podchodzę do Iana, żeby go uściskać.- Zaopiekuj się naszymi Aligatorami.

-Zawszę to robię- puszcza mi oko.- Leć, zanim szofer ci odjedzie.

-Jasne- cmokam go jeszcze w policzek i idę do drzwi. Zanim jednak je otworzę, zerkam na nich ostatni raz.- Zadzwonię, jak wyląduję.

Ciągnę walizkę i chwytam wolną ręką płaszcz. Gdy zamykam za sobą drzwi, słyszę jak ktoś za mną staje.

-Wyjeżdżasz?- pyta trochę zaskoczony, trochę przestraszony.

-Tak- odpowiadam i schodzę po schodach, taszcząc walizkę.

-Sama?- docieka.- Do Luizjany? Na długo?

Nie wiem dlaczego, ale czuję czysto-irracjonalną satysfakcję, gdy tak się męczy. Może dlatego, że zawsze jest taki obeznany i pewny każdej sytuacji?

-Lecę do Nowego Jorku- lituję się nad nim, nie zatrzymując się nawet na chwilę.- Sama.

-Do Nowego Jorku?- dziwi się, jakby uważał, że nie mam czego tam szukać.

-Tak, do ... Wielkiego... Jabłka, Miasta ... które nigdy ... nie ...śpi- dyszę i muszę się zatrzymać. Walizka, jest tak ciężka, że potrzebuję chwili odpocząć.

-Daj, pomogę Ci- oferuje Adam i bierze mój bagaż.

-Dziękuję- posyłam mu przelotny i pełen zakłopotania uśmiech.

-Dlaczego Nowy Jork?

Biorę głęboki wdech i poprawiam torbę na ramieniu.

-Spotykam się tam, z lekarzem, który ma obejrzeć wyniki mojego taty- tłumaczę.

-Na długo?- znowu zaczynamy schodzić na dół.

Zaczynam się zastanawiać, po co przyszedł. Bo musiał mieć powód. Znam go, na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że bez przyczyny by nie przyszedł.

-Co tu robisz?- wypowiadam swoją myśl na głos.

Adam popycha drzwi wyjściowe i przepuszcza mnie przodem. Kilka sekund później, stawia moją walizkę tak, żeby oddzielała nas od siebie.

-Chciałem porozmawiać, ale...- urywa widząc, że podjeżdża mój samochód.- Na jak sługo wyjeżdżasz?

-Dam Ci znać, gdy wrócę- odpowiadam wymijająco i podaję walizkę mojemu kierowcy. Mężczyzna chowa ją do bagażnika i wsiada do auta.

-Jak wrócisz?- pyta zdenerwowany.- Czyli kiedy?

-Po jutrze, okay?

Widać, że mu ulżyło, dlatego uśmiecham się do niego i otwieram drzwi samochodu. Już chcę wsiąść, kiedy Adam zatrzaskuje drzwi i bierze moją twarz w swoje dłonie.

Pocałunek, którym mnie obdarza, jest tak przepełniony emocjami, że muszę dziękować Bogu, za to, że Adam przyparł mnie do auta. Inaczej, chyba bym się przewróciła.

-Wróć- mruczy mi w usta.

-Wrócę- obiecuję, z zapartym tchem i też go całuję.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top