Czterdzieści

Mijają minuty, które wydają mi się godzinami. Te, zdają mi się dniami.Czas wokół mnie przyśpiesza i staje się niewyraźną plamą.

    Nie potrafię dźwignąć się na nogi. Nie potrafię podnieść głowy,żeby zobaczyć jak radzą sobie z tym inni. Nadal trwam w pozycji płodu. Skulona i bezradna.

    Nie czuję nic. Żadnego żalu. Żadnej nienawiści. A może, nie chcę ich czuć? Albo przez grubą skorupę szoku, która mnie teraz otula,nic więcej nie może się przedostać?

    Gdzieś,na wysokości mojego ucha, słyszę jakiś szmer. Jest tak cichy, że niemal niedosłyszalny. Przypomina mi trochę trzepot skrzydeł,dlatego zmuszam się, żeby odgonić dłonią to, co się do mnie przyczepiło. Jednak, chwilę potem, moją dłoń chwyta dłoń kogoś innego.

    Mój zmysł wzroku działa szybciej niż zmysł słuchu. Dlatego, najpierw widzę Adama mówiącego i dopiero po kilkunastu sekundach docierają do mnie jego słowa. A raczej jedno. Moje imię.

    -Iga-głos ma silny i ostry. To właśnie on wyrywa mnie z odrętwienia. Jego wzrok jest zaszklony, pokryty warstwą żalu i bezsilności.

    -Niema go- mówię otępiała.- Zniknął. Odszedł.

    Adam pomaga mi wstać. Widzę, że za bardzo nie wie co robić. Ja też nie wiem.

    Nagle,dociera do mnie sens moich słów.

    Żali nienawiść przejmują władzę nad szokiem, z taką siłą, zezwalają mnie z nóg.

    I upadłabym, gdyby Adam mnie nie przytrzymał.

    -Nie żyje.

    Zaczynam się wyrywać, a łzy spływają mi po twarzy.

    -Puszczaj mnie! Puść mnie! Puść!- lamentuję, krzyczę, wyrywam się, a skóra pali mnie na rękach tam, gdzie ściskają je jego dłonie.-Puść mnie...

    -Iga,uspokój się- mówi opanowanym głosem.- Kochanie, przestań.

    I znów osuwam się na podłogę.


    Tej nocy, wszyscy płaczemy, zebrani w naszym domu. Przyjechali dziadkowie, wujek Rafał z ciocią Joanną, Lena z Danielem, a także Judyta i Tomasz. Wspieramy siebie nawzajem. Wszyscy mamy ponure,mokre i czerwone od łez twarze. 

    W porównaniu do mnie, moja rodzina przyjęła to ze spokojem. Żadne z nich nie zareagowało tak jak ja. Nikt nie wpadł w histerię. Myślę też, że nie czują tego co ja.

    Chociaż opłakuję stratę taty, to mam wielką ochotę mu wygarnąć.Krzyczeć na niego. Płakać, wrzeszczeć i uderzać pięściami w jego pierś i zażądać wytłumaczenia.

    Alenie mogę tego zrobić, bo jego już nie ma.





    Dokładnie drugiego stycznia, całą rodziną zbieramy się w kościele, by ostatecznie pożegnać tatę. Pojawia się wielu jego przyjaciół,członków zarządu oraz pracowników firmy. Większość z nich znam, ale jest też kilka osób, które widzę pierwszy raz na oczy.

    Całą mszę, siedzę w ławce, siłą powstrzymując się, żeby nie wybiec z kościoła albo żeby nie rzucić się na trumnę i błagać, by tata się obudził.

    Oprócz przejmującego smutku, czuję też wściekłość. Ksiądz mówi o ojcu, w samych superlatywach, jakby znał go lepiej niż ja. Zwraca się do niego po imieniu, jakby byli serdecznymi przyjaciółmi. Mam ochotę wstać i przywalić pastorowi z sierpowego.

    Ale hamuję się. Co prawda, ostatkiem sił.

    -Na koniec, chciałbym byście wysłuchali kilku słów córki Michała-ksiądz uśmiecha się do mnie ni to serdecznie, ni to smutno.-Zapraszam.

    Biorę głęboki wdech, ściskam dłoń Adama i ruszam w stronę mównicy.Gdy stoję przed pulpitem, spoglądam na gąszcz ubranych na czarno ludzi.

    -Nie przygotowałam żadnej przemowy, bo wiem, że tata by tego nie chciał- zaczynam.- Ale pomyślałam, że... Pomyślałam, że zasługuje na kilka miłych słów. Dlatego, chciałam... Boże,stoję tu przed wami i zastanawiam się, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Wszyscy wiecie, że był dobrym szefem, a także przyjacielem. Ale tylko ja, moja siostra i mój brat wiemy jakim był wspaniałym ojcem. Tylko moja mama wie, jakim był cudownym mężem.

    Marszczę brwi, ponieważ słyszę jak mama zanosi się płaczem, a sama staram się jakoś trzymać.

    -Kiedy ksiądz, chwilę temu, kończył nabożeństwo- pociągam nosem.-Myślałam o tym, co na moim miejscu, powiedziałby do was, mój tata. Pewnie wysławiałby mnie pod niebiosa, starał pocieszyć, może opowiedziałby żart? Kto wie? Bo taki własnie był Michał Podgórny. Pogodny, szczęśliwy, rozbawiał ludzi. Jestem pewna, że nie chciałby, żebyśmy za nim płakali.

    -O chorobie taty, dowiedziałam się krótko po moim powrocie do Polski-ciągnę.- Miałam 12 tygodni, na nadrobienie dziesięciu lat nieobecności. Miałam 12 tygodni na pożegnanie się z nim. I mieliśmy 12 tygodni, po siedem dni każdy, byśmy powiedzieli sobie wszystko, czego nie zdążymy sobie już nigdy powiedzieć. Ktoś z was, może powiedzieć, że 12 tygodni to długi okres czasu, ale to nieprawda. 12 tygodni, to strasznie mało.

    Czuję łzę, samowolnie spływającą mi po policzku, ale nie zaprzątam nią sobie głowy.

    -Wiele rzeczy chciałabym mu teraz powiedzieć- przyznaję.- Na przykład to, że będzie miał wnuczkę, której pragnął przez całe życie.Albo to, że planuje wrócić do Polski na stałe. Chciałabym,powiedzieć mu, że go kocham, bo mówiłam mu to zbyt rzadko.Chciałabym go przytulić. Poczuć zapach jego wody kolońskiej. Albo usłyszeć, jak śpiewa pod prysznicem. Nawet, gdyby fałszował, nie miałabym nic przeciwko.

    Teraz łzy zalewają mi całą twarz i przestaję widzieć ostro. Już nawet ich nie ocieram i nie przejmuję się tym, że moje pociąganie nosem, słyszą wszyscy.

    -Wszystko bym oddała, żeby znów zaczął mówić o tym jak śnieg iskrzy, w promieniach słońca... I... Oddałabym wszystko, za jeszcze jeden dzień, chociaż wiem, że i tak, byłby zbyt krótki.

    Zamykam oczy i zasłaniam usta dłonią, żeby powstrzymać szloch.

    -Kocham Cię tato- szepczę.- Spoczywaj w pokoju.

    Gdy schodzę z mównicy, wpadam w objęcia Adama i zanurzam się w otchłani żalu, nienawiści i bezradności.

    Pogrążam się w żałobie.





Rok później...


    Plac zabaw, znów jest pełen śniegu. Otula zjeżdżalnię, huśtawki, a także karuzelę i ściankę do wspinaczki.

    Wszystko wygląda tak samo, jak tamtego dnia, jak w Wigilię. Z wyjątkiem taty. Tym razem, nie siedzi na wózku, a na ławce. Nie przypomina siebie z tamtych dni. Wygląda jak na swoim przyjęciu urodzinowym.Jest zdrowy, ma swoje włosy, uśmiecha się. I ma na sobie niebieską koszulkę polo i dżinsy, a nie garnitur.

    -Cześć-witam się, siadając obok niego.

    -Cześć-odpowiada, ale nie patrzy na mnie. Wpatruje się w przestrzeń.

    Przyglądam mu się uważnie. Badam każdy centymetr jego ciała, jakbym bała się, że zaraz zniknie albo rozpłynie się w powietrzu.

    -To sen?- pytam.

    -Raczej tak- uśmiecha się smutno.- Nie często spotyka się śnieg latem.

    Marszczę brwi, ale chwilę potem, uświadamiam sobie, że jest bardzo ciepło,że świeci słonce, a ja mam na sobie zwykły t-shirt i nie jest mi wcale zimno.

    -Tęsknimy za Tobą- mówię.

    -To dobrze.

    -Bez Ciebie dom jest strasznie pusty- kontynuuję.

    -Wiem-kiwa głową.

    Wydaje mi się jakiś nieobecny. Jakby myślami był daleko stąd. Mimo to,cudownie jest znów z nim porozmawiać. Nawet, jeśli zbywa mnie monosylabowymi odpowiedziami.

    -Jaka jest?- pyta nagle.- Twoja córka?

    -Podobna do Adama, niestety- udaję oburzenie, czym rozśmieszam tatę.- Jak na czteromiesięczne dziecko, mało płacze, ale nadrabia snem. Jest oczkiem w głowie Judyty i Tomasza, o Klarze nawet nie wspomnę. A mama, rozdziela swoją miłość na Antka i Alexa, no i Michalinę i Wojtka. Na pewno, nie jest jej łatwo.

    -Wojtka?

    -Synka Tosi- wyjaśniam.- 3450 g, 51 cm. Jest cudowny. Ma takie ładne dołeczki, gdy się uśmiecha. No i, ma twoje oczy. Chociaż, coś nam po tobie zostało.

    Uśmiecha się i kręci głową, jakby nie mógł w to uwierzyć.

    -A co u Ciebie?- spogląda na mnie, mrużąc oczy.- Jak się odnajdujesz w nowym miejscu? Mama, nie wpada do Ciebie za często?

    Mogłam się tego spodziewać.

    -Nie-kręcę głową.- Wpada tylko co jakiś czas. Dużo czasu spędza w firmie. Pomaga też Tosi, z małym. A jeśli chodzi o mnie, to z początku było ciężko. Byłam trzy razy u psychologa, żeby porozmawiać. Nie wpadłam znów w depresję. Podobno, mam małe szanse na remisję. Ale to dobrze, w końcu zaczynam cieszyć się życiem.

    -To dobrze- obejmuje mnie, a ja ze zdumieniem odkrywam, że naprawdę go czuję. Jakby naprawdę mnie dotknął.- Tego dla Ciebie zawsze chciałem.

    -Wiem-łzy zaczynają kapać mi po policzkach. Pociągam nosem, a tata z kieszeni wyciąga chusteczkę.- Oh, zawsze nosiłeś je przy sobie.

    -Dziś się przydały- delikatnie trąca mnie w ramię.- Nie zapomnij ich jutro.

    Jutro...O jutrze też wie... No, ale czemu się dziwić, skoro to wszystko,dzieje się w mojej głowie.

    -Myślę,że ktoś będzie miał je w pogotowiu- mówię.- Tosia albo Lena. Na pewno...

    -Stresujesz się?- spogląda na mnie uważnie.

    -Aty, nie stresowałeś się własnym ślubem?- pytam ironicznie.-Jasne, że się stresuję. Mam nadzieję, ze nie potknę się o własne nogi albo że zemdleję. W ogóle, to cud, że zasnęłam.

    -Będzie dobrze- klepie mnie po kolanie.

    -Bez Ciebie?- łkam.- Bez Ciebie, nie będzie dobrze.

    -Będę tam- uspokaja mnie.- Tylko, że nie będziesz mnie widzieć. Ale będę.

    Przytula mnie, a ja przylegam do niego, całym ciałem.

    -Obiecaj mi coś- szepcze w moje włosy.

    -Wszystko-zapewniam.

    -Bądź szczęśliwa- mówi.- Cały czas, bez względu na okoliczności,dobrze?

    -Obiecuję-zaciskam mocno oczy, jakby to mogło pomóc mi dłużej przeżywać tą chwilę.

    -Też za wami tęsknię- mówi cicho.- I przykro mi, że się nie pożegnałem. Wybacz mi.

    -Kocham Cię, tato- jeszcze raz, mocniej do niego przylegam.

    Nim zdążę powiedzieć coś jeszcze, budzę się cała zdyszana.

    Kocham Cię, Iguś, słyszę i podskakuję na miejscu. Włączam lampkę nocną, pewna, ze tata jest w mojej sypialni.

    Ale jego tu nie ma.

    Odszedł.

Pozostał mi po nim, tylko jego cichy głos w mojej głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top