Èrenewid

1

- Wyglądasz głupio, gdy tak długo siedzisz przed lustrem - zakpił ze mnie Nimmi.

Cóż, z nas dwóch ja bardziej byłem przyzwyczajony do korzystania z luster niż on. Był tylko młodym i buntowniczym chłopcem, a ja podobno starym dziadem, nie tęskniacym za splendorem dawnej posady, jaką była ranga jednego z nadwornych magów.

- Mógłbyś tu na moment przyjść? - zapytałem spokojnie, nie chcąc go prowokować.

- A co niby za to dostanę, Zerach?

Oczywiście, młodzieńczy bunt obejmował także jego nieustanne obrażalstwo i nie do końca zrozumiałą nieufność. Wtedy żałowałem, że nie jestem jego ojcem i nie czułem się upoważniony by przetrzepać mu tyłek. Bo naprawdę miałem na to ochotę.

Ostatecznie przyszedł do mnie, a ja zdołałem go złapać, wyciągnąłem z kieszeni grzebyk i zacząłem rozczesywać jego nieszczesne kudły. Reagował agresją na każde wspomnienie o ścięciu włosów. Fryzurą dopasowywał się do tego zdziczałego człowieka z bajeczki dla dzieci, który żył przez lata w dżungli i huśtał się na lianach. Marzeniem mego małego towarzysza było nie dorastać, a miał już dobre czternaście lat na karku.

- Idziemy szukać krasnali, że tak mnie stroisz?

- Nie, w nocy nad lasem niosło się echo krzyków w wintercraftdzkim. Przeczuwam, że część tamtych mogła przeżyć i możemy im pomóc.

Spojrzał na mnie z zaintrygowaniem i odrobiną niedowierzania. Od dawna narzekał, jak to brakowało mu towarzystwa w tej nieprzebytej krainie smoków. A teraz mieliśmy szansę kogoś spotkać, może ludzi z naszego miasta, z naszej tak dawno nie widzianej stolicy.

Równocześnie jednak nie chciałem mu robić zbędnych nadziei, bo bardzo możliwe było też, że niedoświadczeni rycerze po raz kolejny spłoszyli smoki, a te bez problemu ich zabiły. Niestety, nie mogłem mieć pewności i nie mogłem jej dać chłopcu. Naprawdę nie chciałem, żeby widział pokonanych, to nie jest widok dla tak młodych oczu.

- Znowu myślisz na głos. Widziałem już kiedyś trupa, przeżyję. - Nimmiego zapewne nudziło już moje gadanie, sadząc po jego tonie.

- I co zrobiłeś, gdy go zobaczyłeś?

- Uciekłem. To było trzy zimy temu, gdy dopiero się tu pojawiłem. Bałem się! Ja idę, a tu szkielet taki leży. Całkiem nieżywy i martwy.

Westchnąłem. Dzięki zajęciu go rozmową udało mi się rozczesać jego włosy. Sam miałem je podobnej długości, do łopatek, jednak, zdaniem Nimmiego, myłem je z nastawieniem nadgorliwej niewiasty. Codziennie.

- A gdzie jest ten szkielet teraz?

- Teraz jest zakopany, ale nie wiem przez kogo. W tamtym miejscu był miecz wbity w ziemię i napis na doczepionej desce. Bodajże "Fernando Delirium".

Zamarłem. Zrobiło mi się przykro, nie miałem wtedy pojęcia o śmierci przyjaciela. Fernando był mi drogim towarzyszem z dawnych czasów, a ostatnio widzieliśmy się...

Właśnie, widzieliśmy się, gdy miał się wybrać do krainy smoków, tutaj. Na długo przed tym, gdy sam tu trafiłem. Nie sądziłem jednak, że nie będzie mi dane go więcej spotkać. Przypomniałem sobie wtedy, że już widywałem tamten miecz wbity w ziemię, jednak nigdy się specjalnie nim nie przejąłem, ani nawet nie przyjrzałem. Najwyraźniej byłem w błędzie, że to nieopisana mogiła.

- Spochmurniałeś, Zerach. Znałeś tego rycerza, nie? - Na moje nieszczęście Nimmi był bardzo pojętny, jeśli chodzi o odczytywanie emocji. - Był twoim przyjacielem?

- Tak, Nimmi, jak zwykle wszystkiego się domyślasz. Pracował ciężko, zazwyczaj zamiast zaprawiać się w boju kuł miecze. Naprawdę dobre miecze.

- Kilka twoich statywów do eliskirów ma wygrawerowane 'Delirium' - zauważył.

- Naprawiał i dorabiał moje narzędzia po obniżonej cenie. Nie liczył sobie tak jak elfy. Ja za to pomogłem mu w paru innych rzeczach. - Wyjaśnienie go zadowoliło. - Na przykład pomogłem mu z nauką dziewczyny, którą wychowywał. Ale to byłaby dłuższa rozmowa, a my mamy coś do zrobienia. Wyruszajmy - rzuciłem i wyszedłem z naszej wspólnej kryjówki.

2

Tymczasem w pobliżu miejsca, do którego zmierzaliśmy, w jednej z pieczar rycerz Daivid wraz ze swymi nowymi kompanami próbował się wydostać z pułapki, w którą wpadli całkiem niedawno. Zdążyli się domyślić, że nie są tu sami, a pułapka została zastawiona nie bez powodu. Daivid spojrzał w górę, wzdychając.

Przykryta w odpowiedni sposób dziura była po ciemku niemal niedostrzegalna dla ludzkiego oka, co dopiero dla oczu ludzi uciekających przed smokiem.

Właśnie, uciekających...

Daivid nie potrafił wybaczyć samemu sobie, że wpadł w panikę i uciekł w popłochu, zamiast pomóc kompanowi. Nie chodziło o ujmę na honorze rycerskim, bo w prawdzie rycerz o tym też myślał, ale głównie martwił się o tego, który nie zdążył umknąć smokom. Najprawdopodobniej już nie żył, tę myśl przez dłuższą chwilę wbijał sobie ze smutkiem Daivid. Spłonął? Został pożarty? Smok porwał go i zrzucił z wysokości? Każda wersja zdarzeń wydawała się równie przerażająca jak i makabryczna. Rycerz zdusił w sobie potrzebę płaczu i zastanowił się co dalej. Przecież jego pozostali nowo poznani wojownicy liczą na pomoc, na jakiś plan, na doprowadzenie do bezpiecznego miejsca.

Spojrzał w górę. Widział jedynie garść gwiazd rozsypanych na nieboskłonie. Nie rozpoznawał gwiazdozbiorów, wydawało mu się, że to jedynie kropeczki na czarnym materiale. Spuścił wzrok i odetchnął.

- Właściwie... to się nawet nie znamy, Daividzie. Zdążyłeś się jako jedyny przedstawić - zaczął ten najbardziej niepozorny. - Poza tym nie powiedziałeś niczego po sobie. Po nazwisku Delirium wnioskuję, że twoim krewnym jest dowódca królewskiej straży, tak?

- Jest moim ojcem - przyznał Daivid. - Zostałem jako pełnoprawny rycerz, absolwent szkoły rycerskiej, posłany tu przez króla. A ty?

- Ja jestem Elen i jestem najmłodszym synem karczmarza z karczmy "Ósma wrona". Byłem tu posłany jako giermek pewnego rycerza, którego nazwiska nawet nie umiem powtórzyć. Rycerz zginął w walce ze smokiem, mi kazał uciec. Cholernie się boję, ale bałbym się bardziej w samotności.

Daivid spojrzał na nowo poznanego chłopaka. Część informacji na jego temat wystarczyło wyczytać z jego wyglądu. Był niewinnym młodym chłopakiem, mającym może osiemnaście zim. Nie był rycerzem, ani żadną osobą o wyższym standardzie życia. Elen był taki jak wielu chłopaków w jego wieku - był po prostu beztroskim marzycielem.

Daivid zacisnął zęby, by nie nazwać go bezużytecznym. Wiedział, że w takiej sytuacji każda para rąk jest na wagę złota, czy jeszcze czegoś cenniejszego, a psioczenie na kiepsko wyszkolonych ludzi nie doprowadzi do niczego. Najwyżej do kłótni, bójki i trudnego do rozwiązana, niepotrzebnego sporu.

Przyjrzał się obrażonemu na całe istnienie mężczyźnie w nieco zbyt zdobionej zbroi, wkurzonego, że ma pobrudzone buty. Klął pod nosem od dobrych paru minut, więc Daivid dał sobie trochę czasu. Spoglądał na tamtego co jakiś czas, w końcu zaskarbiając trochę uwagi.

- Czego się patrzysz? W pysk chcesz?

- Powiem ci szczerze, że z takim nastawieniem smoka nie pokonasz, bo w takim wypadku w pysk dostaniesz ty. I to podmuchem ognia - odparował Daivid.

Paniczyka na moment zatkało, a z jego ust po niedługim czasie polała się soczysta wiązanka słów skierowanych do Daivida. Nieszczególnie się tym wzruszył. Spotykał się na codzień z klącymi ludźmi i najzwyczajniej uważał ich za takich, którzy zwykłym językiem nie potrafili się za dobrze posługiwać.

- Ach! No dobrze, już mi przeszło, ale więcej mnie panie wielki absolwencie nie prowokuj. Dyplom ukończenia szkoły jest wart tyle co worek ziemniaków i byle głąb może sobie taki sprawić. - Paniczyk skrzyżował ramiona i dmuchnął z zasłaniającą mu oczy grzywkę. - Nazywam się Voguen i pracowałem w gildii kupieckiej. A na smoki się porwałem, bo taka jest moda.

- Ty chyba zdurniałeś - skwitował Elen.

- Nie, zażartowałem, by rozładować sytuację. Żarty sytuacyjne są w modzie. Większość osiągnięć, które jako kupiec mogłem osiągnąć już zdobyłem, więc postanowiłem pokazać szkolniakom rycerskim, że ich nauka jest gówno warta i byle kto sobie z tym poradzi. - Voguen oblizał wargę i usiadł na skrzyżowanych nogach. Zamknął oczy i postanowił milczeć.

- Czyli mamy rycerza, kucharza i kupczyka - podsumował szeptem Daivid.

Elen uśmiechnął się na tę uwagę. Cała atmosfera nieco się rozluźniła, zrobiło się jakby przyjemniej, gdy się wiedziało, z kim się siedziało. Mijał czas, a trzej nie do końca dogadujący się towarzysze czekali, aż smocze ryki ucichną, bądź nieco się oddalą.

3

W jeszcze innym miejscu, spory kawałek od pułapki, w której znalazł się Daivid z innymi, czwarty kompan właśnie się obudził. Miał na imię Ceroi i właśnie zorientował się, że zamykał wcześniej oczy w zupełnie innym miejscu. Znajdował się w sporej pieczarze, w której było wyjątkowo ciepło. Nie było to ciepło jakie dawał ogień czy palące słońce. Było to przyjemne, jak pod miękkim kocem czy w uścisku kogoś ciepłego i żywego. Ceroi przez to ostanie nieco się zmartwił. Na dodatek okropnie bolała go noga, co z pewnością psuło chęć do ruszenia się z podłoża jaskini.

Usłyszał kroki niedaleko siebie, zmierzające bliżej. Zebrał siły i uniósł głowę, co było lekkim błędem. Cały obraz przed nim był jasny i rozmyty, poza tym dostał zawrotów głowy.

- Powinieneś odpoczywać, jesteś jeszcze zbyt słaby, by wykonywać jakieś gwałtowne ruchy. Leż jeszcze. - Polecenie pochodziło od jakiejś kobiety, której Ceroi kompletnie nie rozpoznawał. Może to nic dziwnego.

- Ale... moi kompani...

- Widziałam ich ślady, ale później ich zgubiłam. Żyją. Dołączysz do nich, gdy nabierzesz sił, a rana na nodze się nieco zagoi. To rozległe poparzenie, ale jesteś krzepkim facetem i na pewno sobie z tym poradzisz. - Uśmiechnęła się i stanęła nad nim.

Ceroi doczekał się momentu, w którym widział już całkiem nieźle i mógł się przyjrzeć kobiecie, która mu pomogła. Owa tajemnicza wybawicielka była wysoka, blada i białowłosa. Uśmiechała się do niego pogodnie.

- Jak cię zwą, rycerzu?

- C-ceroi Gavin. Prawdę mówiąc, nie myślałem, że są tu jacyś ludzie.

- Przyznam ci się, Ceroi, że ja również tak myślałam. Najwyraźniej oboje się pomyliliśmy. Jesteś głodny?

- Jak smok. A tobie jak na imię, pani?

- Stella.

Białowłosa po niedługim czasie przyniosła swemu gościowi posiłek i dalej z nim rozmawiała. Wydawała się zainteresowana wszystkim, co tylko ślina przyniosła na język tego zagubionego rycerza.

Mijał czas i Ceroi coraz lepiej czuł się w towarzystwie dziewczyny. Jednak nim na nowo spotkał Daivida, minęło trochę czasu.

4

Wraz z Nimmim przemierzaliśmy utarte przez nas szlaki w krainie smoków ustrzegając się przed wspomnianymi stworzeniami. Obrałem wyznaczony kierunek, w którym, jak w myślach sądziłem, mogli przebywać nowi przybysze z Wintercraft. W myślach błagałem, by jeszcze żyli. Nie cierpiałem myśleć o zmarłych, a tym bardziej o nich mówić.

Swego czasu się tym nawet zajmowałem, mówieniem, że rycerze zginęli w boju. Oznajmiałem to rodzinom, jeśli nie udało się dostarczyć ciała rycerza do miasta. Nie był to miły obowiązek, niektórzy przecież obwiniali mnie o zaistniały stan rzeczy.

- Zerach, zatrzymaj się.

Spojrzałem na Nimmiego. Miał zamknięte oczy i najwyraźniej próbował nasłuchiwać. Dołączyłem do niego i zrozumiałem o co chodziło. Gdzieś niedaleko dało się słyszeć ludzkie głosy.

- Jest tam ktoś!? - zawołał Nimmi, rozglądając się wokół.

- Tutaj! - Zawołanie nie było głośne, ale zrozumiałe.

Po powtarzajacym natarczywie to samo słowo głosie dotarliśmy do jakiejś dziury w ziemi, którą wtedy dopiero dostrzegliśmy. Zajrzałem do niej i ujrzałem trzech mężczyzn ścisniętych na jej dnie. Wyciągnąłem z torby linę, podałem jeden koniec Nimmiemu, a drugi rzuciłem do środka. Chłopak ochoczo przywiazał ją do pobliskiego kamienia, a ja pomogłem owym przybyszom wydostać się z dziury.

Gdy już odetchneli i otrzepali się z piachu, spojrzeli na nas z uwagą. Najmocniej z nich zbudowany rycerz wysunął się do przodu i lekko skłonił.

- Dziękujemy wam za okazaną pomoc - rzekł pokornie.

- Nie musisz mi się kłaniać, w takim niebezpiecznym miejscu każdy powinien pomagać innym, by przetrwać. Jak cię zwą?

Nie była to specjalnie długa i wyjatkowa rozmowa, ot, kolejne przedstawianie się. W ten sposób poznałem Daivida, Elena i Voguena. Nimmi był mile zaskoczony spotkaniem rycerzy z prawdziwego zdarzenia. Jak się okazało, wszyscy byliśmy z Wintercraft, więc po niedługiej dyskusji doszliśmy do porozumienia, by trzymać się razem. Zaproponowałem, że w mej kryjówce i dla nich znajdzie się dużo miejsca.

Tym razem nie spotkaliśmy smoków po drodze. Widzieliśmy ich grupy z daleka, ale nie zamierzaliśmy ich uświadamiać o naszej obecności. Było słoneczne popołudnie, gdy przez wzniesienia i doliny prowadziłem nowych kompanów w bezpieczne miejsce.

W końcu dotarliśmy. Byłem świadomy, że nie jest to zbyt zadbane miejsce, ilość obowiązków, jakimi trzeba się było zająć w niedużej bazie w skale była za duża na dwie dotychczas mieszkające tu osoby. Gdy pokazałem im sienniki, padli na plecy i po niedługim czasie posnęli.

- A spodziewałem się, że będziemy razem gadać i planować walkę ze smokami - smęcił Nimmi, nieco zawiedziony zachowaniem naszych nowych towarzyszy broni.

- Są zmęczeni, możliwe, że ze strachu wiele godzin czuwali. Teraz, gdy niebezpieczeństwo na moment minęło, mogą odpocząć. Dajmy im trochę czasu.

Postanowiłem, że razem z Nimmim przygotujemy posiłek. Miałem przeczucie, że cala trójka obudzi się akurat na wieczerzę.

5

Nasza kryjówka obejmowała kilka izb w zarośnietej bluszczem, niedużej jaskini ukrytej w zboczu pewnego wzniesienia. Wychodząc z którejkolwiek strony, miało się widok na najbliższą okolicę. Równocześnie wloty tej jaskini były na tyle niepozorne, że większość niebezpiecznych stworzeń nie miała tu dostępu. W czasie, gdy Daivid, Elen i Voguen spali, udało się mi z Nimmim uprzątnąć większość izb i poodkładać na miejsce zbierane po łąkach składniki alchemiczne. Ja porządkowałem prowizoryczną jadalnię, podczas gdy Nimmi przygotowywał na zewnątrz posiłek. Miały to być pieczone na ogniu ryby z pobliskiego strumienia.

Zrobilismy wszystko w odpowiedniej porze i gdy nakrywaliśmy do stołu, akurat do sali wszedł Elen.

- Och, mogliście mnie obudzić. Ugotowałbym za was. Znam się na tym - zaczął nieco zmieszany.

- To śniadanie jutro zrobimy razem - zaproponował mu Nimmi i w ten sposób doszli do ugody.

Po niedługim czasie przyszli pozostali i w miłej atmosferze, a także wciągającej rozmowie zjedliśmy posiłek. Nimmi zasypywał ich pytaniami o smoki, o przeszłość każdego z naszych gości, o wszystko, co pod jego nieobecność zdarzyło się w Wintercraft.

Gdy zorientował się, że Voguen należy do gildii kupieckiej, zaczął rozmawiać o tym, jak to jest być bogatym. Najwyraźniej chłopak, nazywany ukradkiem przez nas 'paniczykiem', z takiego obrotu spraw był zadowolony i przez dobre kilkanaście minut rozprawiał o wielu aspektach życia na poziomie. Ilość ubrań, które ponoć do niego należały, przekraczała liczbę tych, jakie widywałem na oczy. W życiu też nie spodziewałem się, ile pieniędzy Voguen bez żalu potrafił przegrać w karty. Właściwie każdemu z nas wydawało się to nienormalne. Zażartowałem nawet wtedy, że Voguen i jego znajomi w kartach obracają takimi sumami, jakimi nie obraca królewski skarbiec.

Elen opowiadał za to, jak wiele potraw chciałby w życiu ugotować. Snuł już plany na temat tego, że pewnego dnia stwarzać będzie nowe przepisy, z dodatkiem przypraw, które już napotkał na smoczej ziemi. Był równie beztroski co Nimmi, pewnie dlatego łatwo się ze sobą dogadywali.

Jako ostatni głos zabrał Daivid, prawdopodobnie specjalnie, by nie odmówić nam przyjemności z toczącej się wcześniej rozmowy. Przeszedł od razu do rzeczy, do poważnego tematu walk ze smokami. Zaczął planować przygotowania do walki. Starał się wszystko mówić w takim tempie, by każdy zrozumiał i nadążał. W przeciwieństwie do mnie był bardzo zorganizowany i zdeterminowany do pracy. Miał za cel pokonać najwięcej smoków jak się da.

Jednak sam cel nie wystarczał, inni mieli zamiar poznać powód.

- Powód? Jest prosty. Smoki zabrały dwie osoby z mojej rodziny. Mojego wuja i siostrę.

- Ale jakim cudem siostrę? - zapytał zaintrygowany Voguen.

- Cóż, siostra była wyjątkowa. Czy też, jak mówi moja matka, krnąbrna i buntownicza. Ubierała się jak mężczyzna, potrafiła się bić i chciała pomścić wuja. Weszła bez zezwolenia i poległa.

Zamilkliśmy na dłuższy moment.

- Jak się nazywała? - zapytał Elen.

- Sheila.

Zarówno ja, jak i Elen spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. Znałem jedną Sheilę, odpowiadającą opisowi.

- Nie miała ona czasem długiego blond warkocza i nie walczyła kryształowym mieczem? - zapytał ze skupieniem Elen, a gdy zoabczył, że Daivid przytakuje, dodał: - Często odwiedzała karczmę mojego ojca. Wszyscy ją znali. Nie spodziewałem się, że ma takiego starszego brata...

- Żebym to ja był starszy, Elen, żebym to ja. Sheila była ode mnie starsza dwie zimy i dlatego nie miałem na nią niemal nigdy wpływu. Zawsze i tak robiła wszystko po swojemu.

- Cóż, właściwie była z tego znana. - Westchnąłem, ale Daivid już nie zwrócił na to uwagi, myśląc o czymś kompletnie innym.

6

Nie sądziłem wtedy, że jest ktoś, kto oberwuje nas z daleka i wytrwale czeka na odpowiedni moment, by się nam przed nosem pojawić. Noc tego wieczora była piękna, ale nie dostrzegaliśmy tego. Wciąż przerażało nas wszystko co obce. Baliśmy się smoków, ale i tego, że zostaniemy zapomniani, że nasi bliscy już nas nie zobaczą.

Voguen, jak później przyznał, potrafił być mocny tylko w mowie, bo gdy tylko myślał, by walczyć, miał ochotę uciec gdziekolwiek, byle daleko. Perspektywa spotkania takiej nieznanej i ogromnej istoty, mogącej go zabić w krótkim momencie, sprawić, by nie zostało po nim nic, wydawała się przerażająca. I to nie tylko dla niego.

Każde z nich przed snem opowiedziało, jakie przerażenie poczuło na widok kilkakrotnie od nich większego smoka, który ogniem potrafił zapewne zmienić niejedną dobrą zbroję w żużel. Daivid stwierdził wtedy, że musimy wyzbyć się strachu, bo inaczej do końca świata nie będziemy potrafili wystawić ręki poza obręb kryjówki. Odwaga i pewność, które zapewne kryły się w jego sercu, ośmielały nieco pozostałych, powoli oswajając ich z tym wszystkim. Choć wiele razy w trakcie tej wieczerzy nazwali Daivida szaleńcem, on nie poddał się. Przekonywał dalej.

Gdy usłyszałem jego plany, również się dziwiłem, ale nie pozwoliłem sobie się zniechęcić.

Nimmi wraz z Elenem zaczęli sprzatać po kolacji, a Voguen zaproponował mi i Daividowi partyjkę w karty. Od razu zastrzegliśmy go, że nie gramy o jakikolwiek przedmiot, ale nieszczególnie go to zraziło. Gra poprawiła mu humor i ukazała jego inne oblicze. Potrafił wykrzesać z siebie opanowanie i spryt, który zdaniem Daivida przydałby się w walce. Pokonał nas bez trudu, podobnie jak udało mu się nas namówić na powtórkę. Tę również wygrał, dla świętego spokoju dałem mu w nagrodę pieczonego ziemniaka. Wydawał się równocześnie zadowolony i niezadowolony, ale w końcu zjadł go i nawet się ucieszył.

Pozostali w tymże czasie zaczęli mnie pytać o moją przeszłość, bo kojarzyli mnie stąd i stamtąd.

Opowiedziałem im o pracy nadwornego maga. Nie byłem oczywiście jedyny, więc gdy odszedłem, nie zaczęto nagle za mną tęsknić. Czasem zajmowałem się tak zwaną brudną robotą, czyli chodzeniem do najbiedniejszych dzielnic, ale w przeciwieństwie do moich współpracowników, nie uważałem tego za wyrok. Lubiłem być wśród ludzi, przynajmniej swego czasu. Interesowało mnie, co się dzieje w mieście i wolałem wiele rzeczy zobaczyć sam niż ufać cudzym opisom. Razem wslominaliśmy jarmarki i każdy cyrkowy występ. Później opowiedzieli mi o nowych sztukach, o przywożonych z daleka pawiach i kolorowych kotach, płonących żywym ogniem obiadach i rozśpiewanych poetach.

Niedługo po tym szliśmy spać. Daivid powiedział, że następnego dnia zajmiemy się wszystkim, czym trzeba się zająć, by móc z gotowością walczyć ze smokami. Po prostu ten dzień mieliśmy nazywać Èrenewid, dzień zmian.

I rzeczywiście tak było, bo już od rana Daivid tłumaczył zebranym, co będą robić, jakie umiejętności mają szlifować. Po śniadaniu wygonił Voguena na dwór i trenował z nim szermierkę. Elen i Nimmi, chcąc uniknąć pracy, oddelegowali się do sprzątania naszej stancji i gromadzenia zapasów jedzenia.

Ja tymczasem zgromadzić miałem jak najwięcej zgradzonych przez nas informacji o smokach. Było to nie lada wyzwanie, musiałem przedrzeć się przez mnóstwo niedokładnych wiejskich podań o wszelkich rodzajach smoków. Podobnie trzeba było przejrzeć kolejne sposoby na smoki, ostatecznie odrzucić legendę o szewczyku i owieczce i kilka innych metod brzmiących całkiem bajkowo. Udało mi się zapisać całkiem sporo informacji, z czego większość jednak była całkiem oczywista i kompletnie niepotrzebna.

Voguen po naprawdę krótkim treningu miał dosyć i przybiegł schować się w spiżarni przed Daividem. Przyznał się, że prawie nigdy niczego nie trenował i od zawsze był chuderlaczkiem. Nie wydałem go, miałem jeszcze resztki serca.

- W takim tempie w sto zim nie będziemy gotowi! - obruszył się Daivid.

- Ale przynajmniej będziemy mieli co jeść - odrzekłem z uśmiechem.

- Jeść... właśnie! Co jedzą smoki? - zapytał mnie z uwagą, najwyraźniej sprawdzając moją wiedzę.

- Zazwyczaj owce, krowy. Zależy też od rozmiaru. Im mniejszy smok tym mniejsze jego ofiary. Poza osobnikami, które polują większymi grupami na duże zwierzęta.

Przytaknął mi, chyba wdzięczny, że wykonałem jego prośbę. Zaczął czyścić swój miecz. Ostrze było lekko zabrudzone błotem. Wyglądało na wyjatkowe, wyróżniało się spośród innych mieczy. Metal połyskiwał, ale nawet bez światła był naprawdę jasny i czysty. Rozpoznałem go bez trudu. Smoczej stali nie dało się z niczym pomylić.

- Skąd masz taki wyjątkowy miecz? - zapytałem.

- Kiedyś pewien mężczyzna miał taki zamówiony u mojego wuja. Kiedy miał go odebrać, powiedział, że taki miecz powinien należeć do kogoś, kto będzie nim walczył. Więc dał go mi.

- Sporo szczegółów pamiętasz z tamtego dnia.

- Bo był wyjątkowy. Wuj był zaskoczony, że ten człowiek zamówił dwa miecze, zapłacił i nie wziął żadnego.

- A co się stało z drugim? Był taki sam?

- Drugi był z brokleanu. Wiesz, z tego kryształu, który mając w sobie inne minerały jest nawet twardszy. Taki miecz jest lekki, inaczej się nim operuje. Dostał się Sheili, z decyzji tego mężczyzny.

Uśmiechnąłem się lekko. Rzeczywiście, w obrazie Sheili w mojej głowie ważną rolę pełnił jej miecz, nie kupiony na targu, a naprawdę porządnie wykonany. Miło było się dowiedzieć, skąd go wzięła. Intrygowało mnie jednak, kogo stać było na oba te miecze, a jednak nie wziął żadnego z nich. W tamtym czasie nie miałem jednak poznać odpowiedzi na to pytanie. Na wszystko dopiero miał nastać czas, jak to w pieśniach mówią.

Voguen siedział w spiżarce pół dnia, wytrwale jedzac tylko to, co sam tam przyniósł, gdy się chował. Jak się okazało, zatrzasnął się tam i dopiero Elen, gdy wrócił, otworzył mu. Wyglądał na przerażonego i mimo prośby Daivida, by się ogarnął, tak czy siak uciekał przed wszelką robotą. Nazwali go tchórzem i leniem, ale najwyraźniej niewiele sobie z tego robił.

a/n

Cóż, zajęło to trochę dłużej niż się spodziewałam, bo miesiąc, ale udało się napisać nowy rozdział. Wiem, że jest trochę za dużo postaci, ale lubię je wszystkie i po prostu nie potrafię się ich pozbyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top