8. A Ci których czcimy są najgorsi ze wszystkich.

Nie było ich ze mną i nie widzieli, jak bardzo cierpiał ten wilk. Nie znali jego emocji, a ja - tak. To stworzenie wcale nie było złe. Miało nie tylko zęby i pazury, ale też serce, które biło tak jak moje. Nie, wilk nie był zupełnym potworem. [Jennifer Estep]

Drżała. Jej twarz była biała niczym śnieg. Trzymał ją w ramionach delikatnie, jak porcelana. Nie chciał zrobić jej większej krzywdy, niż doznała. Oddychała szybko, chrapliwie. Czerwień włosów zlewała się z krwią. Jej ofiar i własną. Wpatrywała się w niego wielkimi oczami w kolorze szmaragdu. Jej usta rozchylały się wolno. Starała się coś powiedzieć.

Uniósł dłoń nad rozcięciem, sięgając po magię. Zaczęło się zasklepiać, lecz elfka straciła dużo krwi. Nie widział, kiedy została ranna. Jak długo walczyła, zanim uświadomiła sobie, że jest okaleczona? Podniósł na moment głowę. Ludzie którym uratowała życie właśnie odjeżdżali, nie obdarzając jej spojrzeniem, nie mówiąc nawet o podziękowaniu.

- Hahren? - Jej drżący głos przerwał ciszę. Odwrócił się w jej stronę. Zielone oczy błądziły po otoczeniu. Nie wiedział, czy mówiła do niego czy majaczyła. Podłożył dłoń pod jej rozpaloną głowę, by unieść ją wyżej. Przelewała mu się przez ręce. Powieki opadły, zasłaniając szmaragd jej oczu. Ułożył ją na trawie, z dala od miejsca potyczki. Pamiętał jak zobaczył ją po raz pierwszy.

***

Cassandra wpuściła go do środka, by zbadał magiczną anomalię na dłoni więźnia. Wszedł powolnym krokiem, podniósł delikatnie głowę i zmrużył oczy. Była tam. Jedyna ocalała z wybuchu na konklawe. Największy błąd jaki popełnił. Skaza w jego planie. Elfka.

Nieprzytomna leżała w samym środku lochów, telepiąc się z zimna. Pokryta błotem, skulona i przemoczona przyciskała naznaczoną dłoń do piersi, wbijając paznokcie w skórę. Pochylił się nad nią i złapał za jej chudą, bladą rękę. Pociągnął ku sobie, może trochę zbyt mocno. Wystraszona obcym dotykiem, szarpnęła ręką i odsunęła się nieznacznie. Uniosła wolno głowę a czerwone włosy spłynęły do tyłu, odsłaniając twarz.

Dalijka. Vallaslin Mythal, widniejący na czole, od razu zdradzał jej pochodzenie. Kącik jego ust uniósł się do góry. Los z niego szydził. Jego osobista pomyłka, naznaczona ku czci Mythal.

Błądziła wzrokiem przez chwilę po otoczeniu, gdy jej głowa odchyliła się niebezpiecznie w tył, uderzając o posadzkę. Drgnęła, kiedy znów podniósł jej dłoń, lecz tym razem pozostała nieprzytomna. Znamię zaświeciło, a zieleń odbijała się w jego chłodnym spojrzeniu. Nosiła kotwicę. Skierował ku niej wzrok, zastanawiając się nad przeniesieniem znamienia do siebie. Leżała nieprzytomna, łatwe morderstwo. Nawet by nie wiedziała. Śmierć we śnie nie byłaby bolesna. Znał na to wiele sposobów. Powiedziałby, że znamię ją zabiło. Nawet odetchnęliby z ulgą, gdyby pozbył się dla nich uciążliwego balastu. Następnie by zniknął. I miałby kotwicę dla siebie.

Nikłe szanse, by mogło się powieść. Nie chciał ryzykować utraty cennego znamienia. Zmarszczył brwi, siadając ostrożnie tuż obok. Położył naznaczoną dłoń na swoim kolanie, zastanawiając się jak to się stało, że to właśnie ona nosiła je na ręce. Wszystko poszło nie tak. Obmyślał wiele wariantów tego, co mogło pójść źle, ale takiego nie brał pod uwagę.

Znamię rozświetliło się gwałtownie. Elfka krzyknęła, cofając rękę. Wtuliła ją w siebie, szlochając. Wtedy zamarł po raz pierwszy. Płakała z bólu. Była rozgorączkowana i osłabiona. Wiedział, że długo nie wytrzyma. Pochwycił ponownie jej dłoń. Musiał złagodzić objawy kotwicy. Była mu potrzebna żywa.

Z jej spierzchniętych ust wydobył się dźwięk. Mamrotała pojedyncze sylaby. Magia, którą jej posłał przynosiła ukojenie, miał taką nadzieję. Gorączka ustąpiła, lecz teraz jej ciało było lodowate. Podniósł się wolno i narzucił na nią swój płaszcz, okrywając dokładnie. Kotwica aktywowała się ponownie. Wpatrywał się w grymas bólu na jej twarzy, zastanawiając się jak tak młoda i drobna istota mogła przetrwać w Pustce, a co dopiero się z niej wydostać. Śmiertelniczka wykazała się zaskakującą wolą przetrwania, skoro nadal oddychała.

Przez kilka kolejnych dni, gdy przychodził do niej, zauważał znaczne postępy w jej stanie. Jej skóra przybrała zdrowych barw, nawet ktoś o nią zadbał. Umył jej twarz i włosy oraz zmienił ubranie. Uklęknął koło niej odsłaniając włosy z twarzy, sprawdzając przy tym temperaturę. Zamarł po raz drugi. Wbiła w niego przenikliwe spojrzenie, ogromne oczy o intensywnych barwach. Jej oczy. Oczy współczesnych elfów wyglądały inaczej, skutek ewolucji czy śmiertelności? Nie potrafił oderwać od nich wzroku. Odwróciła głowę na bok i przymknęła powieki, na powrót zasypiając.

Chwycił delikatnie jej dłoń rozprowadzając kojącą magię. Jej oddech się uspokoił. Był już pewien, że przetrwa następne dni bez pomocy. Wreszcie mógł odetchnąć. Potrzebował znamienia na nadchodzące miesiące, a to znaczyło, że musiał ją utrzymać przy życiu. Ścisnął mocniej jej dłoń. To była jego ostatnia wizyta u chorej elfki.

***

Rozdarł jej koszulę do połowy. Musiał ocenić obrażenia. Elfka jakby oprzytomniała, próbując osłonić nagi brzuch, rozdrapując tym samym część świeżo zasklepionej rany. Odsunął delikatniej jej dłoń na bok. Los się do niej uśmiechnął, ostrze nie uszkodziło żadnego narządu. Ponownie uniósł dłoń, by naprawić jej szkodę. Była taka niewinna, ufna.

Odkąd Inkwizycja przyjęła ją jako jedną ze swoich, błogosławioną, poruszała się po Azylu zbyt swobodnie, nieuzbrojona i całkowicie rozproszona. Wystarczyło, by zdrajca pragnący jej śmierci przebrał się za jednego z żołnierzy i miałby ją podaną jak na tacy. Ufała otaczającym ją ludziom, choć nic o nich nie wiedziała. Była tak młoda i tak naiwna.

***

Cassandra wysłała go by sprawdził szczelinę, wraz z dzieckiem kamienia. Nie był on najlepszym towarzyszem, lecz apostacie, którym się stał, nie robiło to żadnej różnicy. Szczelina nie reagowała na jego magię. Wtedy właśnie zobaczył ją znów. Mieli napływ kolejnej fali demonów ze szczeliny. Wskoczyła tuż obok niego. Zaskoczyła go swoją ruchliwością, płynnymi i szybkimi ruchami.

Chwycił jej dłoń, tak jak zawsze to robił w lochu i przyłożył kotwicę do szczeliny. Jakby należała do niego. Czuł, że się opiera, stara się wyrwać dłoń, lecz trzymał ją wciąż w żelaznym uścisku. Wiedział, że podoła zadaniu, lecz musiał udawać zaskoczonego. Wyrwała rękę z jego uścisku, wpatrując się w mieszaniną strachu i oburzenia. Widziała go pierwszy raz.

- Co zrobiłeś? - Jej głos brzmiał inaczej, niż bełkot który słyszał kilka dni wcześniej.

Bawiła go jej mina kiedy przyglądała się swojej kotwicy, podczas gdy apostata tłumaczył jej co się stało. Czuł jej ciekawskie spojrzenie na swojej twarzy, jej wzrok uważnie badający jego obliczę. Domyślił się, że zdziwił ją brak vallaslin i tego tak bardzo poszukiwała. Nie wątpiła w jego słowa. Kiedy jej się przedstawił, słuchała bardzo uważnie.

- On chce powiedzieć: „Nie pozwoliłem, by to znamię zabiło cię gdy spałaś" - wtrącił Durgen'len* Na jej twarzy wymalowało się przerażenie. Wiedział, że karciła się za swoją nieostrożność. Znał tę minę.

Jednak bardzo szybko podjęła wątek rozmowy. Apostata odpowiadał na jej pytania. Patrzyła na nich wszystkich z dozą zaufania. Odwracała plecami, przyjmując jak znajomych. Mógł zabić ją w każdej chwili, gdyby nie była mu tak bardzo potrzebna. Uśmiechnęła się wdzięcznie do niego. Była bardzo naiwna.

***

Czekał wraz z nią na powrót Cassandry. Przytrzymał jej głowę, pochylając bukłak z wodą i nawilżając jej zaschnięte usta. Straciła dużo krwi, mimo wszystko był potrzebny uzdrowiciel. Oblał pozostałości z jej bluzki wodą i przyłożył do gorącego czoła.

- Mamae? Na mara sa an**? - załkała. Cofnął rękę, przysłuchując się, lecz milczała.

Dopiero w takiej chwili uświadomił sobie jak niewiele o niej wiedział. Jak bardzo młoda była? Nie, im mniej o niej wiedział, tym lepiej dla niego. Większy zasób informacji na jej temat mógłby prowadzić do akceptacji jej jako osoby. A na to nie mógł sobie pozwolić, było tylko znamię. Jedyny powód, dla którego pozwolił jej wciąż oddychać.

Musiał pilnować jej w każdej chwili a to wiązało się z częstym przebywaniem w jej okolicy. Na jego szczęście nie była skora do nawiązywania z nim bliższego kontaktu. Nawet starała się go unikać. Podczas tych nielicznych okazji gdy mogli porozmawiać, wydawała się być nawet wystraszona jego obecnością.

Pomimo osobistej niechęci, jaką darzyła jego osobę, umiała słuchać. Nie kłóciła się z nim i nie udowadniała swoich racji. Słuchała, bez lęku z szeroko otwartymi ustami. Zaciekawienie malowało się na jej twarzy.

Dalijczycy, których miał nieszczęście spotkać byli krytycznie do niego nastawieni, a gdy próbował przedstawić im swoją wersje wydarzeń, natychmiast spotykał się z protestami i wyzwiskami. Wydawała się być zupełnie inna od elfów, z którymi przyszło jej się wychowywać. Słuchała go niezwykle uważnie, ani razu nie krytykując. Było to zachowanie nietypowe.

Otarł pot z jej czoła zatrzymując dłoń o sekundę za długo. Wtuliła głowę w jego chłodną rękę. Szukała chłodu. Zamarł. Jej skora była tak miękka. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Odjął rękę złapał za kawałek materiały i pokrył go lodem. Ochłodził jej głowę, ponownie przyglądając się liniom na jej czole. Nie potrafił pojąć jak mogli nakładać je sobie z własnej woli, choć dobrze znał odpowiedź.

***

Klękała przed starym, zaszronionym drzewem. Szeptała coś pod nosem z uniesionymi rękoma. Obserwował ją z bezpiecznej odległości. Wiedział co robiła. Modliła się do Mythal. Była tak nieświadoma, lecz robiła to z taką gorliwością, że kapłani Zakonu mogli się przy niej schować. Naprawdę wierzyła w Mythal. W każdego z Evanuris. To było tak niedorzeczne, ale jednocześnie przykre. Przed każdą wyprawą i po każdym powrocie do Azylu odwiedzała dąb, składając modły do swojej bogini.

Wymykała się w sekrecie przed Cassandrą. Kobietą, która z jego omyłki uczyniła symbol religijny. Herold Andrasty. Znak, dzięki któremu Inkwizycja mogła się rozrosnąć i trwać. Była czczona przez ludzi, błagających o jej błogosławieństwo. Wierzących w jej boskość. Wszyscy tak nieświadomi i ślepo zapatrzeni w religię. W wybrankę Andrasty. W skazę na jego planie. Była ich cudem a jego błędem, lecz także szansą.

***

Usłyszał głosy dochodzące z daleka. Odetchnął z ulgą. Lód na szmatce roztopił się niemal całkowicie. Oczyścił jej twarz z zaschniętej krwi i pochylił się by obejrzeć ranę. Wyczuł zapach, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Pachniała drzewami, wiosennym wiatrem i mieszaniną traw. Wdychał zapach, łaknął więcej. Nie potrafił przestać. Bestia w jego wnętrzu obudziła się z rykiem. Obsesja utrzymania jej przy życiu, zmieniła się w coś innego. Palące pragnienie. A na to nie mógł pozwolić.

Wstał gwałtownie, obracając się w kierunku dźwięku. To nie był Cassandra i nikt z Inkwizycji. Grupa ex-templariuszy zmierzała w ich stronę. Apostata z nieprzytomnym łotrzykiem u boku nie miał szans. Lecz nie był tylko magiem. Ruszyl w ich stronę, gdy usłyszał cichy głos.

- Solas? - Elfka poderwała się gwałtownie. Syknęła łapiąc za ranę. - Nie zostawiaj mnie, proszę- wyszeptała słabym głosem. Kucnął tuż obok i podłożył pod głowę dłoń.

- Spokojnie. Jestem tuż obok - rzekł. Rozległ się krzyk za jego plecami, szarpnęła głową oglądając się w ich stronę. Na jej twarzy wykwitło przerażenie. - Lavellan - starał się skupić na sobie jej spojrzenie, lecz wpatrywała się wciąż na nadciągającą grupę. - Zafirka, spójrz na mnie - zaczął spokojnie. Zdziwiona wpatrzyła się w jego oczy z ufnością. - A teraz śpij - wyszeptał. Jej głowa opadła bezwładnie. Ułożył ją na trawie i gwałtownie obrócił się w stronę nacierających templariuszy. Żadnych świadków.

Wilk zerwał się z łańcucha, wystawiając kły. Warknął cicho skacząc na nieświadome niczego ofiary.





*

Durgen'len - dziecko kamienia, krasnolud.

Mamae? Na mara sa an? - Mamo? Gdzie jesteś?





Nie potrafię za dobrze wczuć się w Solasa, więc bardzo przepraszam jeśli coś poszło nie tak. ;D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top