1. Kiedy dni są zimne

Czasami niewłaściwe rzeczy prowadzą nas do właściwych ludzi.

[Gail McHugh]

Elfka niewiele pamiętała z wydarzeń sprzed chwili. Zieleń i czerń. Ciemność i blask. Dziwne stworzenia o wielu odnóżach, które ją ścigały, ucieczka. Świetlista postać. Ciepła dłoń chwytająca za jej rękę. I ból. Potem nastąpił rozbłysk białego światła. Gdy otworzyła oczy, leżała na spalonej ziemi otoczona przez uzbrojonych, nieznanych jej ludzi. Starała się przypomnieć sobie, dlaczego się tu znalazła, lecz nie mogła się skupić.

Potężny ból, jakby sztylet rozrywający jej dłoń od środka. Spojrzała na miejsce, z którego emitował. Lewa ręka pulsowała szmaragdowym blaskiem, a uderzenia owego światła idealnie zgrywały się z męką jaką odczuwała w dłoni . Poczuła jak jej ciało opuszczają ostatki sił, nie mogła już dłużej walczyć z cierpieniem, które z każdą chwilą wydawało się silniejsze. Pochłonęła ją ciemność...

***

Słyszała czyjś śmiech. Tak, śmiech. Przyjemny, delikatny i kobiecy. Znała go. Czuła jak ktoś gładzi jej wzburzoną czuprynę. Leżała w jednej z araveli. Widziała nad sobą zdobienia na drewnie, wokół pachniało lasem i żywicą. Obróciła głowę w bok. Dostrzegła przed sobą twarz elfki, oczy w kolorze chmurnego nieba i różane usta.

Czuła jej przyjemny zapach. Unosił się w całym miejscu. Choć na zewnątrz słyszała wycie wiatru i bębnienie deszczu o drewno, czuła się bezpiecznie. Była dzieckiem. Tak pamiętała tą chwilę. Usłyszała głośny grzmot i wtuliła się w ramiona.

– Mamae! – pisnęła.

– Tel'enfanim emm'asha *– uspokoiła dziecko i przytuliła mocniej.



Miała 5 lat. Siedziała na trawie, wraz ze starszą od siebie towarzyszką o białych, niczym śnieg, włosach. W skupieniu wpatrywały się w rękę starszej. Na spodzie jej dłoni leżał zmiętolony, długi liść. Po dłuższej chwili oczekiwania i skupienia, wzniósł się niespodziewanie w górę. Młodsza podskoczyła na równe nogi i klasnęła w dłonie, niezwykle podekscytowana. Czerwone kosmyki uniosły się do góry i opadły chaotycznie.

Z głębi lasu rozległ się wrzask. Obróciły się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Były przerażone. Strażnicy natychmiast znaleźli się na pozycji, napinając cięciwy. Przez chwilę w obozowisku zapadła cisza. Nikt nawet nie drgnął. Po chwili opuścili broń i przepuścili przybysza.

Na polanę wpadł mężczyzna, z przerzuconym przez ramię ciałem. Wyrzucił trzymany wcześniej kostur. Ułożył ciało delikatnie na ziemi, a z jego ust wydobył się szloch. Położył się na piersi osoby, którą przyniósł. Pozostali podeszli wolnym krokiem, zatrzymując wokół niego. Ktoś dotknął jego ramienia w geście współczucia.

Mała elfka nic nie widziała. Tłum zasłonił jej widok. Ruszyła w tamtą stronę, lecz białowłosa zasłoniła jej drogę ręką.

– Zafirka, Tel'ghilas* – powiedziała dobitnie. Ta jednak nie słuchała, wyminęła ją i najszybciej jak potrafiła podbiegła do zgromadzenia. Przeciskała się między ich nogami, by w końcu wypaść tuż obok martwego ciała. Zszokowana stanęła w miejscu...

***


Obudziła się, dysząc ciężko, w zamkniętym pomieszczeniu z krat, leżąc na pokrytej kamieniem, zimnej podłodze. Jej ręce były skute kajdanami. Usiadła na piętach, rozglądając się na około. Czterech otaczających ją strażników trzymało miecze na wysokości jej twarzy. Zrozumiała wtedy, że jej sytuacja jest beznadziejna. Zwiesiła głowę próbując poukładać wszystkie wydarzenia w całość. Po chwili poczuła dobrze znane jej uczucie bólu.

„Czyli to jednak nie był sen" - pomyślała. Ktoś ją umył, gdy leżała nieprzytomna. Zebrało jej się na wymioty. Ktoś ją dotykał. Pamiętała czyjąś twarz, lecz nie mogła jej rozpoznać . Błękit. Był tam błękit.

Niespodziewanie dłoń zaczęła połyskiwać zielonym światłem. To nie była zwykła rana. Czegoś podobnego nie widziała jeszcze nigdy. Nie była obdarzona magią, choć wielu spośród jej braci i sióstr parało się nią. Nie miało to większego sensu. Rana ponownie zaczęła pulsować i połyskiwać, a po chwili poświata zniknęła.

Była niemal pewna, że skoro siedzi tutaj, pod kluczem, z uzbrojoną obstawą, zapewne chcą zarzucić jej , że jest apostatką. Ale zwykłego apostaty nie zamykają ze strażnikami, gotowymi by przebić jej ciało ostrzem przy choćby delikatnym ruchu. Nie mogło chodzić tylko o podejrzenie praktykowania magii poza kręgiem. Zresztą w tych czasach apostatów mieli na pęczki.

„Co tam się stało?" - zastanowiła się przez chwilę, lecz ból odbierał jej władzę nad umysłem. Klan wysłał ją na misję... Miała szpiegować, odkryć co wniesie konklawe zwołane przez Boską Justynię. Pamięć sięgała do momentu dotarcia na miejsce, potem był już tylko strach i męka.

Rana rozbłysła ponownie, a drzwi naprzeciw elfki otworzyły się z impetem. Skuliła się, wtulając dłoń w brzuch i zaciskając ją w pięść. Strażnicy schowali swoją broń. Do pomieszczenia weszły dwie kobiety. Jedna z nich, o krótkich czarnych włosach i pełnym uzbrojeniu, zaczęła ją okrążać, druga, rudowłosa z kapturem na głowie, powoli podeszła bliżej. Zza pleców usłyszała głos brunetki.

Pytały. Dlaczego miałyby robić coś innego? Lecz nie znała odpowiedzi. Ona pragnęła zadawać pytania. Rana na dłoni pulsowała, jakby miała zaraz wybuchnąć.

– Powiedz, dlaczego nie mielibyśmy cię zabić na miejscu? Konklawe zostało zniszczone. Wszyscy uczestnicy nie żyją. Poza tobą. – Elfka zwiesiła głowę. Była w szoku. Teraz zrozumiała, dlaczego ją tu trzymali, choć wcale nie przynosiło to ukojenia. Samotna łza spłynęła po jej delikatnym policzku, tworząc palącą smugę.

Uniosła lekko głowę, kierując wzrok na czarnowłosą kobietę, która podeszła z jej lewego boku. Zapewne chciała wyjaśnień.

– Uważasz, że ja za to odpowiadam– rzekła elfka, a echo jej głosu odbijało się od ścian. Jedynie ten dźwięk był znajomy pośród całego tego szaleństw.

Szatynka gwałtownie się pochyliła, złapała za jej rękę i uniosła ją. Rana natychmiast się zaświeciła, wydając swój charakterystyczny dźwięk. Dalijka pisnęła cicho, wbijając paznokcie w skórę.

– Wyjaśnij to – powiedziała zimno, nim puściła jej dłoń.

Odpowiadała, szczerze. Tylko tyle, ile sama zdołała zapamiętać, czyli nie wiele. W jej myślach kotłowało się zbyt wiele emocji. Bała się. Shemlenów, ciasnego lochu oraz wszystkiego dookoła. Marzyła, by zniknąć.

– Ruszaj do wysuniętego obozu, Leliano. Ja zaprowadzę ją do szczeliny – powiedziała Cassandra. Chyba, a przynajmniej tak nazywała ją ta ruda. Stały zwrócone do elfki, patrząc na nią, jak na coś naprawdę obrzydliwego. Wtedy Leliana zwróciła się do wyjścia, a brunetka podeszła do niej. Starała się cofnąć, spoglądając na nią spłoszona. Kobieta rozpięła jej kajdany, zastępując je sznurem.

– Co zatem się wydarzyło? – usłyszała własny, drżący głos.

Cassandra spojrzała na nią, łagodniejszym już wzrokiem.

– Prościej będzie ci pokazać – zaproponowała. Dalijka wstała, niepewna, czy aby na pewno dobrze robi. Żaden ze strażników nie zwrócił na nią uwagi.

Czuła jak zdrętwiałe nogi dają o sobie znać. Ruszyła za kobietą przez drzwi. Uderzył ją blask światła słonecznego, tak intensywny, że musiała przysłonić twarz ręką. Chwilę później doznała szoku. To nie było słońce. Niebo było rozdarte przez zielone, odwrócone... tornado? Sama nie wiedziała. Nie potrafiła oderwać wzroku od tego czegoś. Był to widok tak niecodzienny, jak i przerażający.

– Nazywamy to „Wyłomem" – zaczęła Cassandra.– To potężna szczelina, prowadząca do świata demonów, która rośnie z godziny na godzinę. To nie jedyna taka szczelina, za to największa. Wszystkie otworzyła eksplozja na konklawe. – Elfka otworzyła usta.

– Eksplozje mogą do tego doprowadzać? – spytała zdziwiona. Kobieta skrzyżowała ramiona.

– Ta doprowadziła. Jeśli czegoś nie zrobimy, wyłom będzie rósł, aż pochłonie cały świat.

Przyglądała się z zaciekawieniem Cassandrze. Dostrzegała szczegóły, które w mroku pozostawały niewidzialne. Miała bliznę na policzku, niemal tą samą jak Dalijka, dokładnie po tej samej stronie twarzy. Wyglądała na zaprawioną w boju i silną kobietę. Na jej napierśniku widniał dziwny symbol. Oko przebite mieczem pośród dziwnych promieni?

Niespodziewanie wyłom powiększył się i rozbłysnął, a znamię na dłoni elfki roziskrzyło się. Przeszył ją ostry i pulsujący ból, podobny do tego, jaki odczuła po przejściu przez światło. Był tak mocny i nagły, że zwalił ją z nóg. Odruchowo przycisnęła rękę do brzucha, licząc, że zmniejszy to jej cierpienie. Cassandra kucnęła obok niej.

– Za każdym razem , gdy wyłom się powiększa twoje znamię rośnie... a to cię zabija – rzekła. Zabija? Umiera? Zamrugała gwałtownie, po czym ze świstem wciągnęła powietrze. Nie, musiała się przesłyszeć. To nie ten czas, nie mogła jeszcze umierać.

Znamię... słowa ledwo do niej docierały, ból odcinał ją od rzeczywistości.

– To może być klucz do powstrzymania tego wszystkiego, ale nie mamy wiele czasu... – Spojrzała na nią, a w ciemnych oczach pojawił się dziwny blask.

– Rozumiem – rzekła elfka, oddychając głęboko.

– Zatem...? – ponagliła ją.

– Zrobię, co mogę. Cokolwiek będzie trzeba – zgodziła się.

Cassandra wstała i spojrzała znacząco na elfkę. Ta powoli uniosła się na drżących nogach. Ból wolno ustępował. Poczuła dłoń kobiety na swoich plecach i dość mocny nacisk. Była pchana do przodu. Może i była im potrzebna, ale wciąż była więźniem. Śnieg pod jej stopami trzaskał, wydając nieprzyjemny dla ucha odgłos. Nie była przyzwyczajona do mroźnego klimatu. Rozejrzała się.

Znajdowała się w jakiejś wiosce. Gdy przechodziły, ludzie wytykali ją palcami i gromili wzrokiem. Strach objął jej ciało. Jeszcze nigdy nie widziała tylu shemlenów w jednym miejscu, a teraz nie był to dobry moment, na przeżywanie takich doświadczeń. Starała się zapanować nad drżącymi nogami.

– Uznali cię za winną. Potrzebują tego – wyjaśniła brunetka.

Spodziewała się tego. Dalijczykom od wieków przypisywano paranie się magią, uważano ich za zwierzęta, które winne są wszelkiemu złu tego świata. Dla takich jak ona nigdy nie było współczucia, ani zrozumienia. Nie liczyła na to.

– Mieszkańcy Azylu opłakują naszą Przenajświętszą Boską Justynie, głowę Zakonu. Konklawe było jej pomysłem. To była szansa na pokój między magami i templariuszami. Boska skłoniła ich przywódców do wspólnych rozmów. Teraz wszyscy nie żyją. – Strażnik otworzył znajdującą się przed nimi bramę i ich oczom ukazał się most.

– Szalejemy niczym niebo. Ale musimy być ponad to. Tak, jak ona. Dopóki wyłom nie zostanie zamknięty – powiedziała. Elfka przysłuchiwała się jej, obserwując okolicę. Wyłom co jakiś czas wypluwał zielone pociski.

Cassandra wyjęła sztylet zza pazuchy i podeszła do elfki. Ta cofnęła się o krok. Chyba nie chce jej zabić?

– Odbędzie się proces, nic więcej obiecać nie mogę– rzekła, po czym przecięła więzy. – Chodź, to niedaleko – stwierdziła kobieta.

– Dokąd mnie prowadzisz? – zdziwiła się.

– Twoje znamię trzeba wypróbować na czymś mniejszym niż wyłom...

Cassandra wraz z elfką szły za przewodniczką, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Dalijka miała chwilę, by wszystko poukładać w głowie. Drobne przebłyski, jakby wizje, szalały w jej głowie. Coraz więcej obrazów znajdywało swoje miejsce w tej upiornej układance.

Ci wszyscy ludzie, których dostrzegała przed wejściem do świątyni i utratą pamięci... Zginęli. Nie tylko ludzie. Był tam także jej towarzysz Cetus, jej narzeczony. Mieli wspólna misję z polecenia Opiekuna. A teraz był martwy. Nie chciała wiedzieć, jak to się stało. Przez moment nie czuła smutku, przez chwilę nawet poczuła swego rodzaju ulgę, że nie doszło do uroczystości. Wolność, której zawsze pragnęła...

To jej ojciec wybrał jej przyszłego męża. Nigdy nie miała wyboru. Jednak teraz, gdy była poza klanem, mogła wreszcie sama zadecydować o swoim losie.

Cassandra poleciła jej się pospieszyć, więc zaczęła biec. Jeśli mogła pomóc w zamknięciu wyłomu, to z chęcią to zrobi. Ważne, by zachować wolność i życie. Choć obawa o przyszłość ściskała jej żołądek, nie mogła tego okazywać. Była szkolona, by przetrwać za wszelką cenę.

Biegła po oblodzonej ścieżce, lecz jej zwinne ruchy opierały się trudnemu terenowi. Wyłom zaczął drgać. Upadła, czując przeszywający ból dłoni. Im bliżej byli, tym bardziej bolało. Towarzyszka podeszła do niej i pomogła jej wstać.

– Impulsy pojawiają się coraz częściej. Im bardziej rozrasta się wyłom, tym więcej pojawia się szczelin i demonów – mówiła jej w trakcie biegu. Elfka postanowiła zadać pytanie, które męczyło ją długi czas.

– W jaki sposób przeżyłam wybuch?– Biegły ramię w ramię, by jak najszybciej znaleźć się na miejscu.

– Powiedzieli że... – Cassandra się zawahała. A może łapała oddech... – Że wyszłaś ze szczeliny i straciłaś przytomność. Mówili, że w szczelinie za tobą stała kobieta. Nikt nie wie, kim była...–

Rozmowa ucichła w momencie, gdy wbiegły na środek kolejnego mostu, na którym stali strażnicy, podobnie ubrani do tych, których spotkały wcześniej.

W tym momencie nastąpił wybuch. Most rozleciał się na kawałki. Słyszała swój krzyk. Przez chwilę straciła orientację. Spadły w dół, na szczęście nie była to duża wysokość. Elfka podniosła głowę, by zobaczyć jak z wyłomu wylatuje jeden z zielonych pocisków. W pierwszej chwili przypominał skałę, wyłom zaś, wulkan podczas erupcji. Pocisk wylądował tuż obok. Chwilę później wiedziała już, jak bardzo się myliła. W przeszłości miała już z nimi styczność.

Demony...

Cassandra dobyła miecza i pobiegła wprost na jedno z tych potwornie wyglądających stworzeń.






Język elvhen: 


Tel'enfanim emm'asha - nie bój się moja dziewczynko. 

Tel'ghilas - nie idź/ zostań

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top