Rozdział 23
Od kilku dni, każdej nocy budziłam się zlana potem i z mocno bijący sercem, wyrwana z tego samego koszmaru. Co noc przeżywałam śmierć Johna od nowa. I z każdym kolejnym razem miałam wrażenie, że sen robi się coraz gorszy i gorszy. Wciąż stałam w miejscu sparaliżowana, nie mogąc wykonać żadnego ruchu i patrzyłam, jak demon odbiera życie mojemu przyjacielowi. Zamiast patrzeć na niego, jego wzrok był utkwiony we mnie, jakby chciał mi za każdym razem udowodnić, że zrobił to, bo był do tego zdolny.
Bez Johna obóz wydawał mi się pusty. Chociaż wciąż mijałam grupy obozowiczów, jeszcze nigdy nie czułam się taka samotna, jak po jego odejściu. Nadal widziałam, czułam, słyszałam, ale miałam wrażenie, że otacza mnie pustka. Pogodziłam się z jego śmiercią, ale nie było to łatwe. Starałam się cały czas mieć jakieś zajęcie, żeby moje myśli nie pochłonęły sprawy, o których wolałam nie wspominać. Dlatego dużo czasu spędzałam przy Abby, która powoli wracała do zdrowia. Przebywałam z Callumem i Adamem, a nawet z Henrim, który stał się jeszcze bardziej milczący i zamknięty w sobie.
Demony nie pojawiły się od tamtego czasu. Żadnych dziwnych wiadomości od anonima, zabójstw, czy ataków. Wyglądało na to, że ich jedynym celem było pozbycie się przeszkody, jaką był John, a po wykonaniu zadania postanowili dać nam spokój. A mimo to wciąż czułam niepokój. Przeczucie mówiło mi, że oni nie zrezygnowali, że czają się gdzieś w pobliżu nas i obserwują. Nie wiedziałam tylko, na co czekali i co planowali, ale byłam pewna, że było to coś złego i mogło mieć złe skutki.
Abby miała koszmary i to nie byle jakie. Zdarzało się, że budziła nas wszystkich w środku nocy swoimi krzykami. Niestety nie pamiętała nic, co jej się śniło. Tylko jakieś strzępki dotyczące demonów. Nękało ją przeczucie, że koszmary zawierają w sobie ziarno prawdy i znaczą więcej, niż można by się po nich spodziewać.
Stojąc przed lustrem, poprawiłam czarną sukienkę sięgającą do kolan. Dzisiaj miał odbyć się pogrzeb Johna. Nie mieliśmy jego ciała, ponieważ spaliło się wraz z demonem, dlatego symbolicznie mieliśmy użyć czerwonego całunu. Wcale nie miałam ochoty na niego iść, ale wiedziałam, że tak powinnam.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Miałam zmęczony wyraz twarzy i podkrążone oczy. Już na pierwszy rzut oka widać, że byłam wykończona psychicznie i fizycznie. Nie tylko ja. Adam, Callum, Abby, a nawet Henri przeżywali w ostatnich dniach takie samo piekło, jak ja. Mieliśmy wiele na głowie. Ktoś musiał zająć się obozem, skoro Johna nie było już wśród nas.
Rozległo się pukanie do drzwi, które wyrwało mnie z zamyślenia.
— Proszę — powiedziałam, poprawiając lekko poplątane włosy. W lustrze widziałam, jak do pokoju wchodzi Callum. Uśmiechnęłam się do niego lekko, a on odwzajemnił gest. Miał na sobie czarny garnitur. Ręce włożył do kieszeni spodni i kołysał się na piętach. Wyglądał na zdenerwowanego.
— Gotowa? — zapytał.
Kiwnęłam głową. Podeszłam do niego, a on wziął mnie w ramiona. Wolno wdychałam jego znajomy zapach i uspokoiłam się. Przeciągałam chwilę, ciesząc się obecnością brata. Starałam się jak najdłużej pozostać tam, gdzie jestem, chociaż wiedziałam, że to i tak nic nie da, bo wszyscy na mnie czekali.
— Musimy iść. — Delikatny głos Calluma przywołał mnie do rozsądku. Z trudem oderwałam się od niego i opuściłam pokój.
Na zewnątrz było ciemno i chłodno. Powietrze było ciężkie i wilgotne. Nad lasem zbierała się mgła. Zbliżała się północ. Księżyc wisiał wysoko na gwiaździstym niebie, w niektórych miejscach okrytym ciemnymi chmurami. Był bardzo cienki, za niedługo nie będzie go widać.
Wszyscy obozowicze stłoczyli się na polanie wokół ogniska. Mieli czarne stroje i smutne miny. Wiedziałam, że ciężko jest się im pogodzić ze stratą, już drugiego, przywódcy, w szczególności, że John robił wszystko, co w jego mocy, aby obóz był domem dla nich wszystkich. Polana, na której miała odbyć się ceremonia pożegnalna, była tą samą polaną, na której zostałam przyjęta do obozu podczas inicjacji, a teraz w tym samym miejscu miała oddać cześć zmarłemu przyjacielowi.
Czułam wzbierające łzy pod powiekami. Pozwoliłam kilku z nich spłynąć po policzkach. Callum położył rękę na moich plecach i popchnął mnie lekko do przodu. Prowadził mnie na sam przód, gdzie czekali na nas Adam, Abby i Henri. Ten ostatni stał z zaciętym wyrazem twarzy, wpatrzony w jakiś martwy punkt przed sobą, który tylko on widział. Koło niego Adam przestępował z nogi na nogę, bo lada chwila miał wygłosić przemowę i jakieś ogłoszenie. W ostatnich dniach byłam średnio przytomna i chociaż jestem pewna, że mówił mi coś o tym, nic nie pamiętałam.
Abby podeszła do mnie i uścisnęła mocno. Po chwili puściła mnie i szybko odwróciła wzrok, chcąc ukryć łzy w oczach. Od kiedy odzyskała przytomność, obwiniała się o śmierć Johna. Twierdziła, że mogła go wcześniej ostrzec. Przez ten cały czas starałam się wybić to z jej głowy. To nie była jej wina. Moja też nie. Obie chciałyśmy dobrze, lecz żadnej z nas się nie powiodło.
Adam przeczesał drżącą ręką włosy. Widać, że był coraz bardziej zdenerwowany czekającą chwilą.
— Adam. — Złapałam go za rękę. Chłopak skupił na mnie wzrok. Jego napięta twarz złagodniała.
— Luna. — Uśmiechnął się lekko, ze zmęczeniem. — Dobrze, że jesteś.
Kiwnęłam głową.
— Dasz radę — zapewniłam go. Popatrzył na mnie powątpiewająco. — Oboje wiemy, że dasz. Wierzę w ciebie. To w zupełności wystarczy.
— Dobrze — zgodził się. Puścił moją dłoń i przełknął ślinę. — No to idę.
Wziął głęboki oddech i pewnym siebie krokiem odszedł w kierunku skały, gdzie przed kilkoma tygodniami przechodziłam inicjację.
— Jeszcze nigdy nie widziałem go tak zdenerwowanego — wymamrotał stojący niedaleko mnie Henri. Spojrzałam na niego zaciekawiona, ale zignorował mnie. — Mam nadzieję, że sobie poradzi.
— Wszystko będzie dobrze — oświadczyłam.
Henri nie skomentował tego. Utkwił wzrok w Adamie, który właśnie wchodził na skałę. Zatrzymał się na jej szczycie i rozejrzał się wokół, lustrując wzrokiem twarze obozowiczów. Rozbrzmiały bębny. Ludzie rozstąpili się, robiąc przejście dla dwóch chłopaków niosących czerwony całun z wyszytym na nim czarnym płomieniem. Podeszli do ogniska.
— Zebraliśmy się tutaj, aby pożegnać naszego przyjaciela, a także członka rodziny, jaką tworzymy — Johna Deponistical. — Zapadło milczenie, przerywane jedynie trzaskami ogniska. — Nie jestem dobry w przemówieniach. Prawdę mówiąc, zostałem do tego przymuszony, ale czego nie robi się dla przyjaciół, prawda? — Uśmiechnął się lekko, a przez tłum przebiegł szmer rozbawienia. Adam westchnął. — Każdy z nas znał Johan; lepiej czy gorzej. Każdy z nas jest w stanie przyznać, że był wspaniałym człowiekiem. Dobrym, godnym naśladowanie przywódcą. Wszystko, co robił, robił dla nas i naszego bezpieczeństwa. A mimo to odszedł przedwcześnie.
Poczułam łzy napływające do moich oczu. W mojej piersi rósł uścisk, który odebrał mi zdolność oddychania.
— John nie powinien był umierać — mówił dalej Adam pewnym głosem. — Powinien dziś być wśród nas i szykować odwet na demonach. A tak zajmuje teraz miejsce w Zaświatach. I powiem wam... — Zawiesił głos, obserwując reakcję obozowiczów, którzy wpatrywali się w niego z ciekawością i nadzieją — ...powiem, że w pełni zasłużył sobie na to miejsce. Nikomu nie musiał tego udowadniać, wszyscy wiedzieli, że jeżeli by umarł, trafiłby właśnie tam. I zapewniam was, że jest mu tam dobrze. — Wziął oddech. — John wciąż jest wśród nas, a konkretnie, w naszych serach. We wspomnieniach. Jest, niewidzialny, czujny i gotowy nam pomóc. Zawsze.
Zamilknął. Całun został wrzucony do ogniska. Obozowicze pochylili głowy i przycisnęli zaciśniętą w pięść dłoń do serca. Tylko ja patrzyłam, jak ogień pochłania ostatnie ze wspomnień na cześć Johna. Z odległości kilkunastu metrów od paleniska, czułam jego gorący żar, który łaskotał mnie w policzki. Mimo to i tak było mi zimno, przez co drżałam.
Poczułam ramię oplatające moje ramiona i z wdzięcznością spojrzałam na brata, który w odpowiedzi jedynie przycisnął usta do mojego czoła i wymamrotał coś pod nosem, czego nie byłam w stanie usłyszeć.
Adam chrząknął, zwracają uwagę wszystkich na siebie. Szybkim ruchem otarł pojedynczą łzę z policzka.
— W ciągu ostatnich kilku dni wiele się wydarzyło. Zaatakowały demony. Straciliśmy wielu ludzi, w tym przywódcę. Nadszedł czas na zadanie ważnego pytania — co teraz? — Spojrzał po naszych twarzach. — Długo dyskutowałem z Henrim i Callumem i postanowiliśmy, że przejmę opiekę nad obozem. Dopóki nie znajdziemy nikogo godnego zaufania, który mógłby objąć to stanowisko, wszystko będzie spoczywać na moich barkach. Mam nadzieję, że się ze mną zgadzacie.
Obozowicze patrzyli jeden na drugiego, nie wiedząc, co począć. Pierwszy ruch wykonał Cal, który zaczął klaskać. Szybko do niego dołączyłam tak jak reszta. Po kilku sekundach na całej polanie rozbrzmiał aplauz. Adam w wyraźną ulgą podziękował i zszedł ze skały.
— Idziemy? — zapytał Callum. Kątem oka zerknął na płaczącą obok Abby.
Pokręciłam głową.
— Wy idźcie, ja muszę jeszcze porozmawiać z Adamem — powiedziałam.
Chłopak niechętnie się zgodził. Opuścił mnie i podszedł do Abby, próbując ją pocieszyć. Dziewczyna wtulała twarz w jego ramię, a on objął ją w pasie. Odeszli, pozostawiając mnie samą. Stałam w miejscu, podczas gdy obozowicze mijali mnie. Wypatrywałam Adama. Dostrzegłam jego jasną czuprynę, dopiero kiedy wszyscy zniknęli z polany.
Chłopak podszedł do mnie wolno, trzymając ręce w kieszeniach spodni. Miał pochyloną głowę i kopał jakoś kamyk. W końcu zatrzymał się przede mną.
— Mówiłam, że sobie poradzisz — zaczęłam, dotykając jego ramienia. Podniósł głowę i poczęstował mnie smutnym uśmiechem.
— I nigdy się nie mylisz? — zapytał zaczepnie.
— Nigdy — zapewniłam. — Przejdziemy się?
Kiwnął głową. Objął mnie ramieniem, a ja wtuliłam się w jego bok. W takiej pozycji ruszyliśmy przed siebie.
— Nie wiedziałam, że zostaniesz nowym przywódcą — powiedziałam.
— Ano. W ostatnim tygodniu byłaś trochę nieobecna i niewiele z tego, co mówiłem, docierało do ciebie.
— Prawda.
Westchnął. Z nieba zaczął padać deszcz.
— To nie była łatwa decyzja, ale coś trzeba było z tym zrobić. Zdecydowaliśmy, że skoro jestem najdłużej w obozie i znam się na rzeczy, to właśnie mnie powinien dostąpić zaszczyt bycia przywódcą. Co prawda, pewnie nie dorównam Johnowi, ale...
— Nawet tak nie mów — przerwałam mu. — Będziesz równie dobry, jak on.
— Dzięki, że tak we mnie wierzysz. Ale dość już o mnie. — Spojrzał na mnie. — Jak ty się czujesz z tym wszystkim? Radzisz sobie?
— Pewnie — zapewniłam go. Po części mówiłam prawdę, bo naprawdę było dobrze i radziłam sobie. Z drugiej jednak strony były chwile, w których nie miałam żadnych chęci do życia. — Na początku było źle i ciężko mi się było z tym pogodzić, ale teraz jest coraz lepiej. Potrzebuję tylko czasu, żeby jakoś się z tym uporać i tyle.
— Koszmary? — dopytał.
— Są — przyznałam.
— U mnie tak samo. Miewałem je już, ale mam wrażenie, że teraz się nasiliły.
— Z Abby jest podobnie. Martwię się o nią. Ona najbardziej to wszystko przeżyła i koszmary dręczą ją jeszcze bardziej niż nas. Myślisz, że to coś znaczy?
Zadarłam głowę, aby na niego spojrzeć. Zmarszczył brwi i zaczął wpatrywać się w coś przed sobą, intensywnie myśląc.
— Sam nie wiem, co o tym myśleć. Coś się szykuje, coś strasznego i wszyscy to odczuwamy. Pytanie tylko, co to jest?
Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Chciałabym wiedzieć cokolwiek, co mogłaby mnie uspokoić, ale nic takiego nie było albo nie byłam w stanie tego znaleźć. Bałam się, że przeczucie dobrze nam podpowiadało, ale my byliśmy zbyt zaabsorbowani innymi sprawami i nie dostrzegaliśmy tego, co mieliśmy pod samym nosem.
— Jak sobie radzi Henri? — spytałam nagle, przypominając sobie o nim.
Adam wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Jemu jest ciężko. John był dla niego jak brat. Rozumiesz, co musi przeżywać.
Zgodziłam się z nim. Sama myślałam kiedyś, że straciłam brata i byłam świadoma, jaki ból i zawód się z tym wiązał. Współczułam Henriemu. Był najbliżej z Johnem, w końcu wychowywał się z nim i znali się od dziecka. Moja sytuacja wyglądała inaczej. Ja odzyskałam brata, a w jego przypadku o czymś takim nie było mowy.
Moja sytuacja z Johnem też była inna od tej Henriego. Mnie i Johan połączyło coś większego, jakieś uczucie, ale nie wiedziałam, jakie. Na pewno mu ufałam i był mi bardzo bliski. Byłam w stanie powierzyć mu swoje własne życie. A mimo to strata ze strony Henriego była gorsza niż z mojej.
— Myślisz, że tajemniczy D. jeszcze się odezwie? — Wyrwał mnie z zamyślenia Adam.
— Może lepiej dla niego, żeby na razie milczał. Są spraw, z którymi musimy uporać się sami. Nie mamy czasu na zastanawianie się, skąd anonim bierze informacje i czy są prawdziwe.
— W sprawie twojej i Henriego się nie pomylił — zauważył. — Odkryliście coś nowego od tamtego czasu.
Pokręciłam głową.
— Nic. Ostatnio ze sobą nie rozmawialiśmy, a ja nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.
— Co zamierzacie z tym zrobić? — Zatrzymał się i popatrzył mi prosto w oczy.
— Adam, myślę, że to już czas powiedzieć o tym innym — oświadczyłam pewnym siebie głosem. Odkąd powiedziałam o tym Adamowi, czułam, że powinnam wyznać to także innym. A teraz był na to dobry moment.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top