Rozdział 8
Callum prowadził nas ścieżką za Budynek Główny. Wszędzie panowała ciemność, ale bardzo dobrze widziałam drogę przed sobą. Trzęsąc się z zimna i jednocześnie z niewiedzy na temat tego, co mnie czekało, brnęłam przed siebie. W głowie obmyślałam plan ucieczki, który zrealizowałabym, gdyby jednak okazało się, że nie dam rady iść na ceremonię. Upewniłam się, że mogę uciec do lasu, niezauważona przez nikogo. Niestety idąca przede mną Abby zwolniła i zrównała swoje kroki z moimi, uśmiechając się do mnie pocieszająco. Czyli nici z ucieczki. Pozostało tylko iść przed siebie.
Skupiłam wzrok na małych światełkach, które pojawiły się przed moim nosem. Dopiero po chwili spostrzegłam, że były to świetliki. Podziwiałam je do momentu, kiedy Callum nie wyprowadził nas na polanę za budynkiem. Tam stanęłam jak wryta, widząc ją w pełnej okazałości. Wszyscy obozowicze byli stłoczeni wokół czegoś, co mieniło się na czerwono. Było ich tak dużo, że stadion narodowy mógłby ich nie pomieścić.
Zaczęłam się cofać, poddając się wewnętrznej niepewności i panice.
— Luna — upomniała mnie przyjaciółka i złapała za rękę. — Wiem, że to nie wygląda za ciekawie, ale musisz tam iść.
— Ale...
— Bez żadnego „ale". — Pociągnęłam mnie za sobą stanowczym ruchem. — A teraz głowa do góry, pewna siebie mina i pokaż im, że Luna Blackstein nie boi się niczego.
Kiwnęłam lekko głową i zrobiłam to, co mi kazała. Poczułam się odrobinę pewniej. W końcu co takiego złego mogło mi się stać? Byłam otoczona przez osoby, które w razie problemu obroniłby mnie. Ale kiedy tylko weszłyśmy w tłum, moja pewność siebie uleciała. Przełknęłam ślinę. Dźwięk wydawał się głośny w panującej wokół mnie ciszy. Potem rozległ się szmer. Im dalej szłam, tym stawał się głośniejszy. Callum zdążył zniknąć wśród obozowiczów i nie mogłam go znaleźć. Tylko on, oprócz Abby, potrafił mnie uspokoić. A kiedy najbardziej go potrzebowałam, nie było go.
A potrzebowałam go całe życie.
Na chwilę przymknęłam oczy, a kiedy znów je otworzyłam, miałam ochotę krzyczeć z powodu natłoku, jaki czułam, będąc otoczona przez tyle osób. Abby zauważając moje drżenie, ścisnęłam moją dłoń dla dodania mi otuchy, ale to nie pomogło. Teraz najbardziej potrzebowałam tego, żeby się odwrócić i uciec. Ale wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Głupie sumienie nie pozwalało mi na to.
Obozowicze rozstąpili się przede mną, a ja westchnęła z wrażenia i puściłam rękę Abby. Przede mną płonęło ogromne ognisko, mieniące się to na pomarańczowo, to na czerwono, jakby nie mogło się zdecydować na jeden kolor. Biło od niego ciepło. Mimo wszystko zadrżałam. Od dziecka bałam się ognia. Nawet nie wiedziałam dlaczego. Może miało to związek z tym, w jaki sposób zginęli moi rodzice. Przerażały mnie piętrzące się w górę płomienie, które strzelały i nie można było ich okiełznać. Mały płomyk wzbudzał we mnie strach. A teraz to.
Mój wzrok padł na stojącego przy ognisku Johna. Spojrzał prosto w moje oczy. Ogarnął mnie spokój. Postawiłam przed siebie krok, a potem następny, aż doszłam do niego. Chwycił mnie za rękę i uśmiechnął się kątem ust.
— Wyglądasz prześlicznie — szepnął na moje ucho, a ja spłonęłam rumieńcem. — Gotowa?
Nic mu nie odpowiedziałam, bo musiałabym skłamać. Pociągnął mnie w stronę ogniska. Mimo strachu pozwoliłam mu na to. Jak spod ziemi przy ognisku wzrosła wysoka na co najmniej pięć metrów skała. John wszedł na nią, jak gdyby nigdy nic, a później pomógł wejść mi. Mój żołądek związał się w supeł, kiedy stanęłam na jej szczycie. Stąd mogłam zobaczyć twarz każdego obozowicza, co wiązało się z tym, że mnie też było widać. Nie pomagała mi w tym świadomość, że jestem kilka metrów nad ziemią, a że miałam lek wysokości, każdy najmniejszy ruch napełniał mnie strachem, że spadnę.
— Nie przejmuj się — rozległ się głos w mojej głowie. — To nic takiego. Wszystko będzie dobrze.
Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu tego, kto mógł być za to odpowiedzialny, ale nikt nie wydawał się podejrzany. Pewnie tylko mi się to wydawało. Przez zdenerwowanie wariowałam i było to jedyne logiczne wytłumaczenie.
Mój wzrok padł na Abby, która pokazała kciuk w górę i posłała pokrzepiające spojrzenie. Gdybym tylko teraz potrafiła uwierzyć w siebie, tak jak ona wierzy we mnie. Starałam się oddychać głęboko, bo podświadomie czułam zbliżający się atak paniki, którego chciałam uniknąć, będąc w tak wielkim gronie.
John gestem ręki uciszył obozowiczów, którzy od razu umilkli i zaczęli się w nas wpatrywać. Czułam na sobie ich zaciekawione spojrzenia. Stłumiłam w sobie jęk i chęć ucieczki. Z tym drugim był większy problem, bo im dłużej stałam na skale, tym bardziej pragnęłam z niej zejść.
Zacisnęłam mocno pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie. Musiałam to zrobić. Dla Calluma, Abby, ale także Adama i, co najważniejsze, dla Johna. Żeby nie pomyślał, że jestem tylko nic niewartym tchórzem.
— Wilkołaki — przemówił władczym tonem John, skupiając na sobie całą uwagę. — Zebraliśmy się tutaj nie bez przyczyny. Dziś, kiedy księżyc jest naszym świadkiem, przyjmujemy do naszego kręgu nowego członka. Tę oto niezwykłą dziewczynę, która ma dopełnić przeznaczenia. — Wskazał na mnie ręką, a ja momentalnie się spięłam. — Oto Luna Blackstein, siostra Calluma Blacksteina, córka legendarnych Łowców Demonów, druga dziedziczka żywiołu ziemi!
Przerażenie zawładnęło moim ciałem w takim stopniu, że do końca nie wiedziałam, co mówił chłopak.
Poruszenie wśród obozowiczów wzrosło, kiedy głos Johna niósł się coraz dalej. Pokazywali na mnie, szepcząc do siebie i posyłając dziwnie spojrzenia. Czułam się coraz gorzej. Miałam ochotę zeskoczyć ze skały i ukryć się w moim wypasionym pokoju. Nie zrobiłam tego jednak, bo wiedziałam, że to, co miało się wydarzyć, było bardzo ważne. Mocniej wbiłam paznokcie w dłoń, aby oderwać myśli od tego wszystkiego i skupić się na bólu. Zignorowałam szepty i całą swoją uwagę przeniosłam na stojącego obok mnie chłopaka. Zauważyłam, jak spogląda na mnie kątem oka.
— To nie przypadek, że to właśnie dzisiaj do nas dołączyła — kontynuował. — Stwórca tak obmyślił plan każdego z nas, że jego los kieruje się ku jednemu punktowi, który z czasem się ujawnia. Tak jest i dziś. — Zamilkł, a po chwili mówił dalej: — Od pokoleń przyjmujemy do naszego kręgu nowych członów, a dziś nierozerwalnie połączymy Lunę z przeznaczeniem i Darem Wilka, który otrzymała w dziedzictwie.
Ciszę, która nastała przerywają bębny. Ktoś wybijał dziwną melodię, którą znałam, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć skąd.
Nagle tłum rozstąpił się i wyszli z niego mój brat, Adam oraz Henri. Wszyscy byli pozbawieni koszulek, co nie umknęło mojej uwadze, bo mieli dobrze wyrzeźbione mięśnie. Każdy z nich był pomalowany innym kolorem farby, który tworzył dziwne wzory. Calluma miał zielone zdobienia, Adam białe, a Henri niebieskie. Stanęli naokoło ogniska i zaczęli tańczyć.
— Dawno temu nasze plemię podzieliło się na cztery grupy, a każda z nich poszła w swoją stronę. Pierwsza ruszyła na południe, gdzie połączyła się z żywiołem ognia, który odziedziczyła rodzina Deponistical. — John wystawił przed siebie dłoń, z której wystrzeliły płomienie. Patrzyłam na to z rosnącym strachem. Odwrócił się do mnie twarzą i niespodziewanie złapał za rękę. Zamiast poczuć gorąco, przeszedł mnie prąd. Ogień zamienił się w obłok czerwonego pyłu, który na grzbietach moich dłoni zostawił ślad w postaci płomyków. Westchnęłam z wrażenia, od razu zapominając o strachu.
— Druga grupa, dziedzictwo rodziny Bloodmod, poszła na północ i złączyła się z żywiołem wody.
Wokół Henriego stworzyły się małe kule wodne. Pojawiły się znikąd. Po chwili wybuchły, zmieniając się w niebieski proszek, który poszybował do mnie i wewnątrz moich dłoni narysował łezki. Poczułam przyjemny chłód, jakby oblała mnie zimna woda.
— Trzecia grupa połączyła się z żywiołem powietrza na zachodzie, który teraz należy do rodziny Starlik.
Powietrze wokół Adama zawirowało, oczyszczając się i przybierając białą barwę. W zaskakującym tempie owiało też i mnie, dotykając lekko moich policzków i układając się na ich w kształt spirali.
— Ostatnie grupa udała się na wschód i stała się żywiołem rodziny Blackstein — ziemią — powiedział John.
Z ziemi u stóp Calluma wydostała się zielona mgiełka, która otoczyła go w całości. Nie trwało to jednak długo, kiedy i ona zmieniła się w proszek i poszybowała do mnie. Musnęła moje czoło. Poczułam, jak tworzy coś na kształt liścia.
— Czcigodny Wilku, sam Stwórco, za pozwoleniem Księżyca przyjmij tę dziewczynę, oznaczając ją znakiem obozu. Niech tradycja nadal trwa, a przeznaczenie się dopełni!
Poczułam pieczenie na prawym przedramieniu. Spojrzałam tam i otworzyłam szeroko oczy. W rękawie mojej sukienki została wypalona dziura, a na mojej ręce pojawił się tatuaż, który przedstawiał półksiężyc wypełniony srebrnymi wzorami. Patrzyłam na niego oniemiała. Zawsze chciałam sobie zrobić tatuaż, ale nigdy nie myślałam, że to nastąpi tak szybko. I w dodatku bez mojej wiedzy.
Ponowie rozbrzmiały bębny. Doszedł do nich jeszcze tupot stóp obozowiczów, którzy wybijali dodatkowo rytm. Stojący obok mnie John zaczął śpiewać:
— Z wilka na wilka
Indianina na Indianina
Z pokolenia na pokolenie
Tak też dziś spotykamy się
Aby przyjąć do kręgu
Nową bratnią duszę
Z dziada pradziada
Przez wilka ochrzczona
I Indianina wielbiona
Dziś wstępuje w nasze progi
Bo to krew jest z krwi
Jedną z nas w pełni się stanie
Tańczmy i śpiewajmy
Bo ona wśród nas stoi
Co przeznaczeniem jej
W ród nas żyć
To,co w darze otrzymała
Dziś nam ujawni
I swoją wilczą naturę przyjmie
Z nią się pogodzi
Bo to krew z krwi.
Strach i przerażenie ponownie mnie zalało, ale ze zdwojoną siłą. Obozowicze dołączyli do śpiewania dziwnej pieśń i zaczęli tańczyć wokół ogniska. John wziął moją dłoń i wyciągnął sztylet. Ze strachem patrzyłam, jak przejeżdża czubkiem ostrza po konturach gwiazdy na mojej dłoni. Pojawiła się krew. Poczułam pieczenie w miejscu zetknięcia się ostrza ze skórą. Chłopak skończył wzór i zacisnął moją dłoń w pięść. Poczułam ciepło krwi. Poprowadził mnie na krawędź skały i wystawił moją rękę tuż nad ogień.
— Krew z krwi — powiedział cicho, a tłum mu zawtórował. — Dziedzictwo z dziedzictwa. — Delikatnie otworzyłam dłoń i obserwowałam, jak pojedyncze czerwone krople spadają i znikają w ogniu.
— Przeznaczenie się dopełniło! — wykrzyknął John. — Tu i teraz! Niech stanie się to, co ma stać, już nic nie odwlecze się, nie kiedy jesteśmy tu razem!
Obozowicze wznieśli okrzyk, wykrzykując słowa, których nie znałam. Uniosłam wysoko głowę i spojrzałam na ogromny księżyc malujący się na niebie, w myślach prosząc o to, żeby ta noc dobiegła już końca. Do moich nozdrzy doleciał słodkawy zapach kwiatów. Uśmiechnęłam się delikatnie, czując dobrze znaną woń, która kojarzyła mi się z domem. Jak zza ściany usłyszałam wycie wilków, kiedy nagle moją głowę przeszył ostry ból. Krzyknęłam, łapiąc się za nią. Oczy zaszły mi łzami. Obraz się rozmył. Znowu wszystko się cofnęło.
Udało mi się podnieść głowę. Znajdowałam się w jakimś domu. W domu, który się palił. Wszędzie były płomienie, które ocierały się o moją skórę, nie robiąc mi żadnej krzywdy. Z sufitu spadały oderwane kawałki drewna. Meble leżały poprzewracane i poniszczone. Kiedyś musiał to być pokój małych dzieci, bo znajdowały się tam dwa małe łóżeczka i porozrzucane zabawki. Kiedy zrobiłam krok do przodu, kopnęłam misia.
Ogień zaczął łaskotać moją skórę. Wyszłam z pokoju, ale na korytarzu zastałam taki sam widok. Dym drażnił moje nozdrza i szczypał oczy. Od razu zaszły łzami. Każdy oddech powodował, że się krztusiłam. Brakowało mi powietrza. Padłam na podłogę. Jakoś udało mi się dojść do schodów i zejść po nich na dół. Nawet nie wiedziałam jakim sposobem doszłam do salonu. Tam także wszystko płonęło. Miałam wręcz wrażenie, że ognia było więcej. Przede mną pojawiła się jakaś postać. Mój wzrok się wyostrzył.
Trochę dalej ode mnie stała kobieta o ciemnych włosach. Trzymała ręce na ramionach małej dziewczynki, która płakała. Miała dwa warkocze i pobrudzoną sadzą sukienkę, którą znałam, bo sama taką miałam. Czy to mogłam być....
Kobieta odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie fiołkowymi oczami. Czy była to moja mama?
Znowu spojrzała na dziecko.
— Luna, musisz uciekać — powiedziała cicho, ale stanowczo. — Nie jesteś już bezpieczna. Musisz przeżyć i naprawić to, co nie udało się nam... W tobie cała nadzieja. W tobie i twoim bracie.
— Ale mamo — zapłakała dziewczynka, która była małą mną.
— Cicho dziecko — przytuliła ją. — Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Dopełnisz swojego przeznaczenia. — Otarła łzy. — Pamiętaj, że cię kocham.
Ściągnęła z szyi naszyjnik. Mój naszyjnik. Założyła go na kark dziewczynce. Do ręki włożyła jej sztylet.
— Uważaj na siebie. I nigdy przenigdy nie zapomnij, kim jesteś. Nie zapomnij.
Do pokoju wpadła dwójka wilków. Jeden z nich, o brązowej sierści wziął na grzbiet dziecko, które wtuliło się w jego sierść. Drugi — biały — pokłonił się kobiecie i oboje zniknęli.
Kobieta płakała, obejmując się ramionami. Dlaczego nie uciekała? Przecież zdążyłaby uciec. Znikąd pojawił się mężczyzn i przytulił kobietę. Ona ufnie przyległa do jego ciała.
— Są bezpieczni — powiedział cicho i pogładził ją po głowie. — Teraz możemy odejść w spokoju. Już nic nam nie grozi.
To moi rodzice. Byłam tego pewna. Czułam to podświadomie, a oglądanie ich śmierci sprawiło, że miałam ochotę krzyczeć, ale nie potrafiłam. Bolało mnie, że pogodzili się z tym, że umrą. Nawet nie walczyli.
Sufit pękł i zawalił się, a oni zniknęli pod nim. Pozwoliłam sobie na krzyk, który był głuchy. Dom zapadł się całkowicie. Wszystko otoczyła czarna mgła.
— Nie — szepnęłam cicho, ale było już za późno. Wszystko zniknęło.
— Luna — znajomy głos przywrócił mnie do rzeczywistości. W jednej chwili stałam na skale, a w drugiej zakręciło mi się w głowie i straciłam równowagę. Spadłam prosto w objęcia ogniska. Nagle poczułam szarpniecie i ciepłe ramiona otoczyły mnie w pasie. Ledwo udało mi się unieść głowę i otworzyć oczy. Zobaczyłam tylko niewyraźny zarys twarzy Henriego.
— Znowu ratujesz mi tyłek — szepnęłam, nie do końca wiedząc, co się dzieje. Nie mając na nic siły, zemdlałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top