Rozdział 41
Obudziłam się, czując nieprzyjemny ból promieniujący z karku. Podniosłam się na łokciach i dotknęłam znajdującego się tam opatrunku. Syknęłam, w myślach przeklinając demona, który mnie tak urządził. Miał szczęście, że zginął, bo z ogromną chęcią zabiłabym go jeszcze raz.
Ostrożnie, żeby nie zrobić sobie dodatkowej krzywdy, przewróciłam się na plecy i usiadłam. Rozejrzałam się po naszym prowizorycznym obozowisku. Było już jasno, więc widziałam dość dobrze. Leżałam parę metrów od wygasłego ogniska, na miękkim posłaniu z mchu i liści okrytych ubraniami. Po drugiej stornie, na takim samym legowisku, spał Callum przytulający do siebie Abby. Byli okryci kurtką chłopaka. Koło nich leżały nasze torby. Ani śladu Henriego.
Ponownie rozejrzałam się po okolicy, ale trudno było mi wypatrzeć cokolwiek w otaczających nas krzakach. Nagły szelest spowodował, że szybko poszukałam któregoś z moich sztyletów. Dopadłam jeden i pewne go chwyciłam. Wytężyłam słuch, chcąc wiedzieć, co się zbliża. Po chwili czary wilk wyskoczył z krzaków, a ja poderwałam się z posłania.
Zwierze spojrzało na mnie chmurnymi tęczówkami.
— Spokojnie Kwiatuszku, to tylko ja — przekazał mi w myślach Henri.
Odetchnęłam z ulgą i opuściłam sztylet. Z powrotem opadłam na posłanie, masując się po karku. Podobała mi się wilcza strona chłopaka. Jego czarne, lśniące futro i dopełniające to wszystko ciemnoniebieskie tęczówki. Byłam ciekawa, jak wygląda moja wilcza natura, ale jak na razie nie przyszło mi się o tym dowiedzieć.
W tym czasie Henri porzucił wilczą postać, przemieniając się w człowieka i przyjrzał mi się uważnie.
— Gdzie byłeś? — Chciałam wiedzieć. Usilnie starałam się zignorować palące spojrzenie chłopaka wlepione we mnie.
— Na zwiadzie. Musiałem się upewnić, że jesteśmy bezpieczni.
Kiwnęłam głową, w dalszym ciągu nie odrywając dłoni od opatrunku. Zasyczałam cicho z bólu, kiedy za mocno ucisnęłam ranę.
— W porządku? — zapytał. — Rana ci dokucza?
— Trochę — przyznałam z cichym jękiem.
— Pokaż, obejrzę ją.
Henri usiadł za mną i ostrożnie ściągnął opatrunek z mojej rany. Przy wykonywaniu tej czynności milczał, a mnie zżerała ciekawość, co o tym sądzi. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że mogłabym zajrzeć do jego myśli, ale o w ostateczności nie zrobiłam tego. Miałam na uwadze jego prywatność.
— Rana wciąż wygląda paskudnie — oświadczył w końcu. — Powinienem zmienić ci opatrunek, ale najpierw przemyję to wodą. Kawałek stąd jest rzeka, przejdźmy się.
Zgodziłam się i wstałam z posłania. W ciszy ruszyłam za chłopakiem, który prowadził nas ścieżką między drzewami. W jego towarzystwie lubiłam to, że milczał. Czasem wolałam przebywać w ciszy, niż utrzymywać na siłę rozmowę. Z drugiej jednak strony nie było to dobre, bo nigdy nie wiedziałam, co siedzi w jego głowie. Było to frustrujące i denerwujące. Zapytanie się go o to po prostu nie wchodziło w grę.
Po chwili marszu wyszliśmy na kolejną polankę, którą przecinała płynąca rzeka. Jak przez mgłę przypomniałam sobie, że byłam tutaj poprzedniego dnia, niedługo po ataku demona. Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie.
— Usiądź — polecił mi Henri, wskazując na płaskie kamienie znajdujące się przy brzegu.
Posłusznie zajęłam miejsce. Pozwoliłam chłopakowi nabrać w dłoń trochę wody i obmyć mi ranę. Zadrżałam na całym ciele, czując lodowatą ciecz spływającą w dół moich pleców. Henri mruknął pod nosem ciche przeprosiny.
— W porządku, kontynuuj.
Po paru razach przyzwyczaiłam się do zimna. Minusem całej sytuacji było to, że całe plecy miałam mokre z wody. Na sam koniec Henri przetarł ranę, chyba swoją koszulką, i założył nowy opatrunek.
— Gotowe?
— Myślisz, że uda mi się w końcu przemienić w wilka? — zapytałam nagle.
— Co? — odparł zaskoczony.
— Istota Neutralna wspomniała, że z czasem nauczę się korzystać z Daru Wilka — przypomniałam sobie. — Zaprzestaliśmy lekcji w obozie, a teraz za dużo się dzieje...
— Chcesz spróbować?
Odwróciłam się gwałtownie do Henriego, szukając na jego twarzy znaku, że żartuje. Jednak chłopak był poważny i prawie nigdy nie żartował.
— Mówisz serio? — Nie dowierzałam.
Pokiwał głową.
— Mamy chwilę czasu. Callum i Abby śpią, jesteśmy tutaj sami. Nikt nam nie przeszkodzi... Oczywiście, jeżeli tylko chcesz spróbować.
Uśmiechnęłam się lekko z wdzięcznością.
— Jasne, że chcę.
Usieliśmy po turecku naprzeciwko siebie. Spojrzałam wyczekująco na Henriego, czekając na jego instrukcje. Zdziwiłam się, kiedy kazał mi się wyciszyć.
— Zamknij oczy i skup się na oddychaniu. Spokojny wdech, a po chwili wydech.
— Jakoś na pierwszej lekcji nie dawałeś mi takich ćwiczeń — stwierdziłam rozbawiona. Uniosłam pytająco brew, oczekując wyjaśnienia.
— Bo za bardzo mnie wtedy wkurzałaś i irytowałaś, w dodatku ci nie ufałem i jedyne, czego chciałem, to jak najszybciej zakończyć nasze spotkanie — powiedział, nie otwierając oczu.
— Co się zmieniło?
Przechyliłam głowę, czekając na odpowiedź. Henri wolno uniósł powieki i spojrzał na mnie ciemnymi oczami.
— Dowiodłaś, że jesteś godną zaufania, dobrą i waleczną osobą. W czasie naszej wyprawy trochę cię poznałem i muszę przyznać, że się myliłem co do ciebie. Nie jesteś wcale taka zła, jak na początku uważałem.
— Czy ja dobrze słyszę? — Zaśmiałam się, a chłopak wywrócił oczami. — Powiedziałeś, że się pomyliłeś?
Henri z powrotem zamknął oczy i prychnął cicho pod nosem.
— Nie liczy na to, że się powtórzę. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy przyznałem się do błędu. I, tak na marginesie, wciąż się nie lubię.
Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem.
— Ja ciebie też.
— Dobra, dość gadania. Wracajmy do naszej lekcji.
Zamknęłam oczy i starałam się oddychać spokojnie. Słuchałam poleceń chłopka i starałam się połączyć z moją wilczą naturą. Czułam lekki wibrowanie w kościach i łaskotanie na skórze, ale to wciąż nie było to. Mimo długie czasu, jaki poświęciłam na próbach, dalej nie potrafiłam zmienić swojej postaci.
— Może uda się następnym razem — powiedział spokojnie Henri. — Musisz być cierpliwa. A teraz wracajmy, Callum i Abby pewnie już się obudzili i zastanawiają się, dlaczego nas nie ma.
— Po drodze widziałam krzaki z jakimiś owocami, możemy to pozbierać na nasze śniadanie — zaproponowałam, wciąż będąc markotna po nieudanej lekcji.
W ciszy wróciliśmy do obozowiska, zatrzymując się co jakiś czas, aby pozbierać jagody do zjedzenia. Kiedy dotarliśmy do obozowiska, mój brat i przyjaciółka byli na nogach. Nie wyglądali na zdziwionych naszą nieobecnością, mimo to Abby zapytała, gdzie byliśmy.
— Przy strumyku, przemyć moją ranę. Poza tym zdobyliśmy trochę jedzenia — wyjaśniłam i pokazałam ręce pełne owoców.
Dziewczyn uśmiechnęła się z wdzięcznością.
— Dobrze się składa, bo jestem ogromne głodna.
— Jak się czujesz? — zapytał mnie Cal, kiedy odłożyłam jedzenie na duży liść robiący za talerz. Miał zmartwiony wyraz twarzy, a jego wzrok co jakiś czas uciekał do opatrunku znajdującego się na moim karku.
— W porządku — zapewniłam go i posłałam lekki uśmiech. — Rana trochę mi doskwiera, ale za niedługo się zagoi.
— Mam nadzieję, bo martwię się o siebie. — Spojrzał mi w oczy. — Wczoraj, kiedy widziałem cię całą we krwi, myślałem, że zwariuję. To był koszmarny widok.
Westchnęłam. Wiedziałam, co brat ma na myśli. Mnie także przerażał fakt, że mogłabym go stracić. Tylko że, jak na razie, tylko ja zawsze pakowałam się w kłopoty, z których wychodziłam ledwo żywa. Ciekawiło mnie, za którym razem nie przeżyję, aby móc ratować moich przyjaciół.
— Wiem, ale zapewniam cię, że wszystko dobrze. Gdyby tak nie było, powiedziałabym ci o tym.
— Dobrze. — Westchnął i przycisnął swoje usta do mojego czoła. — Pamiętaj, że ci ufam.
— Będę.
— Powinnam być zazdrosna? — Zaśmiała się Abby, obserwują nas.
Przewróciłam oczami. Odeszłam od brata i zaczęłam zbierać swoje rzeczy, upychając je do plecaka. Większość i tak była poniszczona, ale nigdy nie wiadomo, czy coś z tego się nie przyda. Pozostali ruszyli w moje ślady i już po chwili byliśmy spakowani. Usiedliśmy wokół wygasłego ogniska i zaczęliśmy jeść owoce. Nie było tego dużo, ale wystarczająco, żeby chociaż trochę zapełnić nasze żołądki.
— Co teraz? — zapytała Abby, rozglądając się. — Nie mamy samochodu, nie wiemy, gdzie jesteśmy, ani gdzie mamy iść. Nasza sytuacja jest gorzej niż zła!
— Musimy coś wymyślić — zgodził się z nią Cal.
— Jeżeli pójdziemy wzdłuż drogi, którą jechaliśmy, może udałoby nam się trafić do jakiegoś miasta, gdzie znaleźlibyśmy mapę i z jej pomocą trafilibyśmy do brata Malcolma — stwierdził Henri.
Nagle coś sobie przypomniałam.
— Poczekajcie! — zawołałam, a wszyscy spojrzeli na mnie. — Może nie będzie aż tak źle.
Zaczęłam grzebać w plecaku w poszukiwaniu przedmiotu, który mógłby nam się przydać. Jak na złość, nigdzie go nie widziałam. Zazgrzytałam zębami ze złości i wtedy przypomniałam sobie o kurtce. Szybko sięgnęłam do jej kieszeni i wyciągnęłam to, co potrzebowałam.
— Aha! — zawołałam zwycięsko.
— Co to? — Abby zmarszczyła brwi.
— GPS. Zabrałam go wczoraj z samochodu, kiedy wyciągałam was z wraku. Pomyślałam, że może się przydać.
— Jeżeli działa, może nasza sytuacja nie okaże się aż tak zła.
Henri odebrał ode mnie przedmiot i zaczął go oglądać. Z pewnością chciał go włączyć i przekonać się, czy z jego pomocą uda nam się dotrzeć do celu.
— Dobra wiadomość jest taka, że działa — powiedział po jakimś czasie.
— A zła? — zaryzykował Cal.
— Do naszego celu jest jeszcze kawałek drogi. Z pomocą tego urządzenia może uda nam się dostać do jakiegoś miasta, skołować jakieś auto i wyruszyć w dalszą drogę. Jesteśmy w tył o prawie dobę. Musimy szybko zdecydować. — Rozejrzał się, szukając jakichś oznak sprzeciwu.
— No to na co czekamy? — powiedziałam. — W drogę!
###
Wróciliśmy na szosę, którą jechaliśmy poprzedniego dnia. Minęliśmy wrak naszego samochodu i ruszyliśmy przed siebie. Broń trzymaliśmy w gotowości, gdybyśmy mieli trafić na kolejnego demona. Na szczęście nic takiego się nie stało. Czekała nas długa droga.
Pokonywaliśmy ją w milczeniu. Oszczędzaliśmy siły, bo nie mieliśmy ich zbyt wiele. Noc spędzona w lesie naładowała nasze akumulatory, ale nie w pełni. Energia szybko wyparowywała. Do tego dochodził głód i brak jakichkolwiek sklepów czy stacji po drodze. Szosa była długa i pusta, a według GPS-u miało jeszcze minąć sporo czasu, za nim jakieś miasto pojawi się na horyzoncie.
Przez kilka godzin szliśmy przed siebie, starając się nie skarżyć na niedogodności. Wszyscy byli wykończeniu. Prowadził nas Henri, który co jakiś czas zerkał na ekran urządzenia, jakby w ten sposób nasza droga miała się w magiczny sposób skrócić. Nic to jednak nie zdziałało. Za nim szłam ja, czując ogarniające mnie zmęczenia. Starałam się jednak tego nie okazywać i iść naprzód. Za mną szli Abby z Calem. Mój brat trzymał dziewczynę za rękę, co jakiś czas dając jej słowa otuchy. Mnie też ktoś taki by się przydał.
— Potrzebuję przerwy — rzuciła wreszcie Abby.
Henri odwrócił się, ale widząc zmęczoną blondynkę, zatrzymał się. Poszłam w jego ślady i o mało nie zemdlałam. Moje nogi trzęsły się z wysiłku. Usiadłam, a raczej upadłam na drogę, oddychając z trudem.
— Powinniśmy odpocząć — powiedział Callum, opierając ręce na kolanach. — Ledwo trzymamy się na nogach. W dodatku Luna niedawno została poważnie zraniona i na pewno jest osłabiona.
— Jest... w porządku — wykrztusiłam, po czym położyłam się na drodze.
— Właśnie widzę — burknął mój brat.
— Co w takim razie proponujesz? — zapytał Henri, siadając niedaleko mnie.
— Złapiemy stopa.
Mimo odczuwalnego zmęczenia zaśmiałam się.
— Stopa? Chcesz złapać stopa na tej drodze? Przecież nie minął nas ani jeden samochód odkąd wyszliśmy w drogę, a minęło parę godzin!
— Racja — przyznał Henri.
— Może teraz nam się poszczęści — upierał się mój brat.
— Tylko głupi ma szczęście — mruknął pod nosem czarnowłosy tak, że tylko ja go usłyszałam.
Przez kolejne dziesięć minut zbieraliśmy siły na dalszą wędrówkę. Henri, który z nas wszystkich miał najwięcej siły, wszedł na chwilę do lasu, chcąc poszukać jakiegoś strumyka, czy może jakiegoś jedzenia.
— Nie dam rady — jęknęła Abby, odgarniając włosy z twarzy. Wyglądała na zmęczoną i pozbawioną energii.
— Musisz, jesteśmy tak blisko — powiedział Callum, obejmując ją ramieniem. Dziewczyna ułożyła na nim głowę i zmrużyła oczy.
— Jestem taka zmęczona — wyszeptała, a jej powieki opadły.
— Zasnęła — powiedziałam po krótkiej chwili, w której oddech dziewczyny unormował się.
— Może to lepiej. Zbierze siły.
— Zazdroszczę jej. Ja bym nie potrafiła tak zasnąć.
Trwaliśmy w ciszy, dopóki nie wrócił Henri. Miał cienie pod oczami i brak dobrych wieści. Nie natknął się na źródełko z wodą ani na krzaki z owocami. Byliśmy głodni, spragnieni i daleko od celu, do którego zmierzaliśmy.
Po pół godzinnym odpoczynku zebraliśmy się i postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Przeszliśmy tylko parę metrów, kiedy usłyszeliśmy dźwięk silnika. Jak zaczarowani obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy jadący w naszą stronę samochód. Callum uśmiechnął się z wyższością, wyrzucając w górę zaciśniętą pięść i posyłając spojrzenie Henriemu, który tylko przewrócił oczami. Mój brat wyszedł na szosę i zamachał gwałtownie rękami.
Na nasze szczęście samochód zatrzymał się i kierowca uchylił okno. Był to starszy mężczyzna z łysiejącą głową i nader bujną brodą.
— Młodzież się zgubiła? — zapytał z uśmiechem.
— Nie, ale potrzebujemy podwózki do najbliższego miasteczka. Zepsuł się nam samochód i... — Cal mówiłby dalej, gdyby Henri w porę nie szturchnął go w ramię.
Kierowca zamyślił się, drapiąc łagodnym ruchem brodę.
— Zepsuł? Chyba nie masz na myśli tego wraku, który minąłem jakiś czas temu? — zapytał z podejrzeniem.
W odpowiedzi mój brat jedynie się uśmiechnął. Może myślał, że zdoła go oczarować swoim wdziękiem.
— Proszę, naprawę potrzebujemy dostać się do miasta.
Westchnął.
— Wskakujcie.
Mój brat potrafi zdziałać cuda!
Z ulgą zajęliśmy z Abby i Callumem miejsca z tyłu, a Henri z przodu. Kierowca zagadywał chłopaka, ale on odpowiadał krótkimi sylabami, więc dał mu spokój. Chyba spostrzegł, że nasz przyjaciel nie należy do wylewnych. Do nas także się nie odzywał, bo widział, że jesteśmy bardzo zmęczeni.
Walczyłam z opadającym popiwkami, aż dałam sobie spokój. Położyłam głowę na ramieniu brata i wtuliłam się w niego. Zamknęłam oczy z cichą ulgą. Nie musiałam długo czekać, żeby nadszedł sen.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top