Rozdział 5 - "Koszmar"
Słowa tamtego mężczyzny jeszcze kilka razy obiły się przez uszy Bartkowi, a z każdym kolejnym razem przerażały go coraz bardziej. Stukał palcami o blat najbliższego stołu i mimowolnie spoglądał na drzwi. Niby już tam nie siedział, ale wciąż widział przed sobą trzęsącego się w kącie mężczyznę. Teraz jeszcze bardziej bał się swojego wyboru. Prawda, cel uświęcał środki, jednak mogło go czekać dokładnie to samo. Wtedy cały trud poszedłby na marne. Przypomniał sobie swoje własne słowa, ale teraz nie potrafiłby ich powtórzyć. Za bardzo trzymał się go strach przez podzieleniem losu tamtego Zaklinacza. Zapomniał wcześniej, jak bardzo stroił od żółtej magii, dlaczego została ogólnie zakazana, a teraz odebrało mu na moment rozum. Może powinien zrezygnować? Inaczej przypomnieć Nikodemowi o magii?
Przerwał rozmyślania, gdy dostrzegł kątem oka, jak ojciec powoli podchodził, zakończywszy rozmowę z innym Mentorem. Bartek wstał pospieszne. Domyślał się, że ojciec zmierzał właśnie do niego, bo zależało mu, by pomówić z nim choć przez chwilę. Nie miał ochoty widzieć się z nim. Nie ważne czego chciał Jacek. Skoro go unikał do tej pory, to dalej będzie to robić. Nie potrzebował wywodów ojca, wspominek o niezatrzymanie nadchodzącej przyszłej pozycji Mentora. Wystarczyła mu świadomość, że nie zdoła przed tym zbiec. Mógł się rzucać, kłócić z innymi, ale wiedział, że nie zyska takim zachowaniem.
Poczuł uścisk na przedramieniu. Obrócił głowę. Tak jak przeczuwał – Jacek go zatrzymał.
— Pogadaj ze mną — poprosił spokojnie.
Bartek nie wyszarpał ręki. Jedynie zacisnął dłonie. Cholernie chciał odejść, ale zewnętrzna siła nie pozwoliła mu się wyrwać. Jakby z boku stał ktoś jeszcze i pomagał Jackowi utrzymać Bartka w jednym miejscu.
— Powiedz mi, co ci się stało. — Pokazał na zawiniętą rękę chłopaka. — Nie wymagam od ciebie niczego innego.
Chłopak westchnął, zrezygnowawszy z prób ucieczki.
— Ten pies mnie ugryzł — przyznał z opuszczoną głową. — No i zerwał mi trochę skóry. Nic poważnego, tato.
Jacek pobladł.
— Rozkojarzyłeś się, prawda?
Przytaknął niepewnie.
— Synek, uważaj na siebie. — Objął go ramieniem. — Masz szczęście, że tylko cię pogryzł. Jednego z naszej grupki tak to coś poharatało, że niewiele było do zbierania.
Bartek wyobraził to sobie, niestety. Żołądek podszedł mu do gardła. Domyślił się, że jego zranienia były niewiele w porównaniu do tych, które mieli inni konfrontujący się z psem wampirem, jednak nie sądził, że to zwierzę mogło wyrządzić aż takie szkody.
— Nie zrobisz wszystkiego sam — dodał po chwili Jacek, pocieszająco pogładził go po ramieniu. — Dobrze o tym wiesz.
Jedno pytanie cisnęło się na usta chłopaka, ale musiałby złamać swoją regułę niemal pełnego milczenia w towarzystwie ojca. Już naruszył ją trochę. Odetchnął głęboko. Zdecydował, że nie było już sensu ciągnąć tego głupiego, dziecinnego postępowania. Przerwie rozmowę tylko wtedy, gdy temat zacznie dotyczyć Mentora, ale w czasie pozostałej weźmie udział.
Bartek zwrócił wzrok na tamte „przeklęte" drzwi.
— Kiedy czeka go proces? — wydukał nagle.
W sumie to nawet nie wiedział, dlaczego o to pytał. Ciekawość wygrała.
Jacek podrapał się po żuchwie zaskoczony zainteresowaniem syna. Zabrał rękę z jego ramienia.
— Pewnie jutro wieczorem, a najpóźniej pojutrze rano. Porobią notatki, sprawdzą, co ich tam interesuje i się go pozbędą. Wątpię, żeby dało się mu pomóc.
— I co oni mu tam robią?
Trudne pytanie – musiał przyznać Jacek.
— Nie wiem dokładnie — przyznał trochę ciszej. — Możliwe, że wypytują go, zmuszają do używania magii, lekko zwalniając kajdany. To pewnie niebezpieczne, ale „w imię nauki", czyż nie? — Uśmiechnął się smętnie. — Dzięki temu w bliższej czy dalszej przyszłości będziemy wiedzieć więcej o wyższych rangach. Może nastanie taka era, w której żaden Twórca nie będzie problemem i nikt nie zechce nim zostać. Brzmi trochę jak raj. Zero zdrajców...
Bartek zadrżał. Przestał słuchać ojca już po słowach „w imię nauki". Nigdy nie wnikał w postępowania Egzekutorów ani nie dochodził, dlaczego posiadali aż tyle sekretów, ale teraz zrozumiał, jak wiele działo się w życiu Zaklinaczy. Tworzyli jedną, wielką watahę i miał wrażenie, jakby to właśnie Egzekutorzy stanowili łącznik. To oni przekazywali wiedzę dalej. Prawdopodobnie z tego powodu ta posada była niezwykle ciężka do zdobycia, więc trzymał kciuki za Olę.
Przeraziło go coś jeszcze. Skoro, gdy Twórca okazywał się „interesujący", przetrzymywano go... Oj, wyobraził sobie właśnie, jak torturami zmuszano by go, żeby zrobił coś, odezwał się, a on marzyłby tylko o śmierci... Do jakiego stanu potrafiliby go doprowadzić, gdyby tylko wyszło na jaw, że wszedł na niewłaściwą ścieżkę i nagle okazał się „wyjątkowym okazem". Przełknął spanikowany ślinę. Coraz więcej czynników kazało mu jak najprędzej zrezygnować, bo nic nie wskazywało, by jego historia potoczyłaby się dobrze, jeśli pozostałby przy ogromnej chęci pomocy.
Ale najwyraźniej Nikodem przewyższał to wszystko.
Bartek otrząsnął się, gdy poczuł tracenie ramieniem.
— Synek, wszystko w porządku? — spytał stroskany ojciec, zobaczywszy, jak Bartek zbladł w ciągu chwili.
— Tak, tak, tak — odparł szybko lekko drżącym głosem. — Duszno tu po prostu...
Naprawdę się w końcu wkopię.
Ojciec spojrzał nieufnie na Bartka. Po chwili uznał, że faktycznie chłopak mógł poczuć się gorzej, bo i on z chęcią zaczerpnąłby świeżego powietrza. Zaproponował krótkie wyjście na zewnątrz i nie spotkał się z odmową. Jednocześnie Jackowi zrobiło się lżej na sercu, że wreszcie zdołał zatrzymać syna przy sobie i wymienić z nim chociaż kilka słów. Zaczynał się bać, że sytuacja wymykała się spod kontroli, ale, najwyraźniej, Bartek nie był głupim chłopakiem i umiał o siebie zadbać.
Nie wierzył, że Bartek osiągnie za niecały rok dorosłość. Rósł w jego oczach. Pamiętał, jak przyzwyczaił się do magii, ba, pokochał ją. Syn za młodości szalał po domu i nie sposób było go zatrzymać. Gdy już nauczył się używać oczu, również korzystał z nich na okrągło, oglądał najmniejsze detale. Wyglądał, jakby poznawał świat na nowo.
Jacek zrozumiał, jak brakowało mu tamtych czasów. Uświadomił sobie, że starość zbliżała się do niego powolnymi krokami. Zaklinacze żyli do pięćdziesięciu lat, a to, oczywiście, za sprawą magii. Dawała wiele korzyści, ale przy okazji zabierała dużo sił witalnych. Szacowano mniej więcej, że odbierała połowę ludzkiego życia. Przykładowo, gdyby normalny człowiek miał dorwać do osiemdziesięciu lat, Zaklinacz zaledwie do czterdziestu.
Nie przeszkadzało im to zbytnio. Przywykli, że natura nie pozwoliła im trwać dłużej na tym świecie. Dlatego też zależało im na dzieciach i ich szkoleniu. Tylko tak mogli przetrwać. Udawało się to przez tyle lat, więc mieli nadzieję, że nie dojdzie nagle do ich wymarcia. Poniekąd byli strażnikami niebieskiej magii.
Czy stałaby się katastrofa, gdyby magia pozostała bez opieki? Ciężko stwierdzić. Może natura znalazłaby sposób na ponowne sprowadzenie użytkowników czarów. Brzmiało to trochę tak, jakby Zaklinacze mieli żyć wiecznie, tylko pod innymi nazwami i, prawdopodobnie, innymi tradycjami oraz innym usposobieniu.
Bartek rozejrzał się po okolicy domostwa. Specjalnie wykorzystał oczy maga, by lepiej widzieć po zmroku. Parę gałęzi okolicznych sosen uginało się pod ciężarem tkwiącego na nich śniegu. Delikatny wiatr zwiewał puch i tworzył na ułamek sekundy przepiękną „mgłę", która opadła po chwili pchnięta siłą grawitacji, by następnie dołożyć kryształków do ogromnego, puszystego dywanu. Bartek zrobił krok naprzód tylko po to, żeby znów usłyszeć chrobotanie pod butami. Wcześniej nie zwrócił uwagi na okolicę, która wyglądała jak z bajki. Pewnie przez zupełnie rozkojarzenie. Zdecydowanie zbyt wiele myślał nad żółtą magią i własną zdradą.
Kolejna śnieżka trafiła go w twarz. Przestał już liczyć, iloma dostał jednej nocy. Skrzywił się przed sekundowe pieczenie. To Ola szalała z Darią i Regnet pośród śniegu. Bartek zauważył, że kolejny pocisk leciał w jego stronę, więc uchylił się przed nim. Później następny i następny, i tak do chwili, gdy znów nie padł ofiarą małej, niepozornej kuleczki śniegu.
— Za co to?! — oburzył się z przebrzmiewającym rozbawieniem.
— Za wcześniejsze rozkojarzenie się. — Ola pokazała język. — Wybiję ci takie rzeczy ze łba.
— Oj, już się nie złość. — Wywrócił oczami. — Każdemu się zdarza.
— Tobie zdarza się to nagminnie — burknęła i wzdęła usta.
Szykowała kolejną śnieżkę, gdy z domu wyszedł chłopczyk i zaprosił wszystkich na podwieczorek. Wspomniał też o propozycji ich Mentora, by goście przenocowali u nich. Byli bardzo wdzięczni za pomoc i pragnęli jak najlepiej pokazać, że potrafili ugościć innych. Oczywiście, Jacek się zgodził, bo głupio by odmówić. Poza tym, nikt nie pogardzi chwilowym odsapnięciem przed długotrwałą podróżą powrotną.
Na podwieczorek przygotowano głównie słodycze, ale znalazły się drobiazgi, takie jak pętko kiełbasy, ukochane kabanosy Bartka oraz coś dla zwolenników zdrowego żywienia – owoce oraz pojedyncze warzywa.
Później, po poczęstunku, wspomnieli po krótce o tych, których stracili tego wieczoru. Wtedy wilki zawyły głośno, kładąc uszy, a inny trwali w ciszy, czekając, aż zakończy się „wilczy zew". Nazywano go tak głównie przez długość, ale też przez fakt, że w uszach Zaklinaczy nie brzmiało to jako mowa, a bardziej jako zachęcające skowyczenie.
Następnie gości przeprowadzono do pokoi z rozłożonymi matami oraz ciepłymi, milusimi okryciami. Przeprosili, że to właśnie podłoga stała się jednym, wielkim posłaniem, ale nie zdążyli przygotować niczego lepszego. Nikt nie robił problemu. Żyli w zgodzie z naturą i już nie raz ktoś sypiał na twardym, podwórkowym gruncie, zatem nikomu nie zaszkodzi noc na deskach.
Bartek zajął bardziej środek pokoju. Chciał wykorzystać Lirena jako poduszkę, jednak wilk postanowił pobiegać wraz z Regnet i Akim po pomieszczeniu. Próbowali uspokoić nieznośną trójkę. Nieskutecznie. Poczekali, aż zwierzęta się zmęczą. Każde z nich ułożyło się koło swoich właścicieli. Jedynie Ola nie miała pupila. Skorzystała z okazji, że niedaleko była Daria wtulająca się do Regnet i przyłączyła się do nich.
Tymczasem Bartek spoczął najpierw na miękkim brzuchu Lirena, jednak nie mógł przetrwać tak zbyt długo przez wyjątkowo głośne kiszki zwierzęcia, więc po chwili przeniósł się na unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Może to niezbyt wygodne miejsce, ale lepsze niż „tańczące jelita".
Początkowo z trudem przychodziło mu uśnięcie. Przewracał się z boku na bok, coraz bardziej gniotąc żebra Lirena, i wciąż nie dał rady zmrużyć oka. Nie czuł się ani trochę zmęczony. Rana na jego ręce pulsowała, przez co to właśnie na niej skupiał całą swoją uwagę. W pewnej chwili spojrzał na bandaż. Miał przez moment wrażenie, jakby w ciągu sekundy przesiąkł krwią. Zamarł. Poderwał się do siadu i wtedy przebarwienie zniknęło, a pozostał ten sam, trochę ubrudzony już, bandaż. Poczuł zimny pot spływający po karku oraz czole. Przetarł oba te miejsca wierzchem dłoni i odetchnął głęboko.
Co nie pozwalało mu spać? Coś działo się z tą raną, ale nie rozumiał, co powinien myśleć na jej temat. Zraniło go magiczne zwierzę, ponadnormalne zjawisko stworzone z żółtej magii. Uzdrowiciele kazali mu trzymać rękę zawiniętą, by nie wdało się zakażenie przez miejsca obdarte ze skóry, jednak kusiło go, żeby na moment zajrzeć, jak wyglądała. Skoro pulsowała, to musiało się dziać coś niepokojącego, prawda?
Wstał powoli, a przy tym kazał Lirenowi zostać. Przeszedł, mijając wszystkich śpiących, po czym skierował się w stronę najbliższej łazienki. Tam, z pomocą magii, przyglądał się, jak powoli odwijał kolejne warstwy opatrunku. Zbliżał się do skórnej powłoki, o czym świadczył pojawiający się chłód. Spodziewał się, że zemdli go na widok otwartej skazy. Jednak stało się coś innego.
Rana w całości się zagoiła.
Pozostała po niej tylko blizna.
Upuścił z wrażenia bandaż. Zamrugał kilkukrotnie myśląc, że jego własne oczy ponownie płatały mu figle, lecz nie tym razem. Głęboka, rozdarta na boki szrama zniknęła w zaledwie kilka godzin. W normalnych warunkach ręka wracałaby do zdrowia przynajmniej z tydzień, jeśli uwzględnić pomoc uzdrowicieli. To dlatego pulsowała? Dziwne. Bartek był niemal pewien, że raczej gojące się zranienia dawały o sobie znać w taki sposób, dając do zrozumienia, że w organizmie zachodziły wszystkie potrzebne procesy krzepliwości. Czy to za sprawą żółtej magii? Nie. To bez sensu. Nie miał jej w ciele aż tyle. Chociaż...
Pies doprowadził do takiej rany, a to właśnie ten pies to dzieło tej zdradzieckiej sztuki... Musiało się to łączyć. Jakby to znaczyło, że żółć rozgościła się w jego ciele...
Nie – tym jednym słowem zatrzymał potok nieprzewidywalnych myśli. Już wystarczająco rozkojarzył się wcześniej. Teraz potrzebował zmusić się do odpoczynku. Nie chciał znów doprowadzić siebie do sytuacji, gdy spędzi kilka godzin w odmętach własnych rozważań.
Wziął nowy bandaż, zawinął przedramię i wrócił do pokoju. Nikt się nie obudził, więc też nie zauważył jego chwilowej nieobecności. Ponownie spoczął na Lirenie.
Sen przyszedł zadziwiająco szybko.
Chłód okrył jego ciało, co było dla niego czymś niecodziennym. Jako Zaklinacz miał wysoki zakres tolerancji temperatury, więc mroźne zimy nie stanowiły dla niego problemu. Tutaj faktycznie dostawał gęsiej skórki oraz bólu głowy. Serce tłukło mu jak szalone, a do uszu dochodził odgłos krwi krążącej w każdej najmniejszej żyłce i tętniczce. Kroczył po leśnej ścieżce pokrytej śniegiem sięgającym mu do jednej trzeciej łydki. Zadrżał. Rozejrzał się dookoła, chcąc jak najszybciej rozeznać się w okolicy, ale każde przystanięcie powodowało, że jeszcze większe zimno się go czepiało.
Odruchowo jego umysł kazał mu szukać Nikodema i to na tym skoncentrowały się wszystkie komórki mózgowe. Nie wołał go. Kroczył za śladami do złudzenia przypominające odbicia po butach z paskowatą podeszwą. Przez długi czas droga ciągnęła się zaledwie naprzód, ale po paru minutach – przynajmniej Bartek miał wrażenie, jakby minęło tyle czasu – stała się bardziej zawiła. Odstępy między dziurami w śniegu powiększyły się, co wyglądało, jakby poszukiwana przez niego osoba uciekała przed czymś lub przed kimś. Z zainteresowaniem podążał dalej, lecz z każdym kolejnym krokiem drętwiały mu kończyny.
Myślał, czy nie zawrócić, bo przerażała go utrata pełnej kontroli nad ruchami. Świat sprawiał wrażenie coraz bardziej rozmytego, tracił powoli swe naturalne barwy, a na ich miejsce wkraczała pustka. Jego obraz znikał i znikał, aż zupełnie przemienił się w czerń. Mimo to Bartek słyszał chrobotanie pod stopami. Przystanął. Czuł się bezradny. Jak mógł dalej tropić kogoś po śladach, skoro ich nie widział? Powinien iść na wyczucie. A jeśli skręci źle? Wtedy nie zajdzie do chcianego miejsca i cała ścieżka okaże się tylko stratą czasu.
Mimo obaw, ruszył dalej. Kierował się tylko intuicją oraz na dźwięku. Gdy do jego uszu dotarł cichszy dźwięk odbierał to jako sygnał, że właśnie przeszedł przez ślad. W ten sposób szedł dalej, pomimo mroku przed oczami. Próbował to jakkolwiek zinterpretować. Czyżby umarł? Lamentował z zaświatów? Jego dusza szalała niespokojnie, chciała szukać swej bratniej energii. Najwyraźniej ona pchała go na przód i, w pewien sposób, wskazywała właściwą drogę.
Nagle świat wrócił. Przed sobą znów miał ośnieżony las. Od razu spojrzał pod nogi. Trop się urywał. Nie dlatego że poszedł źle. To tutaj ktoś pozostawił ostatnie dziury w śniegu. Dalej nic nie było, tylko śnieżnobiały puch. Bartek stęknął cicho. Ogarnął go zawód. Namęczył się, by dotrzeć do niczego. Czyżby to obraz jego nowej ścieżki? Wielkie plany, niebezpieczeństwo, droga na oślep. To znak, że powinien sobie darować, bo nie osiągnie niczego? Musiałby się łatwo poddać i faktycznie pogodzić z tym, że już nigdy nie odzyska Nikodema.
Nie. To nie wchodziło w grę. On m u s i a ł znaleźć sposób, by znów spędzać z Nikodemem miłe chwile. To silniejsze niż pragnienie przetrwania. Jakby to Nikodem stanowił czynnik potrzebny do jego dalszej egzystencji.
Paplał głupoty. Zaczynało mu odbijać.
Zza jednego drzewa rozległ się ryk. Bartek odsunął się intuicyjnie o krok. Dostrzegł, jak powoli wyłonił się pysk zwierzęcia. Gdy ukazało większą część ciała, Bartek rozpoznał panterę śnieżną. Kroczyła w jego stronę z kocią gracją, jednocześnie szczerząc swoje zębiska, po których ściekała żółta ciecz. Zawiał wiatr i sierść stworzenia zaczęła mienić się delikatnie, zaznaczając ledwie brązowe cętki. Pantera machała wściekle ogonem, rozwalając poukładany śnieg.
Bartek zatrząsnął się ze strachu. Przełknął głośno ślinę i począł na szybko wymyślać rozwiązanie obecnej sytuacji. Wyciągnął przed siebie rękę. Poczekał, aż pantera zbliży się wystarczająco, a wtedy użył oczu zdrajcy. Co dziwne, nie widział go jako konturu. Przed nim stała zbitka magii. Bez duszy. Pogłaskał panterę po pysku. Był niemal przekonany, że zaraz pożegna się z dłonią, ale do jego uszu doszło ciche mruczenie.
Wtedy się obudził. Zerwał się z głośnym zaczerpnięciem wdechu. Oparł się rękoma o podłogę. Uspokoił się prędko, sprawdził, czy nikt nie został obudzony przez jego zachowanie. Na szczęście, wszyscy spali spokojnie. Pokręcił głową. Oszalał. Naprawdę. Było z nim coraz gorzej i nie potrafił temu zaradzić.
Usłyszał skrobanie w szybę. Jak poparzony spojrzał w stronę oka, lecz niczego tam nie zobaczył. Bał się poruszyć. Coś chciało wedrzeć się do środka? Coś im zagrażało? Powinien informować innych? Czy to znów umysł się nim bawił i pokazywał mu rzeczy, które nie istniały w rzeczywistości? Doszedł do wniosku, że najbardziej prawdopodobna to opcja ostatnia. Wystarczyło wypocząć i wszystko wróci do normy.
Dźwięk pojawił się ponownie. Zacisnął zęby. Jeszcze raz upewnił się, że nikt na niego nie patrzył – cały czas miał poczucie, jakby czyjś wzrok nieustannie za nim podążał – po czym skorzystał z oczu zdrajcy. Skierował wzrok w stronę okna i odebrało mu mowę. To pantera śnieżna. Ta sama, którą widział we śnie. Tak samo ukazywała się jako zbitek żółtej magii bez duszy. Wydała z siebie delikatny ryk. Zniknęła w ciągu chwili. Nie zdążył mrugnąć okiem.
Przeczesał nerwowo włosy palcami. Myślał najintensywniej, jak potrafił. Cały ten sen nie pojawił się bez celu. Najwyraźniej coś chciało mu pokazać, że ścieżka Twórcy nie doprowadzi go do niczego poza pustką. Straci na tym więcej, niż zyska. Jednak w myślach zaprzeczył, tak jakby, zgodził się na dalsze podążanie za śladami na śniegu. Czyżby nie było już odwrotu? Zaakceptował to. Nieświadomie. Jego rana zagoiła się prędko, wciąż potrzebował żółtej magii by, chociażby, ujarzmić tamtą panterę.
Właśnie. Co to za pantera? Też musiała coś oznaczać. Zbitek żółci, nieposiadający wewnętrznej duszy. Coś, co miało funkcjonować tylko przez chwilę, by po chwili rozpłynąć się i już nigdy nie wrócić w tej samej formie.
Bartek wziął głęboki wdech. Zrozumiał. Ścieżka prowadziła go do Rangi Jeden. Magia chciała, by wniknął głębiej, poznał jeszcze więcej tajemnic tej zdradliwej sztuki. Jednocześnie znał ryzyko. Zgodził się na nie.
A ta pantera to jego zwierzę, które będzie trwać u jego boku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top