Rozdział trzeci
Łapcie drugą część naszego maratonu!
______________________________
– June! Co się z tobą dzisiaj dzieje? Wysyłasz złe wibracje!
Przewracam oczami. Zbiegam z ostatniego stopnia schodów i popycham drzwi prowadzące na zaplecze sklepu babci. W nozdrza uderza mnie ziołowy zapach jej specyfików.
Babcia pracuje nad amuletami ochronnymi przy długim stole roboczym. Wokół siebie porozkładała zioła, które sprawnie pakuje do kolejnych woreczków i zawiązuje tasiemkami. Mimo osiemdziesiątki na karku radzi sobie doskonale i jest okazem zdrowia.
Na całe szczęście, bo to jedyna rodzina, jaka mi została.
– Jeśli wysyłam złe wibracje, to dlatego, że właśnie dostałam telefon z pracy i muszę jechać na miejsce zbrodni – oświadczam, podchodząc bliżej i cmokając ją w czoło.
Babcia jak zawsze pachnie jakimiś oryginalnymi perfumami, które sama tworzy. Ma turban na głowie, koszulę z podwiniętymi rękawami i zwiewną spódnicę, a na nadgarstkach pobrzękują jej bransolety. Na szyi nosi amulet ochronny, taki sam jak mój. Jest zupełnie niepodobny do tych, które kiedyś pokazywała mi Neve – nie nasącza go magia czarownic, a nasza, a raczej babci. Magia voodoo.
Każda kobieta w naszej rodzinie ma jakieś nietypowe umiejętności. Babcia jest świetna w tworzeniu amuletów ochronnych, oczyszczaniu aury i zna się na ziołach jak mało kto. Nie jest medium jak ja, ale wyczuwa różne rzeczy. Ja, ku jej rozpaczy, mimo moich umiejętności zawsze byłam bardziej pragmatyczna. Od ziół wolę pistolet, który noszę za paskiem spodni. Już kiedyś uratował mi życie, one jeszcze jakoś nie.
Babcia porzuca amulety i chwyta mnie za skronie. Przybliża twarz do mojej i uważnie mi się przygląda. Ma takie same bladoniebieskie oczy jak ja, ale jej włosy już dawno straciły kolor i są teraz całkiem siwe.
– Miejsce zbrodni – prycha oburzona. – Zła aura oblepi cię tam jak smoła. Powinnaś zrezygnować z tej pracy.
Uwielbiam być konsultantką policyjną. Nie zamieniłabym tej roboty na nic innego...
Gdyby nie obecność pewnego faceta, którego bardzo chcę unikać.
– Nie boję się miejsca zbrodni – odpowiadam. – Nie o to chodzi.
Babcia rozgląda się, po czym chwyta z blatu buteleczkę z jakimś zawiesistym olejkiem. Wylewa kilka kropel na kciuk, a potem rozprowadza go na moim czole, między brwiami aż do nasady nosa, mamrocząc coś pod nosem. Poddaję się jej zabiegom cierpliwie, bo wiem, że poczuje się lepiej, jeśli uzna, że zapewniła mi jakiegoś rodzaju ochronę.
– Więc o co chodzi, June? – pyta łagodnie. – Skąd te czarne myśli?
Krzywię się, gdy do mojego nosa dociera zapach olejku, którym mnie naznaczyła.
– Babciu, co to jest?
– Esencja z jałowca – odpowiada takim tonem, jakby to było oczywiste. – Jałowiec cię ochroni, moje dziecko. No więc? Czego się boisz?
– Niczego. – Wzdycham z frustracją. – Milion razy prosiłam, żeby nie przydzielano mnie do spraw, które prowadzi Duke. Tymczasem jadę na miejsce zbrodni, a moim kontaktem jest Hardy. Więc skoro jest tam Hardy...
– ...jest tam także twój zdradziecki były mąż – dokańcza za mnie babcia. – Chcesz, żebym rzuciła na niego klątwę, żeby mu nigdy więcej nie stanął?
Parskam śmiechem. Babcia tymczasem ponownie macza palce w esencji z jałowca i smaruje mnie nią dla odmiany za uszami.
Wątpię, żeby potrafiła rzucić klątwę. To brzmi raczej jak coś, co mogłaby zrobić Neve. Babcia zawsze tylko pomagała ludziom, nie szkodziła im. Oczyszcza aury, zapewnia ochronę i poprawia wibracje. Właśnie tym się zajmuje.
– Nie, nie chcę – odpowiadam łagodnie. – To zepsułoby ci aurę.
Babcia mruga do mnie, a jej usta rozciągają się w uśmiechu. Jest ode mnie nieco niższa i szersza, dzięki czemu wygląda na nieszkodliwą miłą staruszkę, chociaż wcale nie jest taka nieszkodliwa.
– Masz rację, moje dziecko. – Odsuwa się, by umyć ręce. – Jedź na miejsce zbrodni. Esencja z jałowca cię ochroni i uspokoi, gdy dojdzie do konfrontacji.
Uśmiecham się do niej ciepło.
– Dziękuję, babciu.
Cmokam ją w policzek, po czym przez sklep wychodzę na zewnątrz, na Bourbon Street.
Kolorowy, pełen mieszanek ziół i amuletów ochronnych sklep babci cieszy się tu dużym powodzeniem, zwłaszcza wśród turystów. Podczas gdy babcia sypia w dwupokojowym mieszkaniu za sklepem, ja zajmuję drugie na piętrze, z dwoma sypialniami i dwoma łazienkami, które zazwyczaj nie są mi potrzebne. Wąska kolorowa kamienica wciśnięta między dwie inne przechodzi w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie, a w moim zagraconym mieszkaniu czuję się bezpiecznie jak nigdzie indziej.
Rodzina babci zamieszkuje Nowy Orlean od dawna. Byliśmy tu, kiedy do miasta sprowadziła się większość nieludzi, a także wiele, wiele lat wcześniej. Sklep babci był przekazywany z pokolenia na pokolenie, co trochę mnie niepokoi, bo jestem jedyną osobą, która mogłaby poprowadzić go po niej, a zupełnie nie czuję się na siłach. Niewiele wiem o leczniczych ziołach czy amuletach, jestem lepsza w strzelaniu i biciu się. Daleko odeszłam od tradycji rodzinnych, ale jeśli babci to kiedykolwiek przeszkadzało, to nie wspomniała o tym nigdy ani słowem.
Bourbon Street jak zwykle tętni życiem, z okolicznych restauracji sączą się smakowite zapachy, a turyści zatrzymują się przy wystawach kolejnych sklepów. Wymijam ich, by w końcu dotrzeć do mojego mustanga. Gdy powoli ruszam w drogę, wklepuję w nawigację adres podany mi przez policjanta. Jestem niezadowolona z obrotu sytuacji, ale postanawiam robić dobrą minę do złej gry.
Naprawdę milion razy prosiłam, żeby nie musieć współpracować z Dukiem. Na komendzie wszyscy znają naszą przeszłość i choć dzięki wyjazdowi Duke'a po naszym rozwodzie ominęło nas zwyczajowe stawanie po którejś ze stron, wszyscy okazują mi wiele sympatii. Rozumiem jednak, że praca w policji to nie koncert życzeń i czasami nie można uniknąć kontaktu z byłym, zwłaszcza że jestem jedynym współpracującym z policją medium. Chyba w ogóle jedynym w Nowym Orleanie – jest parę osób, które twierdzą, że potrafią to, co ja, ale prawdopodobnie nikt, kto umiałby to udowodnić.
Na początku na współpracę ze mną decydowano się sporadycznie, bo policjanci uważali, że sami sobie poradzą. Jednak w miarę, jak okazywałam się coraz bardziej efektywna, zaczęli prosić o mnie przy coraz większej ilości spraw. Skoro mogą sobie ułatwić życie, to chętnie z tego korzystają. Widziałam już tyle miejsc zbrodni, że całkiem mi to spowszedniało.
To w pracy poznaliśmy się z Dukiem. Jednak chociaż nasz związek nie przetrwał, nie wpłynęło to w żaden sposób na moją pracę.
Nawigacja prowadzi mnie do Irish Channel, na Tchoupitoulas Street. To ulica biegnąca równolegle do koryta rzeki Missisipi, gdzie po jednej stronie jezdni w górę wyrastają magazyny, a po drugiej widok na wodę zasłania wysoki mur. Kiedy wysiadam pod odpowiednim adresem, w powietrzu wyczuwam jednak wilgoć, która skręca mi włosy.
Posesja, do której dążę, oddzielona jest od okolicy policyjną taśmą; strzegą jej dwa radiowozy na sygnale, a wokół zdążyło zgromadzić się trochę gapiów, ale niewiele, biorąc pod uwagę, że nie jest to centrum miasta. Przeciskam się między ludźmi i już z daleka macham jednemu z policjantów – wysokiemu, ciemnoskóremu Mike'owi Delacroix. To on do mnie dzwonił.
– Cześć, Pepper. – Mike wita się ze mną mocnym uściskiem dłoni. – Są w środku. Czekają na ciebie.
Kiwam głową, przechodzę pod policyjną taśmą i ruszam w stronę magazynu. Kątem oka zauważam, że jakiś reporter robi mi zdjęcia, ale ignoruję to. Nienawidzę pismaków. Zawsze będą węszyć sensację.
W magazynie jest ciemno i zaskakująco chłodno. Policja zdążyła już rozstawić kilka lamp, które jednak niezbyt dobrze rozświetlają półmrok. W wejściu przejmuje mnie Hardy.
Hudson Hardy to należący do watahy zmiennokształtny, kodiak, który jakimś cudem zasymilował się z wilkołakami. Jest szeroki w barach i wielki, jak przystało na niedźwiedzia, jednak ma łagodne usposobienie i jest prawdziwym dżentelmenem. Witam się z nim skinieniem głowy, co jest naszym stałym zwyczajem – Hudson doskonale wie, że nie lubię dotykać ludzi, i totalnie to respektuje.
Niestety równocześnie jest partnerem Duke'a, co automatycznie eliminuje go z grona moich potencjalnych przyjaciół.
– Dobrze, że jesteś. – Uśmiecha się do mnie oszczędnie. – Potrzebujemy fachowej ekspertyzy od kogoś, kto nie jest człowiekiem.
Unoszę brew, gdy prowadzi mnie w stronę, gdzie technicy robią zdjęcia. Stoi tam również Duke, na co serce automatycznie robi mi fikołka.
– Nie jest człowiekiem? – powtarzam sceptycznie. – A czym twoim zdaniem jestem, małpą?
– Medium. – Wzrusza ramionami, jakby jego tok myślenia był totalnie zrozumiały. – Jesteś medium.
– A ty jesteś zmiennokształtnym – przypominam mu. – A Duke jest telepatą. Jakby prawie nie mamy tu w okolicy zwykłych ludzi. Moja dodatkowa opinia nie jest wam chyba bardzo potrzebna.
– Mimo wszystko chciałbym, żebyś spojrzała, zanim spróbujesz coś wyczytać.
Wzruszam ramionami. O ile tylko mi za to zapłacą.
Tak już przywykłam do oglądania ciał w różnym stadium rozkładu, że kolejne prawie nie robi na mnie wrażenia. Czuję tylko odrobinę mdłości, gdy dostrzegam rozerwany brzuch i wnętrzności leżące na wierzchu. Trup jest śmiertelnie blady, a wytrzeszczone oczy niewidzącym wzrokiem wpatrują się w sufit.
Hardy wkłada rękawiczkę, po czym kuca przy ciele. Duke cały czas trzyma się na dystans, aż zaczynam dochodzić do wniosku, że wcześniej tak się umówili. Być może Duke chce respektować moje żądanie z naszej ostatniej rozmowy, żeby się do mnie nie zbliżał, a być może Hardy doszedł do wniosku, że tak pójdzie szybciej i sprawniej.
– Patrz – mówi, kierując tym moją uwagę na jego ręce. Sięga do ust nieboszczyka i rozchyla wargi. Moim oczom ukazują się ostre, długie kły.
– Wampir? – pytam zdziwiona.
Hardy kiwa głową.
– Właśnie. Wampir. To dziwne, nie sądzisz?
Oczywiście, że tak sądzę.
Wymieniamy spojrzenia i z pewnością oboje myślimy o tym samym. Rzadko kiedy policja zajmuje się sprawami morderstw wśród nieludzi. Oni zazwyczaj sami sprzątają po sobie brudy. Nie dalej jak tydzień temu zostałam porwana wraz z Neve i Cassie, która była głównym celem wampirów, a która po uwolnieniu swojej mocy zabiła dwóch z nich. Nic z tego nie przedostało się do opinii publicznej, bo obecne na miejscu wilkołaki i wampiry zrobiły wszystko, by sprawę zatuszować. Tak to się zazwyczaj dzieje.
Nie tak jak tu: z ciałem na widoku, wprawdzie w nieużywanym magazynie, ale dalej miejscu, gdzie bez trudu można było znaleźć trupa. Dlaczego go tak zostawili?
– Bardzo dziwne – przyznaję mruknięciem. – Czy teraz mam spróbować coś wyczytać?
Hardy kiwa głową. Kątem oka dostrzegam, że dwóch zaciekawionych mundurowych zagląda do magazynu, bo zapewne nie widzieli mnie wcześniej w akcji, ale próbuję to zignorować.
– Powiedz nam, co się tutaj stało, Pepper.
Posyłam mu podirytowane spojrzenie.
– Dobrze wiesz, że to tak nie działa – przypominam. – Zobaczę urywki, może jakąś pojedynczą scenę. Kontroluję swój dar na tyle, na ile mogę, ale to nie komputer. Nie wypluje zawsze odpowiedniego wyniku.
– Dobra, jasne. – Hardy lekceważąco macha ręką. – Dawaj, co masz.
Próbuję zdusić w sobie irytację i otworzyć się na otoczenie. Potrzebuję bodźców, rozpoczynam więc spacer po magazynie, dotykając delikatnie tu i ówdzie ściany albo schylając się, by pomacać podłogę. Wkrótce natrafiam na pierwszy punkt.
Nieludzki krzyk. Warkot. Krew. Dużo krwi. Tak dużo krwi. Przeraźliwy ból!
Odrywam się gwałtownie, po czym masuję klatkę piersiową. Czasami powrót do czyichś wspomnień jest bolesny. Jakbym sama przeżywała to wszystko na własnej skórze. Z jakiegoś powodu zwłaszcza brutalne sceny mocniej odciskają na rzeczywistości piętno, które mogę odczytać. To niesprawiedliwe, ale tak jest.
Ruszam dalej i znajduję kolejne punkty. Napastnik skacze na ofiarę. Wampir krzyczy, próbuje się bronić, ale z jakiegoś powodu nie może. Dziwne, puste, ciemne oczy. Ciało uderza o ziemię. Krew rozchlapuje się na posadzkę. Tryska mocnym strumieniem. Wnętrzności wypadają z chlupotem. Wampir drze się jak opętany, ale nie broni się.
Pot perli mi się na czole, gdy z trudem wracam do rzeczywistości. W magazynie jest cicho jak makiem zasiał, choć w mojej głowie wciąż odbija się echo krzyku wampira. Hardy i Duke przyglądają mi się w milczeniu, podobnie jak dwaj mundurowi pod drzwiami. Powoli podchodzę do ofiary. Na samą myśl o tym, że muszę go dotknąć, robi mi się niedobrze.
Kucam i spoglądam w puste oczy wampira. Wyciągam rękę i powoli chwytam go za nadgarstek.
Zalewa mnie fala obrazów i odczuć. Chłód. Odrętwienie. Cicha rozmowa. Ktoś coś mówi. Od tego się zacznie. Potwór rzucający się na bezbronnego wampira. Krew. Skóra. Tkanki. Wnętrzności. Błyskające w słabym świetle kły i pazury. Futro.
Zaraz... futro?
Odrywam się od ciała i odsuwam gwałtownie do tyłu, aż klapię ciężko na tyłek. Hardy w ciągu sekundy jest przy mnie i przytrzymuje mnie za ramię, pilnując, by chwycić mnie przez materiał mojej koszulki.
– Co widziałaś? – pyta.
– Wilkołak – odpowiadam oszołomiona. – To był wilkołak.
***
– Nie powinnaś była tego mówić głośno.
Krzywię się. Jakbym sama nie wiedziała.
Siedzę na tylnym siedzeniu w samochodzie Hardy'ego, a z przednich foteli obaj policjanci patrzą na mnie wilkiem. Zwłaszcza Hardy.
Wcale im się nie dziwię. Owszem, kodiak zrobił głupotę, pytając mnie, co zobaczyłam, wiedząc, że w magazynie znajdowali się też inni. Dwaj bardzo ludzcy policjanci, których niezwykle zainteresowało to, co mi się wyrwało. Ale to ja powinnam się była ugryźć w język. Poczekać, aż zostaniemy sami, i dopiero wtedy im powiedzieć, co zobaczyłam. Zapewnić dyskrecję.
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko sytuację, w jakiej się znalazłam.
– Byłam skołowana – próbuję się bronić. – Zawsze tak jest, gdy kończę wizję. Przez moment nie wiem, gdzie właściwie jestem. Trzeba było poczekać, aż ochłonę, i dopiero wtedy pytać. Zresztą... na pewno nic takiego się nie stało.
Ani przez sekundę w to nie wierzę.
W tym magazynie znajdowało się dwóch mundurowych. Na zewnątrz był przynajmniej jeden reporter. Resztę można dopowiedzieć sobie samemu. Jutro rano nagłówki wszystkich gazet będą grzmiały o tym, jak to wilkołak zabił w mieście wampira. A wszystko przez to, że nie potrafiłam trzymać gęby na kłódkę.
– Każde śledztwo powinno być poufne, Pepper – mówi cierpliwie Hardy. – A co dopiero takie, jeśli rzeczywiście są w nie zamieszani wampiry i wilkołaki...
– Jeśli? – przerywa mu z niedowierzaniem Duke. – To chyba jasne jak słońce, że tak jest!
Zaczyna mnie boleć głowa. Chyba esencja z jałowca nie pomogła.
– Wizje Pepper nie są jasne ani oczywiste – protestuje Hardy. – Trzeba do tego podejść na chłodno. Sprawdzić wszystkie fakty. Porównać ślady. Dopiero wtedy możemy decydować, z czym mamy do czynienia. A nie rozgłaszać to wszem wobec niemalże w obecności prasy!
To już pewne. Będę miała migrenę.
– A nie jesteś nadmiernie zachowawczy tylko dlatego, że chodzi o twoją watahę? – pyta kąśliwie Duke. – Gdyby chodziło o inną rasę, pewnie pierwszy rzucałbyś kamieniem.
– Byłbym tak samo ostrożny, gdyby rzucanie podejrzeń oznaczało, że jutro może się rozpętać w Nowym Orleanie wojna międzygatunkowa – warczy Hardy. – Tego właśnie chcesz? Żeby wampiry i wilkołaki rzuciły się sobie do gardeł? Nie jesteś wtajemniczony w sprawy sfory, rozumiem. Ale weź pod uwagę, że stosunki między tymi rasami są naprawdę napięte i trudne, zwłaszcza teraz. Wystarczy byle iskra, od której zapali się beczka z prochem. Nie chcemy tego. Nie chcę, żebyśmy zaczęli znajdować kolejne porzucone ciała.
Nic dziwnego. Też bym tego nie chciała.
– Właśnie dlatego to śledztwo będzie tajne, dopóki nie poznamy wszystkich faktów – kontynuuje Hardy, kiedy Duke nie odpowiada. – Przeanalizujemy wszystkie ślady i na spokojnie omówimy twoje wizje, Pepper. Ale od teraz gęba na kłódkę. Nie rozmawiasz z prasą, choćby cię nachodzili w domu, rozumiesz? Jeśli zwęszą sensację i dowiedzą się, że to ty byłaś na miejscu zbrodni, mogą cię uznać za najsłabsze ogniwo i próbować się czegoś dowiedzieć. Nie pozwól im na to.
Świetnie. Wygląda na to, że wykopałam sobie bardzo piękny, bardzo głęboki grób.
– Zróbcie toksykologię – podsuwam. – Wydaje mi się, że wampir mógł być czymś odurzony.
Hardy kiwa głową.
– Zrobimy – zapewnia. – Czy mogę zaufać, że będziesz siedziała cicho, Pepper? Dla dobra nie tylko tych dwóch ras, ale całego miasta?
Och, spoko, żadnej presji.
– Tak – zapewniam, starając się brzmieć przekonująco. – Będę siedziała cicho. Słowo harcerza.
Hardy posyła mi ostre spojrzenie.
– To nie są żarty, Pepper.
Wyrzucam ręce w górę w geście poddania.
– Dobra, wiem! Jeśli jutro w mieście wybuchnie wojna międzygatunkowa, to będzie moja wina. Zrozumiałam za pierwszym razem.
Wzrok Hardy'ego nieco łagodnieje.
– Nie przejmuj się. Wszystko będzie dobrze.
Mam nadzieję. Bo jeśli przeze mnie pojawi się więcej ofiar, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top