Rozdział piąty
Na pocieszenie łapcie jeszcze jeden bonus! <3
Teraz już serio kolejny na mikołajki :D
_______________________________
Remy zaciąga mnie do swojego wielkiego SUV-a i wsadza na miejsce pasażera. Kiedy ruszamy, przez jakiś czas się nie odzywa, a cisza między nami dziwnie na mnie działa. Denerwuję się, a moje serce wali jak szalone.
Zerkam na niego ukradkiem. Niemożliwe, żeby ten facet chciał iść ze mną do łóżka czy mnie ugryźć. W ogóle nie wydaje się mną zainteresowany. Oczywiście trudno, żebym wygrała z morderstwem i kryzysem na linii wilkołaki–wampiry, ale mimo wszystko powinnam widzieć jakiekolwiek znaki. A nie widzę nic.
Poza tą cholerną wizją.
– Powiedz mi jeszcze raz dokładnie, co rzekomo zobaczyłaś – odzywa się nagle Remy i jak zwykle jego słowa sprawiają, że mam ochotę go uderzyć. – Scena po scenie.
Och, nic takiego. Po prostu pieprzyłeś mnie, a potem mnie ugryzłeś.
Ciekawe, jaką by zrobił minę, gdybym mu to powiedziała.
Opowiadam mu o wszystkim, starając się brzmieć spokojnie, wiarygodnie i obiektywnie. Oczywiście nie jest to proste. Nie raz miałam do czynienia z ludźmi, którzy nie wierzyli w moje umiejętności albo wręcz je wyśmiewali, także na policji, i nauczyłam się sobie z nimi radzić. Ale tamci ludzie byli obcy i całkowicie mi obojętni. Ten facet zaś, który siedzi za kierownicą SUV-a...
Cóż. Nie jest obcy. Jest szwagrem mojej przyjaciółki. I nie jest mi obojętny. Przez większość czasu wprawdzie mam ochotę złamać mu nos, ale potem przypominam sobie moją wizję i robię się taka...
Podniecona.
A zdecydowanie nie powinnam, skoro wilkołaki mają bardzo wyczulony węch, o czym wielokrotnie przypominała mi Neve.
Ale to nic. To naprawdę nic takiego. Po prostu dawno nie uprawiałam seksu i teraz podnieca mnie byle co. Zwłaszcza że to, co czułam w tej wizji między moimi nogami, to nie było byle co.
Cholera. Czy tylko mi się wydaje, czy w tym samochodzie zrobiło się naprawdę gorąco?
– To nie musiał być wilkołak – wyrokuje w końcu Remy stanowczo. – Nie widziałaś nic konkretnego. Skąd taki wniosek?
Przewracam oczami.
– Wiem, co widziałam. To był wilkołak.
– A może jakiś inny zmienny, który nie należy do stada? – rozważa głośno. – A może w ogóle coś innego. Podczas naszego ostatniego kontaktu z wampirami okazało się, że trzymają jakieś dziwne zmutowane stworzenia...
– To był wilkołak, okej? – przerywam mu z irytacją. – Wiem, co widziałam. Rozumiem, że to dla ciebie traumatyczne, ale nie wierzę, że nigdy wcześniej żaden przedstawiciel jednej rasy nie zabił przedstawiciela drugiej rasy, zwłaszcza że się nie lubicie. Poza tym czy to nie jest tak, że alfa wie o wszystkich wilkach, które przebywają na terytorium Nowego Orleanu?
Remy nie odpowiada. Zaciska tylko mocniej wargi, jakby to była jakaś pieprzona tajemnica państwowa.
– Z tego, co mi wiadomo, każdy niezrzeszony ze sforą musi otrzymać pozwolenie od Iana – kontynuuję niezrażona. – Inaczej nie może zamieszkać na terytorium watahy. Więc gdyby to była sprawka wilkołaka spoza stada, to albo oznaczałoby, że znacie tego niezrzeszonego, albo że Ian nie panuje nad swoim terytorium. Zgadza się?
W samochodzie nagle rozlega się głuche warczenie, od którego dostaję ciarek. To bardzo niepokojący dźwięk.
– Jeszcze raz podważysz kompetencje mojego alfy – mówi Remy złowróżbnie spokojnym tonem – a naprawdę tego pożałujesz.
Serce zaczyna mi walić niespokojnie i nagle czuję przemożną potrzebę ucieczki z tego samochodu. Jest w głosie Remy'ego coś naprawdę niebezpiecznego. Coś, co każe mi przypomnieć sobie, że to nie tylko przystojny ponury gbur, ale przede wszystkim groźny drapieżnik. Taki, przeciwko któremu nie chciałoby się stanąć w ciemnej uliczce.
Remy nie musi krzyczeć, podnosić głosu ani rzucać się na mnie, żeby wywołać strach. Wystarczy jedno spokojne ostrzeżenie.
– A co do reszty twoich wątpliwości – ciągnie, kiedy nie odpowiadam – to oczywiście, że zdarzało nam się w przeszłości zabić jakiegoś wampira. Jednego nawet w domu Cassie, gdy zagrażał jej życiu. Różnica jest taka, że zarówno wampiry, jak i my zawsze po sobie sprzątamy. Zawsze. Nie pozwalamy, by ciało znalazła policja i rozpoczęła oficjalne śledztwo. Rozumiesz?
Rozumiem. Zamiatają sprawy pod dywan. Ciekawe, ile razy w przeszłości Remy pozbywał się zwłok?
Ciekawe, jak łatwo przyszłoby mu pozbycie się moich?
Przebiega mnie dreszcz na tę myśl i nagle samochód wydaje mi się za ciasny dla nas dwojga. Remy patrzy na mnie kątem oka i marszczy brwi, ale się nie odzywa. Ciekawe, czy może wyczuć, że się boję.
Mam nadzieję, że nie. Naprawdę nie chciałabym, żeby się domyślił. To zepsułoby mi reputację na mieście.
Spoglądam za okno, na rozświetlone latarniami miasto. Wyjeżdżamy z centrum, co tylko odrobinę mnie niepokoi. Irish Channel to nie jest najludniejsza dzielnica Nowego Orleanu, o tej porze będzie tam zapewne całkiem pusto. Dlaczego właściwie zgodziłam się na odwiedziny na miejscu zbrodni tak późno wieczorem?
A, tak, racja. Remy wcale nie pytał mnie o zgodę, tylko po prostu wyciągnął z mojego mieszkania.
Taki jest właśnie problem z samcami alfa. Oni nigdy nie przejmują się zdaniem partnerki. Może Ian jest chlubnym wyjątkiem, skoro buntownicza Neve jest z nim taka szczęśliwa, ale ja mam same złe doświadczenia. Remy póki co wydaje mi się bardzo podobny do Duke'a i nie widzę opcji, żeby moja wizja kiedykolwiek się ziściła.
Remy milczy przez resztę drogi do Irish Channel. Kiedy w końcu zatrzymuje się pod odpowiednim magazynem, do którego dostępu broni policyjna taśma, dochodzę do wniosku, że to Hardy musiał podać mu konkretny adres. Wysiadam z samochodu i drżę, kiedy owiewa mnie chłodne powietrze znad Missisipi. Mogłam chociaż wziąć kurtkę – gdyby tylko Remy dał mi dwie sekundy na zastanowienie się, czego potrzebuję na tę wyprawę.
– Wiesz, że to miejsce przestępstwa i nie powinniśmy wchodzić do środka? – pytam cierpko, gdy Remy staje obok mnie. – Wejście pewnie jest zaplombowane...
– Hardy zostawił je dla mnie otwarte. – Remy mruga do mnie. – Wbrew temu, co o nas sądzisz, nie jesteśmy całkowitymi idiotami, papryczko. Wiedziałem, że muszę się tu rozejrzeć.
Och. Dobrze. I naprawdę potrzebował w tym celu mnie?
Remy chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie w kierunku wejścia do magazynu. Przed oczami natychmiast rozbłyska mi wizja – tym razem całkowicie inna.
Widzę siebie oczami Remy'ego. Widzę, jak niesie mnie na rękach; jestem blada i zakrwawiona, najwyraźniej ranna. Słyszę jego krzyki, gdy woła kogoś na pomoc. W jego głosie pobrzmiewają strach i desperacja.
Wyrywam się i zataczam do tyłu. Remy mnie puszcza i odwraca się, by posłać mi pytające spojrzenie.
Chyba nie zauważył. Dobrze, bo nie mam ochoty mu tego tłumaczyć.
– Nie dotykaj mnie – mówię drżącym głosem.
Rozcieram nadgarstek, a on przez chwilę przygląda mi się bez słowa, z wyraźnym wahaniem. W końcu jednak mamrocze coś pod nosem, po czym odwraca się i rusza w kierunku magazynu. Niechętnie idę za nim, chociaż nogi mi drżą i dziwnie się plączą. Robi mi się niedobrze, gdy przypominam sobie szczegóły tej wizji.
Nic mi nie grozi, powtarzam sobie w myślach. Jeśli nie zbliżę się do Remy'ego – a nie zamierzam tego robić – to te wizje na pewno się nie spełnią. Na pewno nie skończę ranna i zakrwawiona.
Na pewno.
W magazynie jest ciemno i cicho, nasze kroki odbijają się echem od ścian i sufitu. Remy idzie pewnie przed siebie, ale ja potykam się o pierwszy wystający element i klnę szpetnie. Wilkołak w ciągu sekundy jest przy mnie, ale nie dotyka mnie, pozwalając mi samej odzyskać równowagę.
– Zapomniałem, że nie masz takiego wzroku jak wilkołaki – mamrocze. – Czy gdybyś miała upaść, też nie wolno mi cię dotknąć?
Połykam niecenzuralne słowo, które ciśnie mi się na usta, i nie odpowiadam, wygrzebując komórkę z tylnej kieszeni dżinsów. Włączam w niej latarkę i przyświecam sobie podczas dalszej drogi.
Ciało zostało sprzątnięte, zostały jednak po nim liczne ślady. Podłoga jest zakrwawiona, wyraźnie widać, w którym miejscu leżało ciało. Robi mi się niedobrze, gdy dociera do mnie zapach starej krwi. Remy tymczasem kuca przy miejscu, w którym leżał nieboszczyk, i zaciąga się powietrzem.
Co za świr.
Wstaje, a potem przechodzi po całym magazynie, co chwila znowu przystając i węsząc. Nie wiem, po co mu tu właściwie jestem, bo jedynie przyglądam się bezczynnie jego działaniom, a on zdaje się w ogóle nie zwracać na mnie uwagi. Pewnie nawet by nie zauważył, gdybym odwróciła się i wyszła, ale to bez sensu, bo i tak przyjechaliśmy jednym samochodem. Nie wrócę sama do domu.
W końcu idzie do mnie niespiesznie. Gdy świecę na niego latarką, stwierdzam, że wyraz twarzy ma nieodgadniony.
– Wracamy – decyduje, wymija mnie i wychodzi z magazynu.
Powoli idę w jego ślady, starając się już na nic nie wpaść i nie zanieczyścić własnymi śladami miejsca zbrodni. Remy czeka na mnie przy SUV-ie. Bez słowa otwiera drzwi po stronie pasażera i pokazuje mi gestem, żebym wsiadła. Zaraz potem zajmuje miejsce po stronie kierowcy i ruszamy w drogę powrotną.
Z jego nieodgadnionej miny nie potrafię nic wyczytać, więc postanawiam w końcu przerwać ciszę i zapytać.
– I co? Wilkołak czy nie?
Remy zerka na mnie znad kierownicy, po czym wraca wzrokiem do jezdni przed nami.
– Nie twoja sprawa, papryczko.
W oburzeniu rozchylam usta. Co takiego? Nie moja sprawa?!
– Słucham? Włamałeś mi się do domu, zabrałeś mnie tu, nie pytając o zdanie, po drodze wątpiłeś w moją szczerość i moje umiejętności, a teraz mi mówisz, że to nie moja sprawa? Coś mi się jednak chyba za to wszystko należy? Wcale nie musiałam tu z tobą przyjeżdżać i wcale nie musiałam z tobą rozmawiać!
Remy przewraca oczami i wzdycha. Serio. Czy można być jeszcze bardziej ostentacyjnym?
– Nie chcę mówić ci zbyt wiele, bo obawiam się, że to też mogłabyś rozpaplać. Może jutro przeczytałbym o tym w gazetach?
No nie wierzę! Co za palant!
– Nic nie rozpaplałam – cedzę ze złością. – Powtórzę to po raz kolejny, bo najwyraźniej masz jakieś kłopoty ze słuchem. Powiedziałam tylko JEDNO SŁOWO, w dodatku do Hardy'ego. Jeśli cokolwiek z tego dotarło do prasy, to nie przeze mnie. Nie jestem żadną paplą i na pewno nie gadam z pismakami. Czy to jest jasne, wilkołaku?
Kończę tę wypowiedź nieco ostrzej, niż zamierzałam. Mam jednak wrażenie, że moje słowa w ogóle nie robią na Remym wrażenia; wręcz wydaje mi się, że jeden z kącików jego ust drga, jakby chciał się uśmiechnąć.
Ale to niemożliwe. Ten facet zdaje się w ogóle nie mieć poczucia humoru.
– Jasne jak słońce, papryczko – odpowiada protekcjonalnie.
Och, on aż się prosi o cios. Na jego miejscu już rezerwowałabym sobie chirurga plastycznego, bo kiedy złamię mu nos, może być za późno.
– I dlaczego w ogóle tak mnie nazywasz? – prycham. – Mam imię, którego możesz używać. Jeśli ci się to zdrobnienie myli z warzywem i sobie nie radzisz, to mam jeszcze inne. Juniper. June. JJ. Jak wolisz, serio.
Zamyśla się na chwilę.
– Wolę papryczkę – decyduje w końcu.
Ja pierdolę. Dostanę zaraz ataku apopleksji i zamiast do domu, będzie mnie odwoził do szpitala.
– I tak, wyczułem w magazynie wilkołaka – dodaje niespodziewanie, aż prostuję się w fotelu z ekscytacji. – To jeszcze o niczym nie świadczy.
Unoszę brwi.
– Doprawdy?
– Nie ma żadnego dowodu, że to on zabił wampira – kontynuuje spokojnie Remy, jakby w ogóle nie dosłyszał mojego sceptycznego pytania. – Wiem jedynie, że był w tym magazynie. Podobnie jak kilka innych osób. Ludzi.
– Oczywiście, że tak. – Marszczę brwi. – Łaziło po nim mnóstwo policjantów. Techników. To w większości ludzie. I jestem pewna, że sekcja zwłok wykaże, że obrażenia pasują do pazurów wilka.
Remy prycha lekceważąco.
– Jak ostatnio sprawdzałem, to nie byłaś koronerem sądowym, tylko policyjną konsultantką.
– Tak, policyjną współpracowniczką, która zna się na tym, co robi – dopowiadam ze złością. – Remy, to był wilkołak. Pogódźcie się z tym i zastanówcie, co robić dalej.
Zatrzymujemy się na światłach. Remy obrzuca mnie dziwnym ciemnym spojrzeniem, a w jego oczach znowu widzę ten znajomy już błysk.
– Co byś sugerowała, papryczko?
Mam wrażenie, że mnie podpuszcza, i tylko dlatego waham się przez chwilę, zanim odpowiem. W końcu jednak uznaję, że jeśli rzeczywiście doprowadziłam do eskalacji konfliktu, powinnam to potraktować poważnie, nawet jeśli Beckett nie traktuje mnie poważnie.
– Musicie go znaleźć – mówię zdecydowanie. – Musicie go znaleźć i oddać go w ręce policji. Ta sprawa już i tak wypłynęła, ktokolwiek zabił tego wampira, nie zamieciecie tego pod dywan. Jedyny sposób, by pokazać wampirom, że chcecie współpracować, to przekazać wilkołaka władzom i pozwolić na standardowe śledztwo.
Jego spojrzenie twardnieje.
– Chcesz, żebyśmy się od niego odcięli?
– Nie – protestuję pospiesznie. – Ale musicie pokazać, że go nie popieracie. Że to pojedynczy przypadek, a nie postawa wszystkich wilkołaków wobec wampirów.
– Nie wiemy, co tam dokładnie się stało – odpowiada chłodno Remy. – Nie oddam jednego ze swoich w ręce policji, która potraktuje go jak czarownicę podczas polowań inkwizycji i spali na stosie.
Sznuruję usta, żeby nie odpowiedzieć czegoś, co doprowadziłoby do kłótni. Remy patrzy na tę sprawę z perspektywy wilkołaków. Nie ufa policji, bo w większości pracują w niej ludzie, a wielu ludzi nie lubi nieludzi. Ja uważam, że pracują tam przede wszystkim profesjonaliści, którzy nie pomogą skazać wilkołaka bez niepodważalnych dowodów. Jednak to nie moja rola, by mówić Beckettom, co mają robić. Sami muszą zdecydować, jaka polityczna zagrywka pomoże im wyjść z tej sytuacji i nie dopuści do otwartego konfliktu z wampirami.
Ta sprawa mnie nie dotyczy. Na pewno nie zamierzam w związku z nią drzeć kotów z egzekutorem sfory.
– Zrobicie, co uważacie za słuszne – stwierdzam po chwili namysłu. – Ale uprzedzę cię, co się stanie, jeśli poproszą mnie o udział w tej sprawie, Remy. Powiem wszystkim, co widziałam w tej wizji. Dokładnie tak, jak ci opowiedziałam. Co policja z tym zrobi, to już ich sprawa, ale w przeszłości kilkukrotnie zeznawałam w sądzie. Jestem dla nich wiarygodna. Chcę tylko, żebyś wiedział, że nie będę tego dla was zamiatać pod dywan.
Remy po moich słowach przez dłuższą chwilę nie odpowiada. Jedziemy przez noc, w oknach SUV-a odbijają się światła miejskie, a ja nagle czuję się tak, jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na świecie.
– W porządku – mamrocze w końcu. – Dzięki za szczerość.
Właściwie nie wiem, co oznaczają te słowa i czego powinnam się teraz spodziewać, co trochę mnie niepokoi.
Milczymy przez resztę drogi do mojego domu. Remy przejeżdża zatłoczoną Bourbon Street, zupełnie nie przejmując się turystami, a kiedy proponuję, że wysiądę wcześniej, tylko mruczy coś niezrozumiałego pod nosem, ale się nie zatrzymuje. Wobec tego przeczekuję kolejne kilka minut, aż dotrzemy pod odpowiedni adres. Rozpinam właśnie pas i otwieram usta, żeby się pożegnać, kiedy dostrzegam w głębi bramy wysoką męską sylwetkę.
Od razu rozpoznaję kto to, jeszcze zanim wyjdzie z ciemności, by zbliżyć się do samochodu. Sztywnieję.
– Papryczko? – pyta Remy, ale w tej samej chwili Duke otwiera drzwi po stronie pasażera.
– JJ, wszystko w porządku? – pyta szorstko. – Pukałem, ale nie otwierałaś, dlatego czekałem na ciebie na dole.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem. Której dokładnie części „trzymaj się ode mnie z daleka" nie zrozumiał?
– Hardy do mnie dzwonił – dodaje tonem wyjaśnienia. – Powiedział, że wilkołaki chcą cię przesłuchać. Bałem się, że... mogą cię źle potraktować. Dlatego przyjechałem. Najwyraźniej się spóźniłem.
Posyła nieprzyjazne spojrzenie Remy'emu. W następnej chwili słyszę, jak w SUV-ie znowu rozbrzmiewa jego warczenie.
Serio. On warczy na Duke'a. Czy wilkołaki kiedykolwiek zachowują się cywilizowanie?
– Najwyraźniej tak – odpowiada cierpko Remy.
Chociaż wcale nie mam ochoty na kontakt z Dukiem, wyskakuję z samochodu. Niestety Remy idzie moim śladem i obchodzi SUV-a, by znaleźć się przy nas. Duke zaborczym gestem kładzie mi dłoń na ramieniu, a wzrok Remy'ego bezbłędnie wędruje od razu w tamto miejsce. No tak.
Żaden z nich nie ma do mnie absolutnie żadnych praw, ale skoro spotkało się dwóch samców alfa, to trzeba zaznaczyć terytorium, prawda? Może jeszcze zaraz któryś na mnie nasika?
Duke już otwiera usta, żeby coś odpowiedzieć, ale wchodzę mu w słowo, zanim ta sytuacja zdąży eskalować.
– Dzięki, ale nie potrzebowałam twojej pomocy – mówię ostro. – Przy naszym ostatnim spotkaniu mówiłam poważnie, Duke, i byłabym wdzięczna, gdybyś respektował moje słowa. Doskonale radzę sobie sama. – Później spoglądam na przyglądającego nam się czujnie Remy'ego. – Dobranoc.
Zostawiam ich i przechodzę przez ulicę, kierując się do mojej kamienicy. Na szczęście żaden z nich za mną nie idzie.
Kiedy jednak odwracam się już w drzwiach, stwierdzam, że obaj stoją tam, gdzie ich zostawiłam, i odprowadzają mnie wzrokiem, by następnie zacząć sztyletować się spojrzeniami. Wzdycham.
Będą z tego kłopoty i nie muszę być medium, by to wiedzieć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top