Rozdział dwudziesty

Udanego Sylwestra, kochane! <3

___________________________

Siedziba Human Advancement mieści się w nowoczesnym przeszklonym wieżowcu w samym centrum Nowego Orleanu, na Poydras Street. Kiedy Remy zjeżdża z dwupasmowej ulicy i parkuje pod rozłożystym cedrem, spogląda sceptycznie na odbijający promienie słońca budynek.

– Niezła miejscówka jak na organizację non profit – mamrocze.

Całkowicie się z nim zgadzam.

– Może mają dobre dofinansowanie.

– Powinniście się zainteresować, kto ich sponsoruje – mówi. – Jeśli stać ich na siedzibę w takim miejscu, to musi być ktoś przy kasie, a ludzie przy kasie zwykle są wpływowi. Może być trudno w takiej sytuacji ująć sprawców.

Hardy oczywiście już na to wpadł. Wiedział, w co się pakujemy, odkąd znalazł w internecie adres spółki.

Wysiadamy z samochodu i ruszamy pod główne wejście. Remy idzie tak blisko mnie, że co chwila ociera się o moje ramię swoim. Nie odsuwam się, choć gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego, nie potrafiłabym odpowiedzieć.

Niedaleko wejścia dostrzegam samochód Hardy'ego. Na nasz widok wysiada ze środka i podchodzi bliżej. Szczerzy się głupio, gdy zauważa Remy'ego.

– Masz niańkę, Pepper?

– Spierdalaj – mamroczę.

Śmieje się, a Remy nie pomaga, kładąc mi dłoń nisko na plecach. Promieniuje z niej ciepło, które sprawia, że dostaję gęsiej skórki.

– Zaczekam na zewnątrz – mówi, pochylając się do mnie. – Gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń, papryczko.

Kiwam głową, oszołomiona, że on naprawdę odpuszcza. Odsuwa się i pozwala mi przejść z Hardym ku wejściu do budynku, i nie robi żadnych scen. Szokujące.

On chyba jednak wciąż liczy na ten pocałunek.

Razem z Hardym wchodzimy do klimatyzowanego wnętrza budynku, a stamtąd w recepcji w ogromny lobby zostajemy pokierowani na dwunaste piętro. Przemierzamy wyłożony marmurem korytarz w stronę wind i dopiero wtedy kodiak obok mnie się odzywa.

– Jesteście razem?

Nie udaję, że nie wiem, kogo ma na myśli.

– Nie – odpowiadam stanowczo. – Remy tylko mnie pilnuje.

I oznajmia, że w przyszłości mnie sparuje, dodaję w myślach.

Hardy posyła mi sceptyczne spojrzenie.

– Jasne.

Zatrzymujemy się przy windach i wciskam przycisk przywołujący jedną z kabin, dusząc w sobie irytację. Hardy się chyba uczy tych lakonicznych odzywek od Remy'ego albo Remy od niego. Nic mnie tak nie wkurza jak kwitowanie moich słów w taki sposób, z niedowierzaniem i protekcjonalnie.

Sznuruję wargi i postanawiam nie odpowiadać; ostatecznie to nie ja zaczęłam temat, tylko on, więc to jego bardziej to pewnie interesuje. W końcu, kiedy wsiadamy do windy, Hardy nie wytrzymuje i dodaje:

– On cię dotyka. I stoi za blisko jak na zwykłą znajomość. Oczywiście domyśliłem się wszystkiego już wtedy, kiedy wparował do mojego gabinetu, gdy rozmawiałaś z Andersonem, ale nie uwierzę, że ty nic nie widzisz.

Przewracam oczami. Hardy naciska przycisk dwunastego piętra. Niestety jesteśmy w windzie sami i prawdopodobnie muszę kontynuować tę idiotyczną rozmowę.

– Czemu cię to w ogóle interesuje? – prycham. – To nie twoja sprawa.

– Remy jest moim przyjacielem – odpowiada Hardy poważnie. – I ciebie też lubię, Pepper, więc cieszyłbym się, gdybyście się dogadali.

– Ależ my się świetnie dogadujemy.

– Wiem, że on bywa irytujący – ciągnie, jakby nie dosłyszał moich słów – ale to porządny facet. Jego partnerka będzie z nim miała dobre życie.

Zamieram. Moment. Partnerka?

Dla mnie to tylko słowo, ale nie dla zmiennych. Dla wilkołaków partnerka to coś więcej – to kobieta, z którą chcą spędzić resztę życia. Kobieta, którą rozpoznają od pierwszego spojrzenia. Wiem, bo właśnie tak było z Neve i Ianem, nawet jeśli moja biedna naiwna przyjaciółka przez długi czas myślała, że jemu chodziło o jej siostrę bliźniaczkę.

Przez długi czas śmiałam się z niej z tego powodu, dziwiąc się, jak mogła nie zauważyć, że chodzi o nią. Ale przecież nie zachowałabym się podobnie, prawda? Remy'emu nie może chodzić o mnie.

– Jak już ją znajdzie – mamroczę.

Najwyraźniej jestem tchórzem i nie chcę myśleć o tym, co Hardy mógł mieć na myśli.

Drzwi windy otwierają się na dwunastym piętrze.

– Jak już ją znajdzie – potwierdza Hardy, a potem puszcza mnie przodem.

Idąc wyłożonym grubą wykładziną korytarzem w stronę recepcji, próbuję zepchnąć myśli o Remym w najgłębsze zakamarki mojego umysłu, skąd już się nie wydostaną. Muszę się skupić. Nie przyjechaliśmy tu na plotki, tylko do pracy. Jak już porozmawiamy z szefem Human Advancement, możemy się zastanawiać, co dalej.

Dostępu do firmy broni szeroki kontuar recepcji, kiedy jednak podchodzimy bliżej, a Hardy macha recepcjonistce przed nosem swoją policyjną odznaką, ja dyskretnie rozglądam się dookoła. Niewielki open space ma panoramiczne okna z widokiem na miasto. Przy biurkach siedzi kilkadziesiąt osób. Niektórzy ze sobą rozmawiają, inni pracują nad czymś na swoich laptopach. Widok jak w każdym innym biurze.

– Detektyw Hudson Hardy, to moja współpracowniczka Juniper Jones – przedstawia nas oficjalnie kodiak. – Chcielibyśmy porozmawiać z panem Isaakiem Tylerem.

– Oczywiście. – Recepcjonistka uśmiecha się do nas profesjonalnie. – Proszę usiąść, zaraz dowiem się, czy pan prezes państwa przyjmie.

Nawet nie mruga okiem na wizytę policji. Siadamy pod ścianą na krzesłach dla petentów, a ja przyglądam się, jak recepcjonistka dzwoni gdzieś, pozostając poza zasięgiem mojego słuchu. Nie wydaje się zaniepokojona ani zdenerwowana. Zupełnie jakby nie zaskoczyło jej, że policja przychodzi do biura jej szefa.

– Pan Tyler państwa przyjmie – oświadcza po zakończeniu rozmowy. – Zapraszam za mną.

Prowadzi nas przez open space; głowy kilku osób podnoszą się, a pracownicy podążają za nami wzrokiem, ale może jestem uprzedzona i tylko dlatego wydaje mi się to odrobinę niepokojące. Docieramy do rogu budynku, gdzie znajduje się sporych rozmiarów akwarium – przeszklony narożny gabinet, w którym jakiś gość ubrany w koszulę i spodnie garniturowe gra w minigolfa. Recepcjonistka puka do drzwi – choć gość widzi nas doskonale już z daleka – wchodzimy za nią do środka.

– Policja, panie prezesie – oznajmia dziewczyna, po czym wychodzi, zostawiając nas samych.

Isaac Tyler podchodzi do biurka i naciska jakiś przycisk, dzięki czemu w dół przeszklonych ścian spływają rolety. Oddzielają nas od reszty pracowników, ale na szczęście nadal mamy piękny widok za miasto.

Następnie mężczyzna odkłada kij do golfa i rusza ku nam z szerokim uśmiechem na twarzy. Ściska nasze ręce mocno i pewnie.

– Policja! Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z nikim z policji – oznajmia z rozbawieniem. – Proszę, siadajcie. Napijecie się czegoś?

– Nie, dziękujemy – odpowiada za mnie Hardy. – Chcemy jedynie zadać kilka rutynowych pytań w sprawie wybuchu magazynu w Elmwood.

Zajmujemy miejsca na ustawionych w rogu pokoju kanapie i fotelach. Przyglądam się uważniej Isaakowi Tylerowi.

Ma jakieś czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt lat. Średniego wzrostu, z lekką nadwagą, ma jednak przystojną twarz o regularnych rysach i jasne włosy wymodelowane niczym u hollywoodzkiego aktora. Nosi okulary, a na nadgarstku błyszczy mu zloty rolex. Wygląda na zadbanego, dobrze sytuowanego faceta, który powinien prowadzić korporację, a nie organizację non profit.

Coraz mniej mi się to wszystko podoba.

– Ja was znam. – Tyler celuje w nas palcem, mrużąc oczy, jakby próbował nas sobie przypomnieć. – Hudson Hardy, należysz do watahy, ale nie jesteś wilkołakiem, prawda?

– Prawda – potwierdza spokojnie Hardy. – Jestem zmiennym kodiakiem.

Tyler kiwa głową, po czym przenosi jasne spojrzenie na mnie.

– Ciebie też znam – oznajmia. – Jedyne medium współpracujące z policją, prawda? Pepper...

– Juniper Jones – wchodzę mu w słowo. – Skąd pan o mnie wie?

– Och, jestem twoim fanem. – Uśmiecha się, ale ten uśmiech nie dociera do oczu. – Masz niezwykłe predyspozycje. I proszę, mówcie mi po imieniu. W naszej firmie panuje rodzinna atmosfera i nie zwracamy się do siebie oficjalnie. Wobec innych też nie lubię tego robić.

Wymieniamy spojrzenia z Hardym. Familiarny i otwarty. To nie będzie łatwe.

Zwłaszcza że równocześnie facet wydaje się kuty na cztery nogi.

– Jesteś bardzo ciekawym zjawiskiem, Juniper. – Tyler opiera łokcie na kolanach i pochyla się nieco w moją stronę. – Nikt inny w tym mieście nie ma takich predyspozycji jak ty. Dlatego zostałaś zatrudniona w policji, prawda?

Posyłam mu chłodny uśmiech.

– Tylko z nimi współpracuję.

– Oczywiście wiadomo, dlaczego pracuje dla nich zmienny. – Tyler macha ręką w kierunku Hardy'ego. – Nie uważacie, że to trochę... niesprawiedliwe względem innych ludzi?

Ach, więc o to chodzi.

Human Advancement z pewnością chciałoby się sprzeciwić nierównościom w walce o posady. Jeśli jednak Tyler myśli, że mnie przegada, to się bardzo myli.

Nie znoszę takich ludzi jak on.

– Ale co dokładnie? – pytam zdziwiona. – Uważasz, że mogli zatrudnić kogoś innego na stanowisko medium?

Hardy parska śmiechem gdzieś obok mnie. Nawet nie próbuje nam przerywać.

– A czy ty nie uważasz, że to nie w porządku, że niektóre osoby, które chciałyby nawiązać taką współpracę, nie mogą tego zrobić tylko dlatego, że nie mają twoich umiejętności?

„Tylko dlatego"? Co za palant.

– Wiesz co? – Mrużę oczy. – Zawsze chciałam zostać profesjonalną koszykarką. Nie uważasz, że to niesprawiedliwe, że nie mogę nią być, tylko dlatego, że nie mam odpowiedniego wzrostu?

Hardy robi ostrzegawczą minę – w zasadzie mu się nie dziwię, w końcu przyszliśmy tu na przesłuchanie, a nie żeby się użerać z jakimś głąbem – ale zupełnie się tym nie przejmuję. W końcu podczas pogawędki też mogę coś z niego wyciągnąć.

Tyler tymczasem przygląda mi się z jawnym zainteresowaniem.

– Widziałaś mnie w którejś ze swoich wizji, Juniper? – pyta niespodziewanie.

Kręcę głową.

– Nie, a powinnam?

– Przypuszczałem, że może widziałaś, skoro tu jesteście. – Wzrusza ramionami. – Jeśli nie, to co tu robicie?

No dobrze. Przechodzimy do sedna. Spoglądam na Hardy'ego, który ledwie dostrzegalnie kiwa głową i przejmuje pałeczkę. W końcu to on jest tu policjantem, nie ja.

– Badamy sprawę wybuchu w jednym z magazynów w Elmwood – wyjaśnia spokojnie. – Czy Dan Winston pracuje w waszej organizacji?

Tyler robi taką minę, jakby się zastanawiał, po czym bezradnie rozkłada ręce.

– Musielibyście pytać w kadrach. Nie znam nazwisk wszystkich moich współpracowników. Dlaczego się nim interesujecie?

– Czyli nie znasz Dana Winstona, tak? – uściśla Hardy, zupełnie ignorując pytanie Tylera. Ten zaprzecza. – Chcielibyśmy dowiedzieć się o nim nieco więcej. Czym zajmuje się w tej organizacji, jakie projekty prowadzi, z kim współpracuje.

– Moja asystentka może się tym zająć – odpowiada Tyler. – Poprosić ją?

– Tak, ale za chwilę. – Hardy wyciąga z kieszeni bardzo staromodny notes i długopis, po czym zerka na jedną z kartek. – Czym właściwie zajmuje się Human Advancement?

– Zapewne mogliście przeczytać na stronie internetowej kilka zgrabnych sloganów. – Tyler uśmiecha się zarozumiale. – Działamy na rzecz lokalnej społeczności. Wspieramy ludzi w dochodzeniu swoich praw, zapewniamy pomoc prawną. Jesteśmy świadomi faktu marginalizacji społecznej i dyskryminacji określonych grup społecznych, dlatego stajemy na straży ładu prawnego i społecznego. Bronimy osób prześladowanych za przywiązanie do wartości wynikających z prawa naturalnego. Organizujemy prelekcje, konferencje i spotkania dyskusyjne w celu wspierania badań naukowych.

Och. Prawa naturalnego. No jasne.

Według ludzi pokroju tych pracujących w Human Advancement tacy jak my nie są naturalni. Podczas gdy rząd stara się zapewnić wszystkim rasom podobne możliwości, oni każde ułatwienie dla nas postrzegają jako ich dyskryminację. Ciekawe, co tak naprawdę myśli o Hardym i o mnie ktoś taki jak Isaac Tyler?

Hardy jednak nie wydaje się przejęty słowami Tylera.

– Czy wszyscy wasi pracownicy są prawnikami?

– Niekoniecznie, ale często już po zatrudnieniu wysyłamy ich na kursy doszkalające, by mogli na przykład służyć wsparciem doświadczonym prawnikom. – Tyler wzrusza ramionami. – Równe szanse, panie detektywie. Nie każdy ma możliwość studiowania na prestiżowej uczelni i zdobycia wyższego wykształcenia. Nikogo nie wykluczamy.

Poza nieludźmi.

– Czy moglibyśmy otrzymać zaproszenie na jedną z prelekcji, o których wspominałeś? Organizujecie coś niedługo?

– Jasne. – Tyler podnosi się z fotela i idzie do swojego biurka. – Przekażę wszystkie dyspozycje mojej asystentce. Zapewni wam wszelką niezbędną pomoc. Czy coś jeszcze?

Wstajemy z kanapy i wymieniamy spojrzenia. Hardy rusza w kierunku prezesa, a ja idę za nim, bo wiem, co chce zrobić. Podaje Tylerowi rękę, a ten ściska ją bez namysłu. Potem ja robię to samo.

Staram się, by to wypadło naturalnie, ale wydaje mi się, że prezes Human Advancement waha się przez sekundę. Szybko jednak pokrywa to szerokim uśmiechem i stanowczym ruchem ujmuje moją dłoń.

Spuszczam wzrok, by nie dostrzegł moich zmieniających się oczu, ale nic się nie dzieje. Nie mam żadnej wizji. Zero. Kompletna pustka.

Odsuwamy się i żegnamy z prezesem. Kiedy kierujemy się do wyjścia, by następnie znaleźć asystentkę, o której wspominał Tyler, zastanawiam się gorączkowo, co, do cholery, się właśnie wydarzyło. Moje umiejętności nigdy wcześniej mnie nie zawiodły. Niemalże zawsze mam wizję, gdy pierwszy raz kogoś dotykam. A już zawsze wtedy, gdy się na tym skupię i próbuję ją wywołać.

Co tu się stało?

***

– Jak to: nic nie widziałaś?

Hardy naskakuje na mnie, gdy tylko wychodzimy z powrotem na Poydras Street. Nonszalancko oparty o przednią maskę SUV-a Remy dostrzega nas już z daleka i odrywa się od samochodu, by ruszyć w naszą stronę.

W pełnym frustracji geście wsuwam ręce do kieszeni dżinsów.

– Nie wiem, jak to możliwe – mamroczę. – Ale nic nie zobaczyłam. Kompletnie. Może moje wizje się zepsuły.

– Twoje wizje się nie psują – protestuje Hardy. – To z nim coś musi być nie tak. Śliski typek.

– Śliski czy nie, to jeszcze nie oznacza, że nie powinnam nic zobaczyć – mówię z irytacją. – Nie rozumiem, o co chodzi.

Remy staje tuż przy nas. Zatrzymuję się i chwytam go za ramię, szukając nagiej skóry. Gdy splatam moje palce z jego, przed oczyma przemyka mi wizja.

Jesteśmy razem. Leżymy nadzy w moim łóżku. Kulę się, a Remy siada na materacu, wyraźnie zdenerwowany. Marszczy brwi i coś do mnie mówi.

– Herbatka?!

– Co takiego? – dziwi się Remy. – Dobrze się czujesz, papryczko? Złapałaś mnie za rękę, a ty nigdy nie robisz takich rzeczy.

Puszczam go gwałtownie, orientując się, że wykrzyczałam to na głos. O jaką herbatkę chodzi, do licha? Dlaczego z tego powodu Remy miałby być zdenerwowany? W dodatku w moim łóżku? W końcu dostanie biegunki po jakimś eksperymencie babci czy jak?

Nieważne. Spycham to do głębin podświadomości, bo przecież nie dlatego chwyciłam go za rękę, żeby się nad tym zastanawiać. Ani nawet nie po to, żeby cieszyć się z jego silnego, gorącego uścisku. Nie.

– Chciałam tylko coś sprawdzić. Zignoruj mnie – mamroczę, po czym odwracam się do Hardy'ego. – Z moimi wizjami wszystko w porządku. To z tym typem jest coś nie tak.

– Wcale nie to nie dziwi – odpowiada Hardy. – Jedźmy na komendę, uporządkujemy sobie informacje od asystentki Tylera. Zadzwonię po drodze do ogona Dana Winstona i dowiem się, co ciekawego porabiał.

Ruszam obok Remy'ego z powrotem do jego samochodu, nadal jednak jestem zaprzątnięta tą pustką, którą poczułam, gdy dotknęłam Isaaca Tylera. Nawet nie odpowiadam na jakąś zaczepkę wilkołaka, pochłonięta własnymi myślami.

Dlaczego nic nie zobaczyłam? Dlaczego mój dar nie zadziałał?

Cóż... Może kiedyś się tego dowiem. A może po prostu jest kapryśny i nie chciał mi tym razem pomóc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top