Epilog
REMY
Jestem wkurwiony.
Mam w domu świeżo sparowaną partnerkę i naprawdę ostatnim, na co mam w tej chwili ochotę, są wezwania od mojego alfy, który doskonale o tym wie. Skoro Ian mimo to mnie wzywa, to zapewne oznacza, że chodzi o coś ważnego, ale trudno.
I tak jestem wkurwiony.
Drzwi otwiera mi Neve. Na mój widok wzdycha głęboko.
– Przepraszam – mówi cicho. – On nie chciał cię wzywać, ale nie miał wyjścia. Są w gabinecie.
Zaraz... są?
Rzucam jej pytające spojrzenie, ale tylko kręci głową. Nie mówi nic więcej, co każe mi przypuszczać, że w gabinecie mojego brata jest ktoś, komu nie powinniśmy ufać. To automatycznie zwiększa moją czujność.
Ruszam korytarzem w kierunku pomieszczenia, które mi wskazała. Kiedy wchodzę do środka, stwierdzam, że są tam już cztery osoby. Ian siedzi za biurkiem, opanowany i o nieprzeniknionej minie. Hank i Jaxon zajmują skórzaną sofę stojącą przy wypełnionym regale na książki i obaj wyglądają na bardzo niezadowolonych. A w fotelu naprzeciwko biurka siedzi...
Lucien Anderson.
Pieprzony wampir w domu mojego alfy. I ja o tym nie wiem?!
– Jak dokładnie to się stało, że wampir dostał się na nasze terytorium, a ja nie zostałem powiadomiony? – warczę, trzaskając za sobą drzwiami.
No dobra, może trochę przesadzam z reakcją, ale jestem wkurwiony. Chcę wrócić do Pepper, a nie użerać się z wampirem. Uważam się za całkowicie usprawiedliwionego.
– Hardy go eskortował – wyjaśnia spokojnie Ian. – Uznałem, że w twojej sytuacji dam ci trochę luzu od obowiązków. Oczywiście chwilowo.
– I oczywiście nie za darmo – dodaje złośliwie Jaxon. – Będziecie musieli zgodzić się na ten wywiad.
Kurwa.
Mieliśmy sporo szczęścia, że na Bourbon Street było pusto, kiedy doszło do mojej niekontrolowanej przemiany, i nikt nie nagrał jej na telefonie tak jak przemiany Miltona. Dzięki temu nie mamy dodatkowego czarnego PR. Z drugiej strony wtedy internet prawdopodobnie odpuściłby sobie te brednie o parze celebryckiej, zwłaszcza gdyby wiedzieli, jak niewiele brakło, żebym własnoręcznie zabił moją partnerkę.
Dobra, nie mogę o tym myśleć, bo znowu robię się przerażony.
Tak czy inaczej, chyba nie uda nam się z tego wywinąć. Muszę zastanowić się nad najwłaściwszą taktyką. Może uda mi się grać milczącego gbura, jak zwykle, kiedy nie chce mi się w coś angażować, a Pepper wcisnąć rolę gadatliwej słodkiej idiotki.
Yhm, już widzę, jak to się udaje.
– No dobra, ale co on tu robi? – warczę, wlepiając w Andersona pełne wściekłości spojrzenie.
On tylko się uśmiecha. Mam ochotę zetrzeć mu ten uśmiech z gęby pięścią.
– Kontrola nie jest waszą najsilniejszą stroną, co? – pyta z pewnym obrzydzeniem w głosie.
– Och, kontrolujemy się doskonale – zapewnia go Hank. – Na przykład nie pijąc ludzkiej krwi.
– Czekałem z wyjaśnieniami, aż dotrze ostatni z moich braci – wtrąca Ian, zanim nasza wymiana zdań przerodzi się w kłótnię. Potem przenosi wzrok na Andersona. – Słuchamy, Lucien, z czym do nas przyszedłeś.
– I po co właściwie przylazłeś – mamroczę.
Wampir kręci z rozbawieniem głową, rozpiera się wygodniej w fotelu i posyła mi długie, przeciągłe spojrzenie, które chyba jest obliczone na wyprowadzenie mnie z równowagi. W odpowiedzi tylko podnoszę brew. Typie, nie masz pojęcia, z kim zadzierasz. Nie wyprowadzisz mnie z równowagi, niezależnie co byś o mnie mówił.
No, chyba że zacząłby obrażać Pepper.
– No dobra – prycha w końcu i przechodzi do wyjaśnień. – W ostatnich dniach miałem wśród swoich ludzi dwa przypadki zdziczałych wampirów. Zostały w porę spacyfikowane i nie zdążyły zrobić nikomu krzywdy, ale uznałem to za dziwne i niepokojące. To były ukształtowane, panujące nad sobą wampiry, nie żadne świeżaki. Kazałem zrobić toksykologię i doszedłem do ciekawych wniosków. Ale pewnie już wiecie, do jakich, bo zdaje się, że mieliście podobne problemy.
Widział nagranie z Miltonem. Oczywiście. Zaskakuje mnie jednak, że wilkołaki nie były jedynym celem ludzi z Human Advancement.
– Wilkołaki w niekontrolowanej przemianie i zdziczałe wampiry – kontynuuje Anderson, gdy nikt mu nie odpowiada. – To mnie zaciekawiło. Więc trochę pogrzebałem. Wiecie, skąd wzięło się finansowanie, dzięki któremu przeciwnicy nieludzi mogli opracować takie zgrabne serum, przez które tracimy kontrolę?
Zgodnie kręcimy głowami. Lucien Anderson wydaje się z siebie bardzo zadowolony i chyba mu się podoba, że pozwalamy mu na taki długi monolog. Typ musi bardzo lubić brzmienie własnego głosu.
– Senator John McKinley z Partii Republikańskiej – wyjawia. – To on sponsorował firmę Human Advancement i to środki od niego pozwoliły na opracowanie w ich laboratorium tego narkotyku.
Robi mi się niedobrze. Niby wcześniej wiedzieliśmy, że senator stanu Luizjana przekazywał pieniądze Human Advancement, ale oficjalnie to stowarzyszenie nie ma nic przeciwko nieludziom. Jedynie pomaga zwykłym śmiertelnikom. Nawet jeśli aresztowano właśnie jej prezesa, bo firma już wystosowała oświadczenie, że jego czyny nie były oficjalnym stanowiskiem całego Human Advancement. Nie chce mi się jednak wierzyć, że senator nie wiedział, na co idą jego pieniądze. Na pewno wiedział, co dokładnie sponsoruje.
Jeśli mamy przeciwko sobie senatora, to naprawdę kiepsko. Nie jesteśmy politykami. Nie wygramy z nimi.
– Na ile to pewne informacje? – pyta cierpko Ian.
– Bardzo pewne – zapewnia go Anderson. – Zresztą mogę wam pokazać dokumenty. Ale nie po to tutaj jestem.
– Więc po co tutaj jesteś? – wtrąca Jaxon.
– Rozumiem, że w ostatnich dniach stosunki między naszymi rasami były dość... napięte – odpowiada Anderson dyplomatycznie. – Cała ta sprawa z wilkołakiem w niekontrolowanej przemianie zabijającym jednego z moich wampirów nie podziałała na nie korzystnie. Chciałbym to naprawić, dlatego wyciągam do was rękę na zgodę. Senator McKinley organizuje niedługo coś w rodzaju zlotu swoich popleczników. Kilka dni imprez, wieców, rozmów o przyszłości jego kariery, takie tam. Wpłaciłem już znaczną sumę na konto jego sztabu wyborczego, stając się tym samym jednym z zaproszonych na tę galę ludzi.
– Oczywiście nie pod własnym nazwiskiem? – Ian unosi brew.
– Oczywiście – potwierdza Anderson z przebiegłym uśmiechem. – Nieludzie nie mają wstępu na tę imprezę. Na potrzeby tej operacji przybieram tożsamość pewnego majętnego biznesmena ze Shreveport. To właściwie żaden problem, utrzymuję tę fałszywą tożsamość od lat.
Nie miałem pojęcia, że wampiry tworzą sobie inne tożsamości i że to dla nich takie oczywiste. To chyba powinno wzbudzić moje podejrzenia na przyszłość.
– Chciałbym zabrać ze sobą kogoś z watahy – dodaje od niechcenia Anderson. – Uznajcie to za akt dobrej woli. Zamierzam dowiedzieć się, co naprawdę knuje pan senator przeciwko nieludziom, i włączyć w to was. Skoro śmiertelnicy potrafią się zjednoczyć przeciwko nam, my też powinniśmy, a nie chcę tracić tak silnego sojusznika, jakim jest wataha. Chcę, żebyśmy zrobili to razem.
Natychmiast wyczuwam, że za tymi słowami kryje się coś więcej.
– A do czego tak naprawdę nas potrzebujesz, Anderson? – pytam.
Wampir unosi dłonie w geście poddania.
– No dobra. – Śmieje się. – Senator to bardzo rodzinny człowiek. Potrzebuję kogoś, kto odegra rolę mojej żony, a wśród moich ludzi trudno o właściwą kandydatkę. Pomyślałem, że znajdziemy kogoś w stadzie.
– Cóż to, czyżby wampiry były szowinistami i przemieniały tylko mężczyzn? – dziwię się.
Anderson posyła mi cierpki uśmiech.
– Nie wiedziałem, że znasz takie trudne słowa – mówi. Mam to gdzieś, może mnie sobie tak obrażać bez końca. – Chcę współpracy międzyrasowej. Może to sprawi, że zaczniemy bardziej sobie ufać i przestaniemy przez jeden incydent skakać sobie do gardeł. Nie tylko dla was stanie na krawędzi wojny było niekomfortowe.
Niekomfortowe. Ciekawego używa słownictwa.
Wymieniam spojrzenia z moimi braćmi. Zanim się zgodzimy, musimy oczywiście zweryfikować słowa Andersona – w końcu wampiry to patologiczni kłamcy – jednak propozycja wydaje się ciekawa. Sami również chcemy dojść do tego, kto pociąga za sznurki w Human Advancement i jak usunąć z rynku środki takie jak ten narkotyk czy serum, które nie pozwalało papryczce odczytać ludzi. W złych rękach takie specyfiki mogą wyrządzić zbyt wiele szkody.
To jednak nie oznacza, że zamierzamy rzucić się bez zastanowienia na jego propozycję. Musimy to przemyśleć.
– Przegadam to z moimi braćmi i dam ci znać... – zaczyna Ian, ale wtedy właśnie otwierają się drzwi gabinetu.
Lexie wchodzi do środka i rzuca:
– Ja to zrobię.
Wszyscy zaczynamy mówić równocześnie. Wściekam się, że smarkula podsłuchiwała naszą rozmowę, podobnie jak moi bracia, i wszyscy wyrażamy głośno nasze niezadowolenie. Lexie tymczasem stoi w wejściu całkowicie nieporuszona; z blond włosami zebranymi w kucyk i w krótkiej spódniczce wygląda jak dziewczynka, którą ktoś taki jak Lucien Anderson zje na śniadanie. Ma jednak założone na piersi ramiona i zdeterminowany wyraz twarzy, gdy wpatruje się bez słowa w wampira. Zdecydowanie w jej oczach nie wróży dobrze naszym staraniom, by odwieść ją od tego pomysłu.
– Nie, nie zrobisz – protestuje Ian. – To ja decyduję, kto, jeśli w ogóle, weźmie udział w takim zadaniu.
– I nigdy nie weźmiesz mnie pod uwagę, bo do końca swojego głupiego życia będziesz widział we mnie dziecko, chociaż już dawno nim nie jestem – wścieka się Lexie. – Nigdy nie bierzecie mnie na poważnie. Więc udowodnię wam, że powinniście mnie traktować jak dorosłą. Pojadę z nim do Baton Rouge.
Marszczę brwi.
– Dlaczego do Baton Rouge...
– Bo to tam senator McKinley ma siedzibę. – Lexie uśmiecha się do mnie krzywo. – Czyżbyś tego nie wiedział, braciszku? Bo ja jakoś wiem.
Jeśli próbuje nam właśnie udowodnić, że jest odpowiednią osobą do tej roboty, to idzie jej bardzo kiepsko.
– To wasza siostra? – Oczy Andersona błyszczą niebezpiecznie, gdy obrzuca Lexie uważnym spojrzeniem. Kurewsko mi się to nie podoba. – Dobra. Biorę ją.
– Nie ma mowy! – protestujemy wyjątkowo zgodnie.
Anderson uśmiecha się złośliwie, co mnie wkurwia. Wyraźnie cieszy się, że może nas wkurzyć, a skoro odkrył już, że jesteśmy nadopiekuńczymi starszymi braćmi, raczej nie zrezygnuje z pomysłu zabrania do Baton Rouge naszej siostry.
Głupia Lexie. Po co w ogóle się wtrącała?
– I tak to zrobię. – Lexie robi zdecydowaną minę. – Nie powstrzymacie mnie.
– Jestem twoim bratem, ale też twoim alfą, Lex – warczy Ian. – Nie zmuszaj mnie, żebym użył tej karty.
Chyba chce ją zastraszyć, ale ona się nie daje. Mimo woli czuję odrobinę podziwu.
– Mam dwadzieścia pięć lat, Ian – prycha. – Podaj mi jeden dobry powód, dla którego nie powinnam tego zrobić. Poza tym, że jestem waszą pieprzoną siostrą.
– Bo nie masz pojęcia o takich działaniach...
– Och, tak? A ciekawe dlaczego! – O, weszła mu w słowo. Ianowi się to nie spodoba. – Może dlatego, że całe życie trzymacie mnie pod kloszem i nie pozwalacie w nic się angażować? To wy robicie ze mnie życiową kalekę, Ian, nie ja sama! Więc oświadczam ci, że albo pojadę z wampirem do Baton Rouge, albo wyprowadzę się z Nowego Orleanu i więcej mnie nie zobaczycie.
Po tych słowach zapada na chwilę cisza.
Chyba żaden z nas nie jest pewien, czy ona blefuje. Wataha jest dla nas wszystkim, to całe nasze życie. My w dodatku jesteśmy bardzo zżytą rodziną, która oddałaby za siebie życie. Nie wiem, czy Lexie potrafiłaby żyć z dala od nas, ale nie chcę się przekonywać.
Ian chyba też nie, bo w końcu cedzi:
– Dobra. Możesz jechać do Baton Rouge.
Lexie uśmiecha się triumfalnie, a potem przelotnie zerka na Andersona.
– Świetnie. Będziemy w kontakcie, mężu.
Po czym wymaszerowuje z gabinetu i zamyka za sobą drzwi.
Przez jakiś czas znowu żaden z nas się nie odzywa. Nawet Lucien Anderson wygląda na nieco zbitego z tropu. Ian posyła mu krzywy uśmiech.
– Już ci współczuję, wampirze.
***
Kiedy w końcu wracam do domu, jest już naprawdę późno.
Należało omówić sporo kwestii z Lucienem Andersonem i poznać wiele szczegółów jego zaplanowanej operacji, jeśli mieliśmy naprawdę puścić z nim Lexie, dlatego to tyle zajęło. Do tej pory jest mi słabo, kiedy o tym myślę. Ale może ona ma trochę racji.
Trzymamy ją pod kloszem, bo się o nią martwimy. Ale ona ma dwadzieścia pięć lat i czterech nadopiekuńczych starszych braci, których ma już pewnie serdecznie dość. Czas, żeby spróbowała coś osiągnąć sama.
Mam tylko nadzieję, że nie popełniamy błędu, puszczając ją z Lucienem Andersonem.
Zatrzymuję się w wejściu do salonu, bo wydaje mi się, że papryczka z kimś rozmawia. Po chwili orientuję się, że ma swojego rozmówcę na głośnomówiącym, a także poznaję głos, przez co zalewa mnie furia – to pieprzony Duke Davenport.
– Och, chyba sobie żartujesz, jeśli myślisz, że to tak zostawię – mówi Davenport z furią. – Ten świr o mało cię nie zabił, JJ!
Nienawidzę, gdy używa wobec niej tego zdrobnienia. Chyba dlatego, że sam je wymyślił i to coś charakterystycznego dla tej dwójki. Nie znoszę tego.
– Nie zabiłby mnie – odpowiada Pepper zaskakująco łagodnie. – On mnie kocha.
Oni rozmawiają o mnie. Sztywnieję.
– Widziałem zdjęcia, które zrobił Hardy – warczy Davenport. – Wyglądałaś, jakbyś... jakbyś miała umrzeć!
Są jakieś zdjęcia? Nie miałem pojęcia. I dlaczego, do kurwy nędzy, Hardy pokazał je Davenportowi?!
– Ale nie umarłam – ucina stanowczo Pepper. – A to wszystko nie było winą Remy'ego. Odczep się od niego.
– Powinnaś wrócić do domu. Ja cię ochronię.
W moim gardle narasta warkot. Nie ma takiej pierdolonej opcji, żebym pozwolił Davenportowi choćby zbliżyć się do Pepper...
– Ja jestem w domu – odpowiada moja partnerka, na co odruchowo nieco łagodnieję. Tak, właśnie tak. Niech opowie o tym wszystkim! – I nie potrzebuję twojej pomocy, Duke. Rozwiedliśmy się, pamiętasz?
– Nie powinnaś być z tym przemocowcem...
– Sparowałam się z nim – przerywa mu. – Sparowaliśmy się, rozumiesz? Bo go kocham, a on kocha mnie. Przestań do mnie wydzwaniać, proszę. To i tak już niczego nie zmieni, a tylko mnie tym wkurwiasz. Jestem bezpieczna przy Remym. Pogódź się z tym i daj mi spokój.
Mówi ostro, aż prawie robi mi się żal tego palanta. Ale tylko prawie.
Pepper kończy rozmowę, a ja dopiero wtedy odważam się wejść do salonu. Jedno spojrzenie na jej rozzłoszczoną twarz podpowiada mi jednak, że mogłem trochę poczekać, żeby nie oberwać rykoszetem.
– No proszę, jednak postanowiłeś wrócić do domu? – pyta cierpko.
Ignoruję jej zaczepkę, podchodzę do niej i zamykam ją w ramionach. Pepper prycha i próbuje się wyswobodzić, ale nie pozwalam jej na to. Obejmuję ją w talii i zsuwam dłoń na jej pośladek, a drugą zamykam na jej karku. Pochylam głowę i całuję ją w szyję, po czym wdycham jej znajomy zapach. Och, tak. Od razu mi lepiej.
– Remy! – piszczy Pepper ze złością. – Przestań zachowywać się tak słodko, nie mogę się przez to na ciebie wkurzać!
I dobrze.
– Miałem naprawdę chujowy dzień, więc proszę, nie pogarszaj go jeszcze, papryczko – mamroczę, sunąc ustami po jej szyi i szczęce. – Po prostu przywitaj mnie tak, jak przywitałaby mnie dobra partnerka.
– Na kolanach?
Jej niewinne pytanie sprawia, że natychmiast twardnieję. Moja słodka papryczka.
– Mam lepszy pomysł.
– Może być coś lepszego od przywitania cię na kolanach? – Pepper robi wielkie oczy.
Ja pierdolę, jak ja ją kocham. W jej obecności natychmiast zapominam o tych pierdołach, w których kazał mi uczestniczyć Ian. Zapominam o wampirach, senatorze McKinleyu i Lexie, która uparła się udowodnić nam, że jest dorosła i samodzielna. Zapominam o wszystkim. Liczy się tylko ona.
Chwytam ją za biodra, sięgam do zapięcia jej dżinsów i pospiesznie je z niej ściągam. Pepper nie pozostaje mi dłużna i zajmuje się moimi spodniami.
– Tak szybko? – dyszy. – Od razu przechodzisz do rzeczy, wilkołaku?
Całuję ją zachłannie, a ona odpowiada chętnie i z entuzjazmem. Ściągam z niej dżinsy razem z bielizną, a potem chwytam ją za biodra, odwracam i popycham na kanapę. Pepper momentalnie ogarnia, o co mi chodzi. Klęka i kładzie łokcie na oparciu, po czym zerka na mnie przez ramię.
– Tak, będzie szybko i ostro, przygotuj się – warczę.
Przywieram torsem do jej pleców, jednym ruchem zdejmuję koszulkę, a potem drę tę, którą ma na sobie Pepper. Ta krzyczy w proteście, ale nie odzywa się ani słowem, bo zaraz potem moje usta lądują na jej karku. Papryczka opiera czoło o oparcie kanapy i pozwala mi na wszystko, nawet gdy zdejmuję z niej stanik, otaczam dłonią jej miękką pierś i wchodzę w nią od tyłu jednym gwałtownym ruchem.
Zaciska się na mnie tak mocno, że jestem o krok od wybuchu. Kurwa. Tak dobrze. Tak mi z nią zajebiście dobrze. Wycofuję się, a potem wbijam się ponownie. Mokra, gorąca cipka Pepper przyjmuje mnie całego. Moja partnerka nie narzeka na ani jeden mój centymetr. Wręcz przeciwnie, chyba jej się podoba, sądząc po tym, jak krzyczy, gdy ją pieprzę.
– Wyjdź za mnie, papryczko – mówię między kolejnymi pchnięciami.
Zerka na mnie półprzytomnie przez ramię.
– Co?
Całuję ją krótko, ale mocno, a potem znowu się w nią wbijam.
– Weźmy ślub – powtarzam. – Wyjdź za mnie.
Nie kupiłem pierścionka, ale jebać to. Nie będę dłużej czekał.
– Remy... – jęczy, przymykając oczy. To chyba dlatego, że ją pieprzę, a nie dlatego, że tak marzyła o ślubie. – To... za szybko. A ja nie chcę... znowu wychodzić za mąż...
Nie wywinie mi się. Nie ma takiej opcji.
– Chcę, żebyś za mnie wyszła – powtarzam stanowczo. – I przyjęła moje nazwisko.
Pepper gwałtownie otwiera oczy.
– Co? Na pewno nie! – krzyczy. – Zostanę przy swoim nazwisku!
Uśmiecham się przebiegle, dłonią sięgając do jej łechtaczki. Jej oczy zachodzą mgłą, kiedy zbliża się do orgazmu.
– Okej, czyli zgadzasz się na ślub – podsumowuję. – Trzymam cię za słowo.
Pepper dochodzi, zanim zdąży zaprotestować, a ja wykonuję jeszcze kilka pchnięć i też kończę, szczytując mocno i głośno. Trzymam ją w ciasnym uścisku jeszcze długo po tym, jak ostatnie fale orgazmu opuszczają nasze ciała. Wykończona papryczka kładzie mi głowę na ramieniu. Obejmuję ją mocno i mruczę z zadowoleniem.
Moja. Tylko moja.
– To był podstęp, wiesz? – dyszy. – Rozproszyłeś mnie seksem. Zrobiłeś to specjalnie.
– Jakoś muszę sobie radzić. – Całuję ja w bok szyi, a Pepper odchyla głowę, żeby dać mi do siebie lepszy dostęp. – Zgodziłaś się. Teraz już za późno na żale.
– Głupek – mamrocze, ale nie próbuje protestować.
Uśmiecham się triumfalnie. Jest moja. Moja papryczka, moja partnerka, a kiedy będzie na to gotowa, także moja żona. Kocham ją tak bardzo, że czasami to aż boli, ale wiedziałem, że tak będzie, gdy już ją znajdę. I chociaż na początku mi się wydawało, że nie takiej partnerki potrzebuję, teraz wiem, że jest dokładnie taka, jaka powinna być. Nie chciałbym żadnej innej. Nigdy.
Papryczka jest moja i już nie wypuszczę jej z rąk.
KONIEC
Katowice, wrzesień – październik 2022
_______________________
I to już koniec? Tak szybko?!
No cóż... Wszystko, co dobre, szybko się kończy ;) Ale na pocieszenie napiszę Wam, że piąteczka o Lexie i Lucienie, której tu w epilogu dostaliście początek, już się pisze. Jestem w trakcie 21 rozdziału, więc dostaniecie ją pewnie za jakieś dwa tygodnie. Do tego czasu wrzucę Wam parę pierwszych rozdziałów Króla Kier, który swoją premierę będzie miał 8-go lutego – zaczynamy już dzisiaj, tylko trochę później, w ciągu dnia^^
Standardowo chciałam podziękować Wam wszystkim za gwiazdki, komentarze, posty na grupie, memy na twitterze i całą resztę. Jesteście najlepsze!! Szerzcie informacje o nieludziach i innych moich książkach, niech będzie Was jak najwięcej, bo dla takich czytelniczek aż chce się pisać <3
Do przeczytania później, a póki co zapraszam na moje socjale:
Grupa: Strefa fanowska Ludki Skrzydlewskiej
Instagram: ludkaskrzydlewska_autorka
Twitter: KorpoLudka
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top