Rozdział LXXII - Daren
28 października
Spoglądałem na swoje dłonie. Moje dłonie. Wydawały się nieco obce. Jednak to moje ciało. Moje czyny. W uszach wciąż słyszałem cichy pisk, ale powoli znikał. Dlatego w końcu zacząłem słyszeć to, co dzieje się wokół. Chwilowo jednak byłem skupiony na własnych myślach. Na próbie zebrania ich i ułożenia w jakąś całość. Były rozproszone. Wciąż nieco odległe. Nie mogłem złożyć ich w całość.
Usłyszałem brzdęk czegoś spadającego z szafki i podniosłem wzrok. Nie chciałem patrzeć. Tchórz odwróciłby wzrok. Ja nie zamierzałem. Nie dlatego że nie jestem tchórzem. Po prostu zasługuję na to, by widzieć skutki dwóch działań.
Omega odsunął się od szafki, trzymając się za bok. Także uniósł lekko głowę i spojrzał na mnie. Patrzył mi prosto w oczy. Było w nich coś... Coś, co sprawiało, że chciałem zniszczyć wszystko wokół. Miałem ochotę oderwać każdą deskę, rozbić, połamać i porwać wszystko, co wpadnie mi w ręce. Przez to, jak na mnie patrzył... byłem tak wściekły... Bo... Spoglądał na mnie w ten sposób. Tymi złotymi oczami. Tym wzrokiem... Zawsze patrzył mi w oczy z wyzwaniem. Zawsze mnie to irytowało. Tym razem było podobnie, ale inaczej. Nie czułem irytacji. Czułem gniew. To nie powinno było się wydarzyć...
Jego podbródek lekko drżał. Powstrzymywał się od płaczu. I to z niezwykłym uporem. Jego usta... Po lewej stronie dolnej wargi zobaczyłem krew. Moja omega krwawił. To była tylko drobna rana. Jednak nawet kropla krwi to zbyt wiele...
W złotych oczach oprócz łez mogłem dostrzec strach. Bał się mnie... Po raz pierwszy naprawdę się mnie bał. Powinien się mnie bać. Mimo to patrzył na mnie. Bezczelnie jak zawsze. I odezwał się. Drżącym głosem.
- Jesteś... Dumny z siebie? Prawdziwy alfa. Mam nadzieję, że zdechniesz!
Ostatnie słowa zdławił ten wyraźnie powstrzymywany płacz. Nie odpowiedziałem. Bo co niby miałbym odpowiedzieć? Poza tym od razu uciekł. Skrył się w pokoju. Trzasnął za sobą drzwiami. Odciął się ode mnie. Gdybym chciał, mógłbym iść za nim. Drzwi by mnie nie powstrzymały. To tylko kawałek drewna. Nie miałem jednak zamiaru za nim iść. Teraz nie chciałem nawet na niego patrzeć. To byłoby co najmniej ryzykowne. Zostałem więc sam. Nie do końca rozumiejąc, co właśnie się stało.
Wiem, co zrobiłem. Wiedziałem, co robię, gdy to robiłem. Po prostu wtedy nic innego nie miało znaczenia. Nic oprócz gniewu.
Jeszcze raz spojrzałem na swoją dłoń. Tą, którą na niego podniosłem. Nic nie czułem. Żadnego bólu. Nawet mrowienia. Mimo że uderzyłem go mocno. Nie tak mocno jakbym mógł. To był tylko ułamek możliwości. Jednak... Jest taki drobny. Nawet to mogło... Mogło być gorzej. Mogłem skrzywdzić go bardziej. Uderzył o szafkę... Czy coś sobie zrobił, gdy o nią uderzył? Czy... Ja zrobiłem mu coś jeszcze...
Nie wiem. Nie powie mi. Chowa się przede mną. Powinien. Powinien się przede mną schować. Nigdy nie powinien był się do mnie zbliżać. To był błąd. Powinien nie wtrącać się w nic, co mnie dotyczy. Ja też...
Powinienem był go zostawić. Pozwoliłem sobie na zbyt wiele. Wiedziałem, że to się tak skończy, ale z powodu własnych słabości i tak postanowiłem to zrobić. Nie jestem więc zaskoczony. Jednak nadal chyba odrobinę rozczarowany.
Poczułem moją wilczą część. Ponownie zbyt blisko. Gniew znów zaczął przysłaniać mi widok. Jednak na co miałbym być zły. Mogłem być zły tylko na siebie. Wiedziałem, że tak będzie. Nie mogło być inaczej. Wiedziałem. To wszystko było błędem. Nigdy nie powinienem go tu wpuszczać. To tylko i wyłącznie moja wina. Nie potrafię inaczej. Nie jestem w stanie. Mam to we krwi. Nie potrafię być inny niż on.
Chcę coś zniszczyć. Gdy to zrobię, poczuję się lepiej. Lub nie. Może poczuję się gorzej. Wyładowanie złości zawsze pomaga na chwilę. Jednak w końcu się uspokajasz i widzisz, co zrobiłeś. I wszystko zaczyna się od nowa.
Spojrzałem na drzwi do mojej sypialni. Znajdzie tam coś, aby się opatrzyć? To nic poważnego. Mimo wszystko jest wilkiem. Nic mu nie będzie. Ale... Krwawił. Przeze mnie. Więc nie mogę mu pomóc.
Powinienem go zostawić. Po prostu odejść. Tak będzie najlepiej. W końcu to ja tu jestem zagrożeniem. Odwróciłem się. To był pierwszy krok. Nic mi nie da gapienie się w zamknięte drzwi. To tylko miesza mi w głowie.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Po moim leżu. Na szafkach stały jakieś słoiki. Nie były moje. Na stole leżała jakaś kolorowa szmata. W oknie wisiała podobna. I wszędzie unosił się zapach dzikiej róży i czarnego bzu. Musiałem wyjść. To wszystko mnie irytowało.
Ruszyłem w stronę drzwi. Szarpnąłem nimi i zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz. A z nim tysiące zapachów. Innych zapachów. Tego potrzebowałem.
Wyszedłem na zewnątrz. Padał śnieg. Znów. Zima się zaczęła. Jeszcze nie uderzyła z pełną siłą. Dopiero zaznaczała swoją obecność. Jednak to kwestia czasu. Wokół już dominowała biel.
Po chwili wahania ruszyłem na zachód. Moje ciało samo się poruszało. Myśli dalej krążyły wokół tego, co się wydarzyło. Nie wziąłem płaszcza. Wyszedłem, tak jak stałem. Ale to bez znaczenia. Zimno mi nie przeszkadzało. Było dobre. Gasiło ten ogień, który czułem w środku.
Wciąż byłem wściekły. Mój wilk też był wściekły. On z zupełnie innego powodu. Sprowokował mnie. Zrobił to specjalnie. Chciał, abym stracił kontrolę. Wiedziałem, że jest głupi i nie ma instynktu przetrwania. Głupia omega. Czego się spodziewał? Myślał, że co zrobię? Dlaczego on nie może się czasem po prostu zamknąć i siedzieć cicho? Dlaczego musi wszystko utrudniać?
Rozejrzałem się wokół, byłem już daleko od domu. Nie widziałem go. Wszędzie tylko drzewa i śnieg. Biel, która przyprawiała mnie o ból głowy. Zbyt jasno. To wszystko było męczące. Musiałem się zatrzymać. Bolała mnie głowa. Było tego za dużo.
Wilk wciąż szalał. Próbował wyjść. Był na niego wściekły. Zdradził nas. Upokorzył nas. Obraził nas. Znieważył nas. Nie powinien był...
Wilk na chwilę przejął kontrolę. Tylko na chwilę. Udało mi się zepchnąć go na powrót gdzieś w głąb. Poczułem jednak lekki ból. Rozwarłem dłonie, które dotychczas zaciskałem w pięści. Krew zaczęła spadać na śnieg. Rany natychmiast zaczęły się goić. Ale pazury zostały.
Skupiłem się, aby je zmienić. Nic się nie działo. Nie mogłem się skupić. Wilk znów chciał wyjść. Boli mnie od tego głowa. To męczące. Wszystko przez to, że był wścibski. Jakby nie mógł po prostu czekać. Ale to ja go uderzyłem. Ja go zraniłem. Bo nie potrafię nad sobą zapanować. Nie potrafię nawet ukryć pazurów.
W lesie go nie czuję. Jednak czuję tyle innych rzeczy. Te zapachy też są irytujące. I dźwięki tyle dźwięków. To wszystko tak... Wkurwia. Wszystko. Mój cholerny ojciec, który musiał zaciągnąć mnie na południe i zacząć to wszystko. Cholerna omega, która nie zna swojego miejsca. Ta kretynka z wszystkowiedzącym uśmiechem patrząca na mnie z góry. Mój pieprzony brat przestawiający mnie jak pionka. Ulfr i te jego pierdolone mądrości. Oni wszyscy powinni zostawić mnie w spokoju. Gdyby tylko zniknęli i pozwolili mi tutaj w spokoju zdechnąć...
Mocno zamknąłem powieki. Odetchnąłem głęboko. Trzy razy. Otworzyłem oczy. Odsunąłem się od drzewa. Nie jestem pewny, kiedy wbiłem w nie pazury. Wilk znów przejął kontrolę. Na chwilę. Tylko nie wiem kiedy. Ale jest dobrze. Jestem sam. Daleko od domu. Tu nikogo nie ma. Znam ten las. To mój las. To mój teren. Znam każde drzewo. To już daleko od domu. Ale... Powinienem odejść dalej. Jeszcze. Bo mogę zawrócić. Wtedy... Mogę zrobić mu krzywdę. Jeszcze gorszą. To przez księżyc. Wciąż jest blisko. Wilk jest silniejszy. A głupia omega dała mu powód, by się wyrwać.
Do tej pory się udawało. Nie rozumiem, dlaczego jest ciężej. Myślałem, że z czasem będzie łatwiej. Jeśli tu będzie. Po prostu będzie. Nawet jeśli będzie mnie irytował. Ale to, że jest blisko, nie sprawia, że jest łatwiej. Jest trudniej. Jakby mnie nęcił. A ja nie mogę podejść bliżej. Chociaż mój wilk tego chce.
Obiecałem. Nie mogę. Nie złamię obietnicy. Tak nisko nie upadnę. Ja... Nie chcę tego. Nie potrzebuję tego. Ale mój wilk jest zły. Ciągle wściekły. A przecież przyprowadziłem jego omegę. Tą, która ciągle siedzi w mojej głowie. I to za mało. Więc jaki był w ogóle sens tego wszystkiego? Szukałem go... Tak długo. Długo? A może to mi wydawało się ciągnąć w nieskończoność? Ochroniłem go. A teraz sam go skrzywdziłem. Wciąż go krzywdzę. Ale go potrzebuję. Musi tu być. Inaczej oszaleję... Teraz też szaleję.
Zatrzymałem się. Rozejrzałem się wokół. Zaszedłem daleko. W ogóle nie odczułem mijającego czasu. To dlatego, że w mojej głowie jest tyle myśli. I wciąż próbuje zapanować nad wilkiem. I szaleję. Odbija mi.
Jest tutaj, a jednak nie ma żadnej różnicy. I tak tracę zdrowy rozsądek. I tak nad sobą nie panuję. I tak nie wiem, co się dzieje. To, że tu jest, nic nie zmienia. Niepotrzebnie go tu sprowadzałem. Mogłem pozwolić mu zostać. A później wrócić na daleką północ. I oszaleć w samotności. Tak byłoby dobrze. Wtedy nikogo bym nie skrzywdził. Dopóki nie wkroczyliby na moje terytorium.
A ojciec... Ojciec nic by nie zrobił. Nie ma siły. Stary dziad już nic nie może mi zrobić. Raul sam rządziłby tym żałosnym stadem. Flynn... Nie miał racji. Krew jest silna. A historia się powtarza. Powinien był odpuścić. Pogodzić się z tym, że tak skończę. Moje miejsce jest w lesie, a nie obok omegi. Nie obok kogoś, kogo tak łatwo złamać. Nie obok kogoś tak słabego. Nie obok kogoś, kogo tak łatwo zranić. Ulfr też niech idzie się pierdolić. On też się myli. Nie rozumie. Nie jestem taki jak on. Nigdy nie byłem i nie będę.
Spojrzałem na swoje dłonie. Rany zdążyły się zasklepić. Resztki krwi się rozmazały. Wciąż nie mogłem przywrócić ich do normalnego stanu. Nie mogłem schować pazurów. Wilczych. Ostrych. Dobrze, że nie było ich, gdy podniosłem rękę na swoją omegę. Dobrze, że choć wtedy zachowałem jakieś resztki kontroli. Niewystarczająco. I tak go skrzywdziłem. I tak go zraniłem.
A może... Może to jest dla mnie normalne. Pazury. Kły. Przemoc. Ranienie innych. Może powinienem się po prostu temu poddać. Już dawno. Skoro próbuję to powstrzymać i nie potrafię, to może po prostu powinienem odpuścić. Teraz... Teraz nie mogę. Już za późno. Sprowadziłem go tutaj. Ale...
Jeśli odejdzie. Nie będę go szukał. Odpuszczę. To i tak zbyt męczące. Mam tego dość. Po co? Dla kogo? Raul nie jest aż tak zepsuty. Flynn nie będzie sam. Więc nie muszę dalej tego znosić.
Może już go nie ma. Może właśnie zmierza do wioski. A później ruszy na południe. A później... Na Wschód. Może do swojego mężczyzny. Tak byłoby lepiej. Mógłbym po prostu to wszystko odrzucić. Już wtedy powinienem był to zrobić. Wtedy gdy uciekł. Teraz...
Niedługo pewnie się dowiem, jakie będą konsekwencje. Na razie... Przynajmniej na chwilę. Na chwilę mogę przestać. Byłem już wystarczająco daleko.
Bez wahania zdjąłem buty a później ubrania. Zimno zaczęło mi doskwierać. Jednak nie na długo. Wypuściłem go. Reszta była kwestią sekund. W jednej chwili byłem człowiekiem. W następnej wilkiem. A gdy byłem wilkiem, myśli zniknęły. Po prostu ich nie było. Czy raczej były skupione na czymś innym. Na dźwiękach. Na zapachach. Na potencjalnej zwierzynie. Na poczuciu niczego. Pozwoliłem temu wszystkiemu, co się wydarzyło przycichnąć. To nie były problemy wilka. Wilk czuł tylko, że jest zły. A złość można łatwo uwolnić. Wystarczy wytropić ofiarę. Zatopić w czymś kły. Przestać myśleć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top