1

Maybe I didn't hold you all those lonely, lonely times and I guess I never told you I'm so happy that you're mine. If I make you feel second best, I'm so sorry I was blind – you were always on my mind, you were always on my mind.

Anglia, obrzeża Londynu

rok 1863

Jesienią okolice starego domu Brocków spowijała mgła. Nieustannie. Wisiała w powietrzu tuż nad gruntem i otulała niski kamienny murek otaczający posiadłość, kutą żelazną bramę, werandę, wysokie, wąskie okna. Wzdłuż murku piętrzyły się stosami zeschłe brunatne liście, których zbutwiały zapach czuć było z kilometra – było zimno. Cholernie zimno i wilgotno, wszędzie wokół rezydencji, a nawet w niektórych jej wnętrzach, lecz z pewnością nie w jednym. W sypialni. Tam, Boże kochany, tam panował ukrop.

– Kurwa – Eddie zaklął, dochodząc wolno i przyjemnie, Venom cofnął z niego swoją czarną, oślizgłą mackę, nogi opadły mężczyźnie na zmiętą pościel z niezbyt głośnym, głuchym tąpnięciem. – Ja pierdzielę – stęknął, słabo. – Niesprawiedliwie dobry w tym jesteś. – Venom wydawał pomruki przypominające burczenie aligatora. Pierś Brocka wznosiła się i opadała, kiedy oddychał ciężko, starając się odzyskać równy oddech, serce biło mu tak mocno, że czuł je w głowie. Zupełnie nagi od pasa w dół, w samej tylko białej koszuli z szerokimi rękawami do upięcia w nadgarstkach oblizał usta i przymknął powieki, mrowiło go, miło, mrowienie to utrzymywało go w boskim odurzeniu. Leżał tak chwilę, z zamkniętymi oczami, czując na sobie kurewski wzrok i w końcu otworzył je, Venom wisiał nad nim, sama napchana zębami paszcza i patrzył na niego, mrużąc ślepia. – Co się tak gapisz? – Eddie spytał, zaczepnie. Odpowiedział mu jeszcze jeden pomruk. – No co? Czego chcesz? Tylko mi nie mów, że... Nie, o nie. Bez języka-pffhm – reszta jego wywodu umarła w cichej agonii w pocałunku, Venom miał tę wadę (a może zaletę), że po udanym seksie KONIECZNIE musiał się całować. Eddie nazywał to „wadą", bo więcej niż doprawdy wiele razy pewien był, że całując się z nim się udusi. Ten długi, DŁUGI jęzor schodził mu do gardła i Eddiemu mózg zmieniał się w gąbkę, a wtedy nie pilnował się, by na czas dać potworze znać, że się kurwa. Dusi. Venom jakoś sam nie zwracał na to uwagi, chociaż kłócić się potrafił długimi godzinami, że nigdy nie zrobiłby Eddiemu krzywdy. No być może.

Jęki Eddiego utonęły w słodkich pieszczotach, kochał jęzor Venoma, choć nigdy by tego nie przyznał. Możliwe, że przez te dwa lata zadurzył się w całym swoim symbiocie, nie tylko jego częściach, tak bardzo przemawiał za tym fakt, że odkąd byli razem nie potrzebował w swoim pieprzonym otoczeniu absolutnie nikogo. Jedna noc na północy kraju i jego samotność skończyła się na zawsze. Po co miałby kogoś potrzebować, do czego? Jadał z Venomem śniadania, obiady i kolacje. Rozmawiał z nim, spacerował, sypiał i uprawiał z nim seks – spędzanie z kimś totalnie każdej sekundy i słyszenie jego głosu z tyłu swojej głowy przestaje być męczące, gdy orientujesz się, że oto znalazłeś kogoś, przed kim nie musisz mieć żadnych tajemnic. Kto zna cię na wylot i w każdym, nawet najgorszym wydaniu. To duża ulga, dzielić łóżko z kimś, komu nie trzeba wszystkiego tłumaczyć... Bo sam już to wie. Siedzi ci w makówce. Dla Eddiego, który nie był w relacjach z ludźmi orłem, zrozumienie tego było jak błogosławieństwo. Venom nie był człowiekiem. Był cholernym kosmitą i spośród milionów osób na całej planecie trafił na niego, by uratować go od jego smutnej doli.

Na przykład penetrując go od środka macką aż do wolnego, przyjemnego szczytu. Venom rzadko upominał się o cokolwiek – poza całowaniem – patrzenie na Eddiego i uszczęśliwianie go choćby w taki sposób wystarczało mu w zupełności.

– Mhmm, na miłość boską – Eddie zacharczał, Venom wycofał się z jego ust oblizując się, różowy, mokry język przesunął się po ostrych kłach z miękkim plaśnięciem. – Zabijesz mnie kiedyś. Dalej się patrzysz – tak było. Venom przekrzywiał łeb i obserwował go, jakby na coś czekał. – Dostałeś buzi – dźwignął się, na tyle, na ile był w stanie, samą górną połową ciała i cmoknął poczwarę w wargi. Venom zabulgotał, gardłowo. – No o co ci chodzi? Odezwałbyś się.

Cisza.

Dziwne, normalnie paszcza mu się nie zamykała.

Podobasz mi się, Eddie.

Parsknięcie śmiechem, Eddie przewrócił się na bok – sądził, że ma wystarczająco dużo siły, żeby wstać, jednak nic z tego. Padł twarzą w pościel, wciąż się śmiejąc.

– Znamy się dwa lata, robimy to ze sobą niewiele mniej. Szybki jesteś, kolego.

Mhm – mruknięcie. – Wyglądasz bardzo ładnie. Tak mi tylko przyszło do łba.

– To miłe, naprawdę miłe. Ale nie musisz mnie bajerować, nigdzie się nie wybieram. – Sięgnął po swój kieszonkowy zegarek z klapką, na łańcuszku, łóżko było duże, powleczone dużą ilością pościeli, miało baldachim i skrzypiało niemiłosiernie. Dobrze, że w domu nie było poza nimi i starą Charlene nikogo, kto mógłby usłyszeć, jak się na nim pieprzą, wtedy trzeszczało szczególnie, a stara Charlene, na ich szczęście, była niemal kompletnie głucha. Służyła u Brocków, zanim Eddie przyszedł na świat. Po śmierci rodziców i po tym, jak odziedziczył cały ich majątek łącznie z tą rezydencją, nie miał serca jej zwolnić. Pozwolił jej zostać i mieszkać z nim, mimo iż w zasadzie nie nadawała się już w swym podeszłym wieku do niczego. – No chyba że po twój przysmaczek – zerknął do tyłu, na Venoma, wciąż unoszącego się czarną smugą z jego ciała. Dochodziło wpół do czwartej popołudniu, jak się pośpieszą, zdążą przed zmrokiem. – Do Londynu.

Po czekoladę? – głos Venoma przenikał na wskroś. Wprawiał wszystkie komórki w ciele Eddiego w wibracje.

– Po czekoladę – zgodził się z nim, złażąc z łóżka z westchnieniem, och, poobiedni seks. Cóż innego mieliby w sumie porabiać przez cały dzień sami w takim wielkim pustym domu? Kiedy się kochali, Venom nie narzekał przynajmniej, że się nudzi. – Stary, możesz mi podać spodnie? Nie mogę ustać na nogach. Whoah – stanął na wyblakłym, raczej brudnym dywanie ściągnięty z wyrka jakby ktoś pociągnął go za ramiona. Venom sięgnął przez łóżko na drugą jego stronę i złapawszy ubranie Eddiego podał mu je, Brock wciągnął je na siebie, podciągnął rękawy koszuli. – Włącz tę swoją autoregenerację, pozwalam ci. Bo nie dowlekę się do przedpokoju – powiedział i fala chłodu wystrzeliła mu żyłami, aż zatrzymał się i odetchnął, a kiedy spuścił powietrze, poczucie niestabilności na nogach minęło. – Dzięki. – Zwykle bywał przeciwny autoregeneracyjnym zdolnościom swojego kosmity. Lubił czuć seks, jeśli można to tak nazwać, więc zabraniał Venomowi przywracać mu równowagę organizmu krótko po szczycie; jeśli było późno wieczorem, nie miał nic przeciwko leżeniu na łóżku plackiem, nie czując nóg. Ale nie kiedy planował odwiedzić sklep w Londynie. Na swoją zgubę zaproponował seks po obiedzie.

Venom zrównał się z nim, wychodzącym na korytarz i otarł mordkę o policzek Eddiego, jak kot. Eddie parsknął cicho, niby robiąc głową unik, całkiem odruchowy, jednak nie odtrącając go – chwycił go za szczękę, idąc, obiema rękami i trafił pocałunkiem w jego nos. Venom potrząsnął łebkiem i wsiąknął w swojego gospodarza, na dole Charlene zamiatała hol w tempie żółwia, tak wolno i tak mało efektywnie, że kurz nadążał osiadać tam, gdzie ledwo zrobiła porządek, nim zdołała się obrócić. W domu śmierdziało starym, zawilgotniałym drewnem.

Siedemnastowieczny Londyn kładł się na kartach historii kurzem w powietrzu wzniecanym przez dorożki i hałasem robionym przez tłum. Na ulicach kotłowały się istne masy ludzi. Wśród takiego tłoku Eddie nie bywał raczej wybitnie rozpoznawalny, a ci, którzy go znali, kojarząc go jedynie z mieszkania na obrzeżach miasta w starym domu rodziców, nie mieli w zwyczaju mu się kłaniać. Eddie Brock uchodził w Londynie za odludka, spojrzenia ślizgały się po nim, gdy szedł ulicą starając się nie patrzeć na mijane osoby. Jego frak leżał na nim dobrze, kosztował krocie, choć lata świetności miał już zdecydowanie za sobą. Pociągnął kapelusz głębiej na głowę, mijana kobieta musiała pomyśleć, że się jej kłania, bo skinęła mu w odpowiedzi. Uśmiechnął się, krzywo.

W Holloway otwarto wczoraj Tymczasowy Dom dla Głodnych i Zbłąkanych Psów – Venom trajkotał w jego czaszce, przyzwyczaił się do słuchania go między ludźmi, było coś kojącego w głosie Venoma, gdy wokół roiło się od osób, pomiędzy którymi Eddie nie pragnął przebywać. Unikał kontaktu wzrokowego, trudno wyobrazić sobie, jak byłoby mu ciężko, gdyby nie łagodząca świadomość, że Venom jest z nim i mówi, by odwrócić jego uwagę. Nikt z tych przechodniów pojęcia nie miał, bladego, kto jest z Eddiem i ta myśl wprawiała go czasem w dziwną euforię, poczucie triumfu, bo doświadczał czegoś, czego tym ludziom doświadczyć nie miało być dane nigdy. Przez moment czuł się od nich lepszy. Czuł się wybrany. Pobłogosławiony. Nabierał chęci, by spojrzeć im w oczy i unieść dumnie głowę, na krótki moment. – Zarządza nim Mary Tealby. To biedne, bezpańskie zwierzaki... Pomyśl, Eddie. Powinniśmy wziąć sobie pieska.

– Niby skąd o tym wiesz? – mruknął, to wyglądało, jakby gadał do siebie.

Z gazety, którą czytaliśmy dziś rano.

– Serio? Ja o tym nie przeczytałem.

Ty nigdy nie czytasz połowy rzeczy.

– No dobrze już, dobrze. Żadnego pieska. Charlene padnie, jak zobaczy kundla. A ty go zeżresz, jak się znudzisz.

Jak śmiesz! Nie pożeram bezbronnych słodkich piesków, czuję się obrażony! Chcę wielkiej bombonierki i masz mnie PRZEPROSIĆ!

– Masz pojęcie, ile kosztują w Londynie bombonierki? Twoje szczęście, że jestem bogaty. – Weszli po schodkach do lokalu Charbonnel&Walker, gdzie sprzedawano najlepsze na Wyspach Brytyjskich praliny, pachniało czekoladą. Słodko do zerzygania. Stanęli w małej kolejce do lady za dwoma paniami, młodszą i starszą, możliwe, że matką i córką; miały spore kapelusze i obfite w upięcia suknie.

– Proszę bardzo, panno Marigold – sprzedawca, starszy pan, podał dziewczynie pudełko owinięte wstążką. – Życzę miłego wieczoru. – Dygnęła, elegancko. Odwróciła się i dostrzegłszy Eddiego przesunęła po nim wzrokiem, po czym zarumieniła się i uśmiechnęła, przytrzymując kapelusz, Eddie obrócił się za nią, na bank go nie znała. Jej matka zdaje się owszem, zważywszy na to, jakie posłała mu spojrzenie i jak chwyciła córkę za łokieć, by wyprowadzić ją ze sklepu. Eddie uniósł obie brwi, komiczne. Czubek Brock gadający do siebie, mieszkający w starej chałupie po mamie i tacie.

Mmm – Venom zamruczał w jego wnętrzu. – Powinienem był wydrapać jej gały!

– Komu, tej starej?

Młodej! Bo się do ciebie śliniła!

– Przestań – westchnął, cicho i spojrzał na sprzedawcę. Staruszek patrzył na niego, bez słowa, trzymając rękę na zamkniętej kasie fiskalnej. – Paczkę trufli – Eddie podał mu przez ladę gruby banknot pięćdziesięciofuntowy. – I... – jeszcze jedno westchnięcie. „No?", Venom zachęcił go, wyczekująco. – Największą bombonierkę, jaką pan ma. Mam tu coś dołożyć? – spytał, szukając pieniędzy po kieszeniach. Sprzedawca pokręcił głową.

– Tyle zdaje się wystarczy, panie Brock.

I pysznie! Bomboniera jak się patrzy, ale będzie wyżerka!

– To reszty nie trzeba – Eddie zabrał z blatu pomiędzy nim a starcem pudełko i papierową torbę. – Proszę pozdrowić małżonkę. Do widzenia.

Mężczyzna spoglądał za nim, podejrzliwie, gdy opuszczał sklep.

– Czemu wszyscy patrzą na nas, jakby nos odpadał nam od trądu, albo jakbyśmy mieli na czole napisane GWAŁCICIEL – Eddie zastanowił się, na głos, zdarzało mu się mówić o sobie „my". Bo był z Venomem i jego drugie ja odnosiło się właśnie do Venoma. Do nich obu. – Mam po uszy takiego traktowania, tamta baba zmierzyła mnie, jakbym zaciukał jej kota. – Zdjął kapelusz, podrapał się po głowie i z powrotem go założył. Rozłożył ciężar pakunków na dwie ręce, niosąc w jednej torbę z pralinkami, w drugiej bombonierkę. – Chcesz coś jeszcze na kolację?

Ciebie. W tej granatowej marynarce ze złotymi guzikami I TYLKO w niej.

– Mój Boże, to jest właśnie ten poziom zjebania, za który tak obrywam w społeczeństwie. Mógłbyś nie raczyć mnie takimi wizjami, kiedy jestem na widoku? – Zbliżył się do grupki mężczyzn, rozmawiających o czymś podniesionymi głosami, „młody Timothy Woodrow", powiedział jeden z nich. „Rano znaleźli jego zmarznięte truchło." Zwolnił, mimowolnie starając się zasłyszeć więcej, dostrzegli go jednak i przerwali rozmowę, obracając się za nim, odwrócił głowę, jak gdyby nigdy nic i przyśpieszył, wracając do szybkiego marszu chodnikiem. W przeciągu ostatniego miesiąca w okolicach Londynu znaleziono parę zmasakrowanych ciał. Czytał o tym w gazetach. Pisano, że to najpewniej jakieś zwierzę i apelowano, żeby nie zapuszczać się samemu do lasu. Tylko czy zwierzę nie zaciągnęłoby łupu do swojej nory? Zwłaszcza tuż przed zimą?

Mieszkał w pobliżu lasu, drzewa otaczały jego dom. Bestia pewnie wyświadczyłaby miastu przysługę, przywlekając swój tyłek pod jego adres, jego symbiot kłapnąłby szczękami i byłoby po sprawie.

– Eddie Brock, psia jego mać – facet w bródce, jeden z tych miniętych przez Eddiego, splunął na chodnik. – Jakby mi kto kazał wskazać winnego, pokazałbym palcem na niego jak nic. Mieszka w tej swojej spleśniałej norze i odwala mu. Powiedziałbym, że to on łazi po nocach po puszczy i masakruje ludzi.

– Eddie Brock – powtórzył człowiek ubrany inaczej niż oni, powiadali o nim, że zwiedził każdy zakątek na świecie. Mieszkał w Ameryce, gdzie pracował ponoć przy budowie kolei na Dzikim Zachodzie i, jeśli wierzyć w takie rzeczy, polował na upiory w Kolorado; tak też wyglądał, jak kowboj z Dzikiego Zachodu, z twarzą spaloną słońcem, szyją przewiązaną chustą i w kapeluszu kowbojskim z brązowego króliczego włosa. Abel Astram. – Eddie Brock – zamruczał, imię i nazwisko nieznanego mu mężczyzny zawibrowało mu na języku. Jeżeli Eddie Brock skrywał jakąś tajemnicę, to była to robota dla niego.

Wsunął do ust papierosa.

Eddie miał jedenaście lat, kiedy jego matka wyszła z domu w środku nocy, pod koniec stycznia i błąkała się po lesie tak długo, aż nie padła jak długa na ziemię i nie zamarzła, na leśnej zeszłorocznej ściółce, tamtego roku w styczniu nie padał śnieg. Nie było zasp, choć grunt był zmarznięty. Gdy ją znaleziono, jej stopy zrobiły się od odmrożeń tak ciemnofioletowe, że prawie czarne. Nikt nie potrafił powiedzieć, czego właściwie szukała w puszczy, Eddie był już wtedy na tyle duży, by rozumieć, że w miesiącach poprzedzających jej śmierć odwiedzał ją psychiatra. Ojciec nie zgadzał się na umieszczenie jej w zakładzie dla obłąkanych. Po jej śmierci zapił się w przeciągu paru tygodni i młodziutki panicz Eddie Brock został sierotą, panem w rezydencji zbyt starej i zbyt przegniłej z braku regularnych remontów, by uznawać ją za wartościowy spadek. Tak czy inaczej, dom po rodzicach stanowił wszystko, co miał.

Mając na karku czterdzieści lat zauważał tylko, że od czasu, gdy mama poszła w las i nie wróciła, budynek po niej i tacie odziedziczony stał się jedynie jeszcze bardziej przegniły i odpychający, nie pamiętał zbyt wiele z życia pani Brock, w jego wspomnieniach jawiła się niczym zjawa. Duch. Tak ulotna, że prawie nierealna. Przypominał ją sobie z rozpuszczonymi włosami, długimi i ciemnymi, w zwiewnej białej sukience, była bardzo piękna. Tak ją sobie wyobrażał. Wspomnienie jej twarzy było zatarte. Widywał ją w snach, jak odchodzi polaną w kierunku ściany drzew i znika pomiędzy nimi, czasem patrzył na to jakby z okna. Czasem z poziomu gruntu. Czasem próbował za nią biec, ale nogi miał jak z drewna i choćby chciał, nie mógł się ruszyć.

Tak było i tej nocy. Przewrócił głową w łóżku, na poduszce, z jednej strony na drugą, oglądając we śnie, jak jego matka wchodzi między drzewa i szarpnął się, bo niczego nie mógł na to poradzić. Znał już finał. Nie wróci. Wczesnym rankiem odnajdą ją z czarnymi od mrozu stopami. „Mamo!", chciał za nią zawołać, głos ugrzązł mu w gardle. Dotknął krtani, „mamo!", spróbował raz jeszcze, tym razem coś wydobyło się z jego ust. Odwróciła się, spojrzała na niego. Jej twarz była z daleka tak jasna, że nie dostrzegał rysów. Jakby biło od niej białe światło. Weszła do lasu. Rzucił się do przodu. Coś mokrego dotknęło go w policzek i obudził się, tak gwałtownie, że poderwało nim do góry, mało brakowało, a uszkodziłby sobie tym zrywem kręgosłup.

Oczywiście Venom złożyłby go do kupy. Venom. Odetchnął, przypominając sobie o nim, nie stał na skraju lasu w przymrozku zamglonego dnia, leżał w łóżku, w swoim łóżku w swojej sypialni, pogrążonej w ciemności, była noc. Niewiele po jedenastej. Venom pogłaskał go po policzku, wisząc nad nim, to właśnie to poczuł przez sen, jego dotyk – spojrzał mu w oczy, w te wielkie, mlecznobiałe oczy, skurczyły się odrobinę, tak działo się zawsze, ilekroć Venom myślał. Mrużył ślepia.

Przyśnił ci się koszmar, Eddie – powiedział, super. Jakby Eddie sam tego jeszcze nie ogarnął. – Mówiłeś przez sen. Wołałeś mamę. Uznałem, że w tej sytuacji wybudzenie cię będzie najlepszym wyjściem.

– Jasne. Dzięki – westchnął, uspokajając się, podniósł dłoń ułożoną wzdłuż ciała i położył ją koło głowy na poduszce, wnętrzem do góry, Venom od razu oplótł jego palce, to było jak złapanie się za ręce. Często to robili. Kiedy kładł rękę w taki sposób oznaczało to, że dokładnie tego chciał. Chciał, żeby Venom go za nią złapał. – Czemu nie śpisz?

Venom nie był przez cały czas przytomny, zasypiał, zwykle wtedy, kiedy zasypiał Eddie, ale też regenerował się dużo szybciej od niego i nie potrzebował aż tyle odpoczynku. Dlatego często czuwał nad Eddiem, monitorując pracę jego organizmu, albo zwyczajnie wychodził, zawisał nad nim i patrzył, patrzył długimi godzinami na twarz mężczyzny, w którym był zadurzony, Venom... kochał Eddiego. Jego spojrzenie utopione w uśpionej twarzy Brocka przepełniała miłość.

Wybudziłem się, kiedy wzrosło ci tętno.

– Przepraszam, stary.

Nie przepraszaj. Jesteś dla mnie ważniejszy od snu.

Cisza. Posiadłość Brocków tonęła w ciszy, nie było słychać niczego, poza ciężkim oddechem Eddiego i cichymi pomrukami Venoma.

– Wiesz, że nikt nigdy nie mówił do mnie tak, jak ty? – Eddie odezwał się, cicho. – Mam czterdzieści lat i nigdy nie miałem... nikogo... kto powiedziałby mi coś takiego. Kiedy o tym myślę nie mieści mi się to w głowie. Dziękuję, że ze mną... jesteś. Tylko ty ze mną jesteś – dokończył, jeszcze ciszej niż zaczął, Venom pokręcił czarnym łbem.

Oczywiście, że jestem. Eddie.

Coś zmąciło ten nocny spokój w okolicy, z oddali dobiegł uszu Eddiego krzyk. Stłumione wołanie. Zmarszczył czoło, nasłuchując – przez chwilę nic się nie działo, Venom głaskał go po kciuku, czarną mazią przybierającą takie kształty, by jak najwierniej odzwierciedlać ludzkie.

Wołanie powtórzyło się. Wyraźniej.

– Słyszałeś to? – Eddie podniósł głowę, z poduszki, głos należał do kobiety. Przez moment nasłuchiwali razem, a kiedy głos dał o sobie znać ponownie, nie było już żadnych wątpliwości. Wyskoczywszy z łóżka Eddie wyjrzał przez okno, przez mgłę nie dostrzegał wiele. Właściwie to nie dostrzegał nic. Ktoś jednak wołał go po imieniu, zapewne był bardzo naiwny, ale skądś brał przekonanie... że to jego matka. Woła go z lasu, po niemal trzydziestu latach. – To ona – powiedział, jakby nie brzmiało to jak najbardziej szalona rzecz na świecie. Oderwał dłonie od parapetu, rozejrzał się za czymś do ubrania. – Moja mama.

Przykro mi zwracać ci na to uwagę, ale twoja mama nie żyje od dawna.

– Możliwe, ale nie jestem głuchy. Ani nie jestem świrem, chociaż cały Londyn twierdzi inaczej – wybiegł na korytarz, zbiegł po schodach. Złapał za płaszcz, zarzucił go w pośpiechu na ramiona i pchnął frontowe drzwi, wychodząc na werandę, mgła była tak gęsta, że widział na dwa metry przed siebie, nie dalej. – Ty jej nie słyszysz?

Trudno powiedzieć. Venom dzielił z Eddiem umysł i zmysły, słyszał więc wołanie, bo słyszał je Eddie – albo raczej dostrzegał w jego mózgu dowody na to, że Eddie coś słyszy. Na ile było to zgodne z rzeczywistością stwierdzić nie potrafił. Coś słyszeli. Ale co? Wątpił, by była to matka Brocka, nie żyjąca przecież od trzech dekad.

Eddie zszedł z werandy na trawę, przeszedł przez podjazd prowadzący do szopy za domem i ruszył w kierunku lasu. Mleczne opary unosiły się wokół niego, wyszedł z domu boso, zupełnie jak pani Brock trzydzieści lat wcześniej i szedł po zmarzniętej trawie, mieli listopad. Śnieg mógł zacząć sypać lada moment. Para szła mu na zimnie z ust, nie zatrzymywał się, wabiony niezidentyfikowanym dźwiękiem, Venom mruczał w jego głowie, wyraźnie zaniepokojony.

Eddie, może lepiej będzie wrócić do łóżka. Coś mi tu śmierdzi. Poważnie. – Eddie przystanął przy drzewie, położył dłoń na jego pniu. – Coś jest mocno nie tak. Spójrz! – Skręcił głową Brocka, pokazując mu kartkę przybitą do pnia, Eddie zmarszczył brwi i sięgnąwszy po papier oderwał go, przyciągnął go sobie do oczu. Na papierze widniał jego wizerunek. – O, niedobrze – Venom skomentował, jego twarz podpisana była drukowanymi literami ŚCIGANY. Pod spodem wyznaczono za niego nagrodę.

– Co, do cholery – zdziwił się, okej, nie był w Londynie lubiany. Ale żeby wywieszać za nim list gończy? Jak za seryjnym mordercą? Zmroziło go, kiedy uświadomił sobie, że właśnie za takiego go brano. Za mordercę, stojącego za tajemniczymi zgonami z ostatnich tygodni. Nie był nim, na Boga! Po co miałby kogoś mordować, chciał mieć tylko święty spokój! Może i dzielił ciało z kosmitą, ale Venom nie żywił się ludźmi, dopóki miał pod dostatkiem czekolady. Zabili kogoś na samym początku, dwa lata temu, krótko po połączeniu się ze sobą. Niechcący. Od tamtej pory nikogo. Nikogo! Za zabójstwo Marigold MacGorman, doczytał na liście, no pięknie. Dziewczyna z Charbonnel&Walker.

Nocną ciemność rozświetliła pomarańczowa łuna bijąca od miejsca, z którego przyszli – od starego domu Brocków. Eddie zawrócił, trzymając list w ręce, stopy zaczynały boleć go od stąpania po zmrożonym gruncie – popatrzył w dół i zobaczył, jak Venom zamienia je na swoje, tylko stopy, po to, by nogi Eddiego nie ucierpiały. Wybiegł z lasu, na jego czarnych łapach i stanął jak wryty, mgła rozpierzchła się od ciepła emitowanego przez pożar, ich dom płonął, jasnym, gorącym ogniem, „nie", wyrzucił z siebie tylko i pognał jak głupi, do środka, „Eddie!", Venom zawołał w jego głowie, nie lubił ognia. Nienawidził go. Ogień stanowił jedną z niewielu rzeczy zdolnych go unicestwić.

Mimo to nie powstrzymał Eddiego, choć mógłby, od wbiegnięcia do domu. Chłód listopadowej nocy odszedł w niepamięć, było gorąco i duszno, Eddie zakaszlał, znalazłszy się w holu, spojrzał w górę – piętro już się zajęło. Pobiegł do salonu, do kominka, wiedział, czego szuka, ściągnął z kominka zdjęcie w ramce, starą czarno-białą fotografię mamy. Miała na głowie kapelusz i wyglądała bardzo elegancko. Żar posypał się z sufitu, spadł na niego i uderzył go w ramię, Venom ryknął, tak głośno, że Eddiemu prawie rozerwało bębenki, był to ryk bólu, cholernego bólu, to Abel Astram, obieżyświat i łowca potworów, wraz z bandą podległych mu ludzi podpalił rezydencję.

– CHARLENE! – Eddie wrzasnął, usłyszał, jak kobieta krzyczy i lawirując wśród płomieni wydostał ją z tego piekła, dom walił się im na głowę. Wybiegli z niego w ostatnim momencie, piętro zawaliło się, z hukiem, poleciały iskry i buchnął obłok kurzu, stanęli na podjeździe, osłaniając oczy. Charlene osunęła się na ziemię i klapnęła u boku Eddiego na żwir, Eddie spojrzał na swoją poparzoną rękę. Poparzenia poznikały, z wolna, jedno po drugim. Venom mu je wyleczył. – Przepraszam cię – szepnął, do niego, za sobą, w lesie, usłyszał gwizdy i nawoływania. Skurwiele ciągle tam byli. Nie mógł tutaj zostać. Czekali, aż gorąc pożaru zmniejszy się, by móc go dopaść. – Oni myślą, że to my dokonujemy tych morderstw. Są o tym przekonani – oczywiście, że tak było. Inaczej nie rozwiesili by za nim listów gończych.

Powinniśmy stąd spadać, Eddie. Nie udowodnisz im, że nie mają racji.

– Wiem o tym – popatrzył na kobietę, zanosiła się kaszlem. Dotknął delikatnie jej ramienia, w geście pożegnania. – Któryś z nich cię znajdzie, Charlene – zapewnił ją, ktoś ponownie gwizdnął, przeciągle. Obejrzał się za siebie, na ścianę lasu. – Dziękuję za wszystko.

Czarna maź pokryła go od stóp do głów, zniknął, pochłonięty przez pełną postać Venoma, Venom orientował się w terenie lepiej i był szybszy, oddanie mu sterów było teraz najlepszym, na co mógł się zdecydować. „Prowadź", powiedział i Venom skoczył między drzewa, szybki jak błyskawica minął zastawioną na nich zasadzkę, wszystkich czających się w puszczy wokół posiadłości, w miarę, jak oddalali się od niej robiło się ciszej, zimniej, zmarznięty grunt chrupał Venomowi pod nogami, przedzierali się przez oszronione, pozbawione koloru liście i suche, nagie gałęzie, uciekali tak długo, bez konkretnego celu. Po prostu, byle dalej od dawnego adresu.

– Zwiał – Szczerbaty Joe przekazał Astramowi, stojącemu na granicy działki z lasem i patrzącemu na dogorywające smętnie szczątki domu Brocka. – Zostawił swoją służącą. Mówi, że była w domu, Brock ją wyciągnął i uciekł.

Astram wyjął z kieszeni skórzanego płaszcza papierosa.

– Widziała, w jakim kierunku?

– Ciężko się z nią dogadać, wygląda na głuchą.

– Kiedy ktoś daje dyla, zwykle instynktownie kieruje się tam, gdzie może czuć się bezpieczny – włożył go pomiędzy wargi i odpalił. Jego opalone od przebywania na zachodzie Stanów oblicze pojaśniało na krótko w blasku niewielkiego płomienia zapałki. – Chcę wiedzieć o Brocku wszystko, kogo w Anglii zna, gdzie przebywał poza tą ruderą i czy ktoś może udzielić mu schronienia. Wszystko, kurwa. – Odsunął papierosa od ust, wydmuchał dym. – Wszystko. Przeszukajcie zgliszcza.

Poszedł sobie, Szczerbaty Joe obrócił głowę, by spojrzeć na pogorzelisko. Po starym domu Brocków została sterta spalonego drewna.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top