Rozdział 8
Wiktoria, leżała na piasku, dopiero teraz odczuwając jak bardzo zmęczyła ją ucieczka przed pożarem. Rozejrzała się dopiero po minucie leżenia w wodzie. Była zbyt zmęczona, by obchodziło ją to, że coraz bardziej moknie.
Spojrzała w kierunku jeziora. Nie było tam śladu dawnej konstrukcji z kolumną i półksiężycami.
Wiktoria wstała, chybocząc się, po czym weszła powoli na mały, rozpadający się, drewniany pomost. Patrzyła się w punkt w, którym kiedyś wznosiło się kamienne przejście do tamtego świata. Próbowała pojąć jak bardzo tam tego czegoś już nie ma i jak bardzo niczym to jedno miejsce nie różni się od innych na powierzchni jeziora, jak bardzo to jezioro jest zwyczajne. Teraz dopiero spostrzegła, że ma na sobie te same ubrania w, których była wcześniej w tym świecie. Nie było śladu po szaro-białych prześcieradło-podobnych togach.
Stała tak patrząc przed siebie, z dziwnym grymasem na twarzy. Próbowała się chyba uśmiechnąć, ale wewnętrznie nie potrafiła.
Minęło kilka minut, nim powoli się odwróciła zaczynając iść w kierunku krzaków, by powoli i ze smutkiem zacząć się przez nie przedzierać. Łzy znów zaczęły napływać jej do oczu, rozmazując to co widzi.
Dotknęła już pierwszej gałęzi, gdy usłyszała upiornie znajomy głos zza pleców.
- Hej... - Był to głos Kuby.
Wiktoria zamarła w pozycji z wyciągniętą do przodu ręką i otworzyła usta. Jej oddech znów stał się poszatkowany, a łzy wcale nie przestały jej wypływać z oczu. Nie zastanawiała się już czy postradała zmysły, tylko kiedy. Nie wiedziała czy to dobry pomysł się odwracać. Emocje zwyciężyły jednak nad rozsądkiem. Nagle jednym szybkim impulsywnym ruchem odwróciła się za siebie.
Kuba stał na pomoście. Teraz jego piwne oczy były jaśniejsze. Ich kolor powoli przelewał się w jaśniejące i wręcz świecące złoto.
Wiktoria wcale nie była ucieszona. Nie wiedziała na co patrzy. Podeszła jeden krok w jego kierunku i wydukała przez łzy jej pierwszą, prostą, i tak ledwo skleconą myśl:
- Co ?
Kuba uśmiechnął się, lecz nie złośliwie. Raczej serdecznie, jak to zawsze on.
- Im coś jest prostsze... - Zaczął. - tym łatwiej jest to coś uczynić idealnym... idealnie prosta jest niewiedza. Nie da się jej nie rozumieć.
- Ale... - Zaczęła krzyczeć Wiktoria. - Czym ty kurwa jesteś ?! Czym jest... był ten pałac ?! Co ta pieprzona książka ma z tym wspólnego ?! Co tu się kurwa dzieje ?!
- Jestem Kuba... - Odpowiedział z prostotą i poczekał chwilę. - ...i zawsze nim byłem... Główną częścią magii jest tajemnica. To jest jej podstawa. To, że czegoś nie rozumiesz. To, że magii nie obchodzi co jest możliwe, a co nie... - Teraz zaczekał trochę dłużej. - I tak działa świat.
Wiktoria uśmiechnęła się przez łzy, a nawet wypuściła powietrze przez nos śmiejąc się wewnętrznie. Był to jednak śmiech absurdalności tej sytuacji.
- Kim ty jesteś, Kuba? - Zapytała znowu, już spokojnym głosem.
Kuba wziął głęboki wdech i głośno westchnął. Wiktorii wydawało się, że to chyba forma odpowiedzi. Potem ruszył w jej stronę. Wiktoria nieco się wystraszyła i nawet cofnęła się parę kroków. Przeszedłszy kawałek Kuba zatrzymał się, popatrzył się jej jeszcze w oczy i jakby nigdy nic, odwrócił się i zaczął szybko biec ponownie na pomost. Rozpędził się i na końcu drewnianej kładki wyskoczył. Poleciał sporo dalej, niż wskazywałaby na to logika, czy nawet anatomia człowieka. Nagle z jego pleców, w okolicach kręgosłupa między łopatkami, wystrzeliły dwa czarne, podłużne kształty.
Nie wyglądało to smacznie. Wiktoria poczuła w tym krótkim momencie nawet odrazę, szczególnie spowodowaną odgłosem rozciąganej skóry. Uczucie to musiało jednak ustąpić czemuś w rodzaju podziwu, gdy dalej w trakcie lotu, owe kształty przerodziły się w dwa majestatyczne, czarne i gęsto upierzone skrzydła. Gdy tylko nabrały kształtu, Kuba cisnął nimi w dół, unosząc się od razu z dwa metry w górę i rozchlapując wodę samym podmuchem powietrza. Potem zaczął już machać nimi miarowo, nieustannie się wznosząc i oddalając nad las po drugiej stronie jeziora.
Wiktoria patrzyła na to mrużąc nieco oczy przez blask zachodzącego słońca. Patrzyła jak jego sylwetka zmniejszała się coraz bardziej wraz z dystansem.
W końcu Kuba zniknął będąc już bardzo małym, częściowo za horyzontem, a częściowo zasłonięty przez drzewa.
Wiktoria patrząc ciągle w punkt w, którym straciła Kubę z pola widzenia, uśmiechnęła się, lecz teraz ze szczerego szczęścia i powiedziała na głos do siebie.
- Ciekawe dokąd leci.
Potem popatrzyła się jeszcze chwilę w pustkę i teraz już spokojna podeszła do krzaków i zaczęła się przez nie przedzierać. Dotarła idąc krótko leśną ścieżką do asfaltowej ulicy otoczonej lasem. W oddali było widać jej miasteczko. Szła tak poboczem w jego kierunku, nie śpiesząc się donikąd. W jej głowie istniał teraz tylko rytm. Nuciła pod nosem pieśń, którą śpiewała z Kubą. Powoli zapominała jej tekst. Te kilka prostych nut z zaklętą, nieprzebraną, ogromną tajemnicą zostaną już w jej umyśle na zawsze, wyryte jak symbol... symbolizujący ją samą.
Wiktoria chciała teraz już tylko odpocząć, lecz odpocząć jedynie fizycznie. Jej umysł nie potrafił odpocząć, nie miała takiej potrzeby. Cały czas rozbrzmiewał w nim proty rytm wygrywany jak na cymbałkach i roznoszący się w jej umyśle do najgłębszych jego zakamarków, przez echo bliźniaczo podobne do tego z wielkiego pałacu.
Wiktoria nie wiedziała już teraz, idąc zmęczona tą ulicą, czy cokolwiek co dziś zobaczyła było prawdą. Patrzyła tylko w ziemie chybocząc się na boki ze zmęczenia i kopiąc co większe fragmenty żużlu z pobocza.
Jej wewnętrzna muzyka wybrzmiewała nieustannie. Chyba zdążyła się już pogodzić z tym, że traci zmysły i, że najprawdopodobniej nawet nie spotkała się dzisiaj z Kubą..., a może nawet gorzej... może nigdy Kuba nie istniał... może jest s nią aż tak źle.
Wiktoria nie należała do osób myślących przesadnie racjonalnie, ale pomimo jej bardzo otwartego umysłu, nie była w stanie dopuścić w swoim rozumieniu tego, że to wszystko miałby się zdarzyć na prawdę.
Ale manuskrypt istnieje na prawdę. - Pomyślała. - Tego mogę być pewna.
Wiktoria mijała już pierwsze domy. Jej twarz była poważna, choć można, by ją raczej nazwać miną bez najmniejszego wyrazu. Nie zauważyła nawet, kiedy znalazła się obok domu. Jej umysł był na to, za bardzo zajęty ciągle wybrzmiewającą, łagodną muzyką. Machinalnie otworzyła, więc furtkę wchodząc do zapuszczonego ogrodu.
Szła smętnie i powoli w stronę drzwi wejściowych. Słońce zdążyło już częściowo zajść i na zewnątrz panował półmrok.
Podeszła do drzwi, wyciągnęła z kieszeni klucz, który jakimś cudem ciągle miała przy sobie, włożyła go do dziury i przekręciła.
W środku było ciemno. Weszła do środka, nie podnosząc wzroku i jedynie lekko uchylając drzwi. Gdy minęła już próg, ocierając dłonią o koniec koszulki, którą miała na sobie, poczuła, że jest ona w jednym miejscu wyszczerbiona i bardziej chropowata, niż w innych. Złapała ją w tym miejscu i przybliżyła do swojej twarzy, by zobaczyć w ciemności czym ta chropowatość jest.
Nagle drzwi trzasnęły, zamknięte wiatrem. Wiktoria wiedziała, że to nie jej dom. Coś nie pasowało jej w akustyce pomieszczenia. Spojrzała więc przed siebie. Znajdowała się w muzeum, w pomieszczeniu z manuskryptem. Na dworze panowała ciemność nocy. Drzwi, które były za nią, były teraz po prostu drzwiami wejściowymi do sali. Wydawało jej się, że odgłosy cymbałków w jej głowie przyspieszyły i przelały się w przyjemnie szybki rytm.
Wiktoria już nawet nie zareagowała w żaden sposób, po prostu spojrzała znów na chropowaty fragment koszulki. Była to spalenizna, jakby ktoś po prostu tą koszulkę w tym miejscu podpalił, a potem zgasił.
Na twarzy wiktorii pojawił się mimowolny uśmiech połączony nawet z lekkim śmiechem.
Jakoś mnie to musiało przebrać jak stamtąd wychodziłam. - Pomyślała.
Wiktoria zaczęła iść w stronę manuskryptu widocznego na bocznej półce. Była przeświadczona, że coś, a może ktoś chcę żeby tam podeszła. Jej umysł w żaden sposób nie chciał opisywać tego, dlaczego coś miałoby tego chcieć. Wiktoria myślała, że coś ją znowu pokieruje, że jakaś niewidzialna siła coś z zaistniałą sytuacją, jak zwykle, zrobi.
Wiktoria podeszła do manuskryptu i ze zdumieniem, ale również z ulgą stwierdziła, że nie czuje nic. Jakby mijała każdą inną nabazgraną przez szaleńca księgę. I właśnie to ją uderzyło. Odwróciła się za siebie, do gablot z innymi księgami. Wydawało jej się, że teraz do słyszanej przez nią muzyki dołączyły odgłosy skrzypiec, zlewając się w błogiej melodii z cymbałkami i nadchodzącym chwilę później pianinem.
Wiktoria uśmiechnęła się, ruszyła między któreś gabloty i zaczęła między nimi biegać radośnie. Nie czuła się już zmęczona, ani załamana tym, że Kuba zginął (choć śmierć była dla niej teraz bardzo względną rzeczą).
Wiktoria wybiegła wreszcie z między gablot, gdzieś obok drzwi, którymi się tu dostała. Usiadła na ziemi przed nimi, a na przeciwko niej, przez wielkie okno było widać księżyc oświetlający teraz pięknie eksponaty. Wokół Wiktorii, jak i również w jej głowie, zapadła błoga cisza. Rozejrzała się na wszystko co ją otacza, najpierw na księgi i dziwactwa, ale potem zapatrzyła się o wiele dłużej, wpatrując się w drzewa za oknem i na gwieździste niebo. Te rzeczy, które widziała od urodzenia, zdawały się jej teraz niemniej tajemnicze i niezrozumiałe, niż wszystkie eksponaty.
Wiktoria patrzyła się dłuższą chwilę w księżyc, po czym powiedziała do siebie szeptem.
-Te książki niczym się od siebie nie różnią. To tylko legendy jakich wiele. One są wszystkie takie same. Są piękne i żadnej nie rozumiem.
Wiktoria spojrzała na jedną z pobliskich gablot. Jej szyba była błyszcząca i wypolerowana. Wiktoria zerknęła na nią. Chyba się jej tylko wydawało, ale na odbiciu widziała jak jej oczy mienią się na złoto.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top