Rozdział 1
Pierwsza zasada konstrukcji świata: Wszystko jest „niemożliwe".
„Zaczęło się to bardzo dawno temu, w czasach, gdy ludzie jeszcze pamiętali, a raczej wiedzieli o swojej przeszłości, może dlatego, że jeszcze niedawno była ona ich teraźniejszością, ale przecież wszystko co przemija pozostawia za sobą ślad."
Te słowa usłyszała we śnie jakaś dziewczyna. Nieważne kim była, nieważne jak wyglądała i nieważne skąd pochodziła. Warto jedynie powiedzieć, że mieszkała w niewielkim miasteczku i nazywała się Wiktoria.
Wstała rano w sobotę, niezbyt pocieszona końcem tygodnia, ponieważ, jak zwykle w co drugi weekend chodziła ze swoim ojcem po okolicy i pomagała mu (a raczej udawała, że pomaga) w rozwijaniu pasji ornitologicznej. To znaczy „fotografowania każdego pieprzonego gołębia", jak to nazwała kiedyś Wiktoria.
Więc jakoś mimowolnie zwlokła się z łóżka, ubrała się i wyszła na dwór, by nacieszyć się przez chwilę naturą w mniej podręcznikowym i nudnym wydaniu.
Wychodząc na podwórko mogłoby się pomyśleć, że Wiktoria mieszka w lesie. Nie wynikało to bynajmniej z zacofania okolicy, lecz raczej z zapuszczonego ogrodu, w którym rosły dęby i akacje. Wiktoria lubiła na nie włazić w wolnych chwilach, gdy była młodsza, lecz teraz (może głupio było jej to powiedzieć), ale trochę się zestarzała, pomimo że przecież nie skończyła jeszcze nawet Gimnazjum.
Jedyną rzeczą w tym ogrodzie, którą można jakkolwiek opisać, nie używając tylko słów „kupa drzew" jest wejście z ulicy do ogrodu. Była to drewniana brama w kształcie łuku obrośniętego pnączami, winorośli i mchem.
- Wiktoria ! - Rozległo się wołanie głosu ojca z wnętrza domu. – Śniadanie!
Jedli już posiłek od dłuższej chwili, gdy ojciec pokazał Wiktorii tableta z otwartą stroną Wikipedii ze zdjęciem... jakiegoś ptaka.
Wiktoria usiłowała ukryć mimowolne przewrócenie oczami, przymykając powieki.
- To jest Gadożer circaetus gallicus, cholernie ciężko go spotkać...
Wiktoria spojrzała lekko w bok, wybałuszając gałki oczne i wykrzywiając twarz w dziwny grymas. Cała jej mina zdawała się usiłować powiedzieć jedynie „CZEMU?".
Po godzinie byli już gdzieś głęboko w lesie. Ojciec jak zwykle biegł przodem w swoich ciuchach w moro, a Wiktoria szła tuż za nim.
- Dobra...- Powiedział nagle tata, zatrzymując się i odwracając w stronę córki – Tu się rozdzielamy. Ty pójdź tam, do polany – Wskazał palcem w jakimś kierunku. - ...a ja będę siedział tu przez cały czas, więc jakbyś coś zauważyła, to wiesz gdzie mnie szukać, Ok ?
- Taa... – Odpowiedziała Wiktoria odwracając się we wskazaną stronę.
I szła tak jakieś pięć minut w tym kierunku (oczywiście jak zwykle musiała się domyślić o co chodziło z tym „tam").
Potem usiadła pod wysokim drzewem, opierając się o pień. Przez chwilę nawet usiłowała rzeczywiście patrzeć na to, co jest dookoła niej w poszukiwaniu tego... circae... coś tam, lecz wiedziała, że raczej go nie zauważy i nie wynikało to bynajmniej z tego, że przecież „cholernie ciężko go spotkać", lecz z tego, że Wiktoria była... „podatna na myśli"... tak to dobre określenie. Kiedy tylko w jej oczach dobił się kolor zieleni, lub innego kojącego nerwy widoku, było tylko kwestią czasu aż zacznie patrzeć się w jeden punkt i myśleć mimowolnie o wszystkim i o niczym.
I tak właśnie było – Siedziała już tak od kilkunastu minut, całkowicie odcięta umysłem od świata zewnętrznego, gdy nagle usłyszała po swojej prawej stronie trzepot skrzydeł.
Odgłos ten wzbudził w jej głowie tok myślowy, nie wytrącając jej jednak ze stanu zamyślenia, w którym przebywała.
Przypomniała sobie o swoich dziecięcych marzeniach o lataniu o własnych siłach, bądź na maszynach wygenerowanych wcześniej przez jej umysł, których to działanie było... lekko mówiąc bardzo naciągane.
Chwilę potem zaczęła wyobrażać sobie orły, lecące majestatycznie w kluczu nad jeziorem (nie widziała czy orły latają w kluczu. Gdyby tylko była mniej ..."oderwana", prawdopodobnie podejrzewałaby, że nie, ale przecież w umyśle takie rzeczy nie mają najmniejszego znaczenia. Po prostu jej to nie obchodziło).
Dopiero po chwili Wiktoria, na nieco wyższym poziomie świadomości, uświadomiła sobie, że zaczęła o tym myśleć z powodu jakiegoś sygnału zewnętrznego. Dopiero wtedy zrozumiała, że ten odgłos istniał naprawdę.
W umyśle wszystko jest proste i oczywiste, więc jakoś sama wpadła jej do głowy pewna ironiczna myśl: „eee... to pewnie tylko ten cicrae... figofago łapatapatąg czy jakoś tak".
Wiktoria patrząc się dalej gdzieś w ziemie zaczęła się zastanawiać, czy chce wyjść ze swojego umysł po to, by spojrzeć i zobaczyć, czy to rzeczywiście nie ten „cholernie rzadki" ptak... i stwierdziła, że... nie, lecz sam ten tok myślowy był już na tyle realny, że „obudziła się", potrząsając szybko głową, przypominając sobie, na co tak naprawdę patrzy i gdzie jest.
Więc nie mając już nic do stracenia Wiktoria spojrzała w prawo i ujrzała kruka czarnego jak smoła. Chodził on, podskakując, po ściółce i, wykonując charakterystyczne dla ptaków szybkie ruchy głową. Był jakieś trzy metry od Wiktorii.
Od początku coś jej w jego wyglądzie nie pasowało i nie potrafiła stwierdzić co, a przecież zdążyła się już napatrzeć na takie stworzenia (jak uważała) o wiele razy za dużo.
Kiedy Wiktoria zobaczyła ten „mały" szczegół wydający się teraz podanym jak na talerzu, zastanowiła się czy czasem nie zasnęła, a jeżeli nie to jakim cudem kruk może mieć złote oczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top