26 maja 2117 roku, noc

Obudziło mnie subtelne łaskotanie w nadgarstek i ciche dźwięki "pik-pik" regularnie powtarzane. Otworzyłam oczy. Przestrzeń pod kołdrą, pod którą trzymałam głowę, była rozświetlona na lekki błękit z ekranu mojego identyfikatora. Popatrzyłam na niego. Wyświetlała się na nim godzina 00:05 i migał napis: "Marcin". Wysunęłam z miejsca pod ekranem małą słuchawkę i wsunęłam w ucho.

– Wiesz, która jest godzina? – zapytałam.

– Wiem, ale chciałem porozmawiać – bełkotał.

Był pijany. Tego mogłam być pewna, jak niczego innego na świecie.

– Jest środek nocy, spałam. O czym chciałeś rozmawiać?

– Zapomniałaś – brzmiało pełne wyrzutu oskarżenie. – Ja czekałem, a ty zapomniałaś!

– O niczym nie zapomniałam. Nie zareagowałam. Ty olałeś mnie, a ja ciebie. Jesteś pijany. Nie dzwoń do mnie w takim stanie.

Nic nie odpowiedział. Usłyszałam, jak przełyka ślinę i nic nie mówi. Jego oddech szeleścił mi do ucha. Rozłączyłam się. Nie było sensu z nim rozmawiać. Nie w takim stanie. Gdyby nie godzina, gdyby nie alkohol pewnie bym zapytała, dlaczego to nie on wysłał róże, ale w tym momencie, po prostu wyłączyłam identyfikator i poszłam spać dalej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top