21 września 2116 roku
Nie byłam pewna jak w piątek zachowa się Marcin. Powinien odebrać dzieci ze szkoły, ale po ostatnich wydarzeniach nie wiedziałam, czy w ogóle się pojawi. Nie chciałam, by dzieci najadły się stresu czekając na rodzica, który się nie pojawi. W związku z tym, postanowiłam sama się tam wybrać. Gdy dotarłam na plac szkolny zobaczyłam, jak chłopcy wybiegają z budynku, a zaraz za nimi wychodzi Sara. Trzymała za rękę swojego ojca. Wyminął ich Bruno w czarnej bluzie. Pomachał do Sary na pożegnanie, założył słuchawki na uszy, wciągnął kaptur na głowę i pobiegł w stronę szybów windowych.
Chciałam odejść niezauważona, ale Marcin spojrzał w moim kierunku i podszedł, jakby wszystko było między nami dobrze.
– Co u ciebie? – zapytał.
– Dobrze – dopowiedziałam odruchowo, choć nie była to prawda. – A ty, jak się czujesz?
Na twarzy miał zaczerwienienie wokół lewego nozdrza, ale nie było opuchlizny czy siniaka. Może dopiero się pojawi, a może Borys nie uderzył tak mocno, jak mi się wydawało z jego opowieści i tylko rozrzedzona alkoholem krew narobiła najwięcej bałaganu. Potarł nos wierzchem dłoni, bo zrozumiał, o co go pytam.
– Nic mi nie będzie.
– Nie rób sobie więcej krzywdy – porosłam go. – Wszyscy cię kochamyi jak nie dla mnie, to pamiętaj, że dzieci nie chcą tracić ojca.
Opuścił głowę i złapał się za ramię. Pokiwał głową. Wstydził się tego, co wydarzyło się w niedzielny poranek. Rozumiał swój błąd.
– Trzymaj się – powiedziałam.
Dotknęłam jego dłoni umieszczonej na ramieniu, żeby dać mu trochę wsparcia zanim odejdę. Wygiął palce tak, by i on miał szansę potrzymać mnie choć trochę za rękę. Nie zdążył i tylko musnął końcówki moich palców nim zabrałam rękę.
– Monia, mam do ciebie prośbę... – Popatrzyłam na niego z nadzieją. – Wezmę dzisiaj dzieci, ale odprowadzę je w sobotę i wolałbym, żeby przychodziły do mnie tylko na piątkowe popołudnia...
– To twoja decyzja, czy chcesz się zajmować swoimi dziećmi – powiedziałam, a mój głos brzmiał trochę zbyt surowo i nie tak neutralnie jak chciałam.
Liczył chyba na awanturę i nie spodziewał się takiej obojętnej odpowiedz, więc zaczął się tłumaczyć:
– To nie jest tak, że ja ich nie chcę. Kocham je, ale nie jestem w stanie. Zrozum mnie...
– To nie jest moja decyzja, Marcin – przerwałam mu. – Nie musisz mi się tłumaczyć. Zrobisz, co zechcesz.
Odwróciłam się i odeszłam, choć bardzo chciałam rzucić się w ramiona męża i prosić, by do nas wrócił. Nie mogłam tego zrobić. I dobrze o tym wiedziałam.
Był to ostatni moment, gdy go widziałam tego dnia. Mój Kochany odszedł – skulony w sobie, z poczuciem winy na twarzy i obitym nosem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top