19 września 2116 roku

W środę przyszła do nas Martyna z mężem i synem. Niezapowiedziana, ale to nic. Zawsze była mile widziana i żałowałam, że dopiero teraz, ale miała wielu znajomych do odwiedzenia. Usiedliśmy na patio w ogrodzie, bo zawsze panowało tam lato i mimo że w całej Wieży było zimno, to w naszym ogrodzie było idealne 24ᵒC. Zrobiłam herbatę i przyniosłam ciasto, które upiekłam żeby zająć się czymś innym niż myślenie. Szymon zajął się Mateuszem i pozwolił nam na siostrzane rozmowy. Martyna bardzo wydoroślała i nie mogłam uwierzyć, że rozmawiam z kobietą, a nie małą dziewczynką. Dowiedziałam się, że kochała swojego męża, choć niezbyt okazywali sobie uczucia przy ludziach. Lubili się za to, że każdy miał swoją pasję i się jej poświęcał. Cieszyłam się, że udało jej się znaleźć swoje szczęście.

– A gdzie Marcin? – zapytała w końcu.

– Umówił się z Łukaszem. – Kłamstwo wyszło z moich ust z łatwością, jakiej się po sobie nie spodziewałam.

Pokiwała głową, jakby coś przy okazji w niej notowała.

– A co u was?

– Dobrze, po staremu. U nas się nic nie zmienia. Ciągle to samo. – Uśmiechnęłam się, żeby uwiarygodnić swoje słowa.

Ponownie wykonała ten sam gest i zaczęłam się obawiać, że coś podejrzewa.

– Dlaczego kłamiesz?

Popatrzyła na mnie z wyrzutem. Miała do mnie żal, że jej nie ufam, ale to nie było tak. Chciałam ją chronić, więc skłamałam ponownie.

– Niby dlaczego miałabym kłamać?

– Monika! – warknęła, by mnie powstrzymać przed pogrążaniem się i zaczęła tłumaczyć. – Byliśmy w poniedziałek odwiedzić Fisherów. Zasiedzieliśmy się i wieczorem wychodziliśmy. Zobaczyłam, że ktoś wywrócił się pod drzwiami waszego mieszkania na Kwiatu Lotosu. Był to Marcin. Był kompletnie pijany. Ledwo się trzymał na nogach. Nie, wróć... nie trzymał się, leżał i usiłował sięgnąć do czytnika w drzwiach, ale nawet tego nie był w stanie zrobić. Podeszłam, żeby mu pomóc, ale on zaczął się szarpać i kazał mi odejść, nie patrzyć, bo rzekomo miałam się nie dowiedzieć o niczym. On nie chciał, bym na niego patrzyła w tym stanie. Nie był nawet w stanie wstać na nogi. Borys do niego podszedł i pociągnął go za rękę. Przeciągnął go do czytnika i otworzył mu drzwi, a potem wciągnął go do środka i zamknął za nim. Wyglądało to tak, jakby nie robił tego pierwszy raz. Nie wiedzieli, jak mi to wytłumaczyć. Powiedzieli, żebym ciebie zapytała, więc pytam. Co się tu dzieje?

Wygięłam usta w podkowę. Naprawdę chciałam zapomnieć o całym świecie. Chciałam, żeby przestało boleć, a w zamian tego miałam ciągle pogłębiającą się pustkę w brzuchu, która nieustannie o sobie przypominała. Musiałam po raz kolejny rozgrzebać rany po to, żeby być z nią szczera.

– Martyna. Zrozum. Chciałam dla ciebie dobrze. Poszłaś do Instytutu i wszystko było dobrze, a jak wróciłaś, to nasz świat był już odwrócony do góry nogami. Masz malutkie dziecko. Nie są ci teraz potrzebne troski. Powiedziałabym, ale chciałam ci tego zaoszczędzić.

– Ale w sobotę – była wyraźnie skołowana – w sobotę byliście tacy idealni. Mówiłam Szymonowi o was i on też to widział. Powiedział, że nigdy nie widział u swoich rodziców okazywania sobie takiej miłości i wsparcia, a teraz mi mówisz, że to była fikcja? Nie próbowaliście do siebie wrócić?

– Nie, Martyna. To nie była fikcja, ale są problemy, których Marcin nie potrafi przeskoczyć i wtedy sięga po alkohol. Nie chce, by ktokolwiek miał wtedy z nim kontakt, więc wyprowadził się z domu.

– To jak często pije? – zapytała zdziwiona.

– Codziennie. Z tego co mi wiadomo, to codziennie.

Przytuliła mnie, a ja bardzo potrzebowałam, by teraz ktoś mnie po prostu objął i pocieszył. Rozpłakałam się w jej objęciach. Głaskała mnie po głowie tak, jakby to ona była starszą siostrą. W pewnym momencie oderwała rękę od mojej głowy i zapytała:

– Ale staracie się to naprawić?

– W sobotę próbowaliśmy. Po wizycie u ciebie, spotkaliśmy się i... – urwałam, bo przypomniałam sobie, jak na mnie krzyczał tego dnia.

– I co? – zapytała.

– I nic. – Przełknęłam ślinę. – Tak po ludzku wszystko się spierdoliło.

Mateusz zaczął delikatnie kwilić i mimo bujania Szymona, nie przestawał. Wyprostowałam się i usiadłam tak jak wcześniej.

– Daj mi go – powiedziałam z wyciągniętymi rękami.

Podał mi niemowlę, zaczęłam delikatnie głaskać go po policzku, tak jak robiła to moja matka, gdy Martynka była niemowlęciem i chłopiec momentalnie się uspokoił. Spojrzałam na malutki nosek, wielkie ślepka i czerwone usteczka, które niezgrabnie układał w dzióbek. Zrozumiałam, że niesamowicie pragnę kolejnego dziecka z Marcinem. Nie tak jak pragnęłam Sary, by odzyskać siostrę. Nie tak jak pragnęłam chłopców, by dać mężowi syna. Pragnęłam dziecka dla siebie. Pierwszy raz czułam, że tego chcę i tego potrzebuję. Pierwszy raz byłam gotowa na dziecko, ale niestety moje małżeństwo już nie istniało.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top