14 kwietnia 2118 roku, biuro ds. przydziały personalnego

Filip Kamiński siedział w swoim gabinecie w dziale analiz psychologicznych w biurzedo spraw przydziału personalnego i popijał czarną kawę. Zapukałam, po sympatycznym: "zapraszam", weszłam do pomieszczenia. Nie spodziewał się mnie. Mogłam to wyczytać z jego twarzy. Unosząca się brew świadczyła o skrywanym niepokoju. Być może przywykł już, że moje wizyty wiążą się z problemami małżeńskimi.

– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – zapytał przezornie.

– Czy musi być powód... – zaczęłam go kokietować, ale tylko wyżej uniósł brew. – No dobra, kłamię! – przyznałam i machnęłam dłonią, jakbym chciała przepędzić niewidzialną muchę (przecież nie było ich w naszym świecie) – Mam do ciebie sprawę.

– Zamieniam się w słuch.

– Czternaście lat temu, gdy wchodziliśmy do projektu, wypełnialiśmy różne dokumenty i testy. W przeciwieństwie do obecnych czasów, robiliśmy to na papierowych kartkach, prawda?

– Tak – przyznał, nie rozumiejąc kontekstu mojej wypowiedzi.

– Dlaczego?

– System nie był kompletny. Wszystko działało, ale był problem z przesyłem danych, więc wprowadzaliśmy je ręcznie.

– Rozumiem. – Pokiwałam głową. – Jakie jest prawdopodobieństwo, że ktoś przy tym popełnił błąd? Na przykład pozmieniał wyniki...

– Praktycznie zerowe. Zespół był niezależny i zaufany. To byli moi najbliżsi współpracownicy, którzy obecnie pracują dla biura. Poza tym, testy były przekopiowywane. Komputer odczytywał wyniki.

– Okej... – mruknęłam zawiedziona. – A jakie mam możliwości odnalezienia tych testów?

– Są w komputerze.

– A wersje papierowe zostały zniszczone?

Profesor uniósł brew tak wysoko, że miałam wrażenie, iż zaraz odklei się od jego twarzy. Nie krył zaskoczenia. Odchrząknął i odłożył filiżankę z powrotem na podstawkę.

– Wersje papierowe są składowane w magazynie. Nie mogą być zutylizowane jeszcze przez dobre szesnaście lat. Dopiero po trzydziestu latach można usuwać dokumentację...

– Czyli znajdę testy Marcina? – przerwałam mu. Zawahał się, a ja zaczęłam mieć złe przeczucia.

– Tak! – odpowiedział Filip po krótkiej refleksji i tym samym rozmył moje obawy. – Po prostu nikt nie zakładał potrzeby odniesienia się do nich. To były środki, które miały być zlikwidowane i były wynikiem obciążenia systemu. Nikt nie katalogował tych dokumentów. Leżą w kartonach, bez adnotacji. Przyjęliśmy w tamtym czasie kilkaset tysięcy obywateli. Znalezienie wybranych, to szukanie igły w stogu siana...

Skinęłam głową ze zrozumieniem. Podziękowałam mu za wizytę i poszłam w stronę wyjścia. Nie zdążyłam pociągnąć za klamkę, gdy ponownie usłyszałam głos profesora Kamińskiego.

– Monika, precedens sprawi wiele problemów. Rozumiesz?

– Rozumiem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top