13 maja 2117 roku
Był piękny, majowy dzień. Można powiedzieć idealny. Z głośników leciał cichy świergot ptaków, a włączony nawiew lekko poruszałmi włosami. Trzymałam ręce w kieszeniach liliowego płaszcza i patrzyłam w witrynę sklepu jubilerskiego. Chciałam kupić Martynie idealny prezent na dzisiejszą okazję, zaprosiła nas wszystkich, byśmy wspólnie obejrzeli jej debiut w telewizji. Nie wiedziałam, co jej podarować. Marcin, by wiedział. Był dobry w tych sprawach. Pióro wydawało mi się zgapieniem pomysłów mojego męża, choć nic innego nie kojarzyło mi się z dziennikarstwem, zresztą i tak nie miałam czasu na zamawianie graweru, więc musiało być to coś prostego.
Mimo że szukałam prezentu dla Martyny moją uwagę przyciągały męskie bransolety. Marcin nie nosił innej biżuterii niż obrączka odkąd byliśmy ze sobą, ale w głowie miałam obraz jego licznych rzemieni i ozdób z kartonu, który przyniosłam z magazynów, więc zastanawiałam się czy byłby to dobry prezent na jego urodziny, które wypadały za tydzień. Miałam dziwną potrzebę pamiętania o tym dniu i okazania mu tego (mimo że on o moich zapomniał). Weszłam do sklepu i poprosiłam o pokazanie mi asortymentu z tego zakresu. Wybrałam grubą na około centymetr, plecioną z ciemnobrązowej, cielęcej skóry. Miała zapięcie z białego złota i blaszkę, na której można było umieścić grawer. Uznałam, że dla Marcina w tym momencie będą najlepsze słowa Henryka Ibsena: Kochaj, żeby żyć i żyj, żeby kochać. Nie chciałam nic personalnego. Czegoś, co by zapewniało go o moich uczuciach. Chciałam, by miał przy sobie maksymę, która będzie dawać mu nadzieję na przyszłość. Coś, co będzie go budować w chwilach słabości, a serce podpowiadało mi tylko te słowa.
Zapłaciłam i umówiłam się na odbiór za trzy dni, a dla Martyny wybrałam na szybko pióro z drzewa wiśni ze stalówką ze złota wykończonego rodem, bo uznałam, że będzie ładnie pasować do jej koloru włosów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top