1. Kiedy jesteś zmęczona i nawiedzona.

– Nabila. Cześć. Widziałaś Frankie?

...............…....…………………………………………

– Widziałeś Addy i Rodney'a? Mieli się tutaj ze mną spotkać.

...............…....…………………………………………

– Ozzy, DJ i Alek wybrali się po zapasy broni do Aleksandrii? Trzeba pilnować wzgórza podczas jarmarku. Ktoś musi ich zastąpić dopóki nie wrócą.

...............…....…………………………………………

– Jeśli zobaczysz Enid, mogłabyś jej przekazać, że muszę z nią porozmawiać?

...............…....…………………………………………

– Siddiq jest z pacjentami, niedługo przyjdzie. Przećwiczmy ten wiersz jeszcze raz.

...............…....…………………………………………

– Za moment się zacznie. Tara nie powinna stać już za kurtyną?

...............…....…………………………………………

– Z Tammy wszystko w porządku?

...............…....…………………………………………

– Moja mama tu była. Odeszła, ale...Nie mogę znaleźć Henry'ego.

...............…....…………………………………………

Nie mogła zmusić się do wyjścia na tamtą scenę. Na scenę, która miała być symbolem zjednoczenia; miejscem spędzenia wspólnego,  pozytywnego wieczoru, gdzie miały odbyć się występy rodem z czasów "zdrowego" świata licealistów. Dlatego napisała list, w którym zdradziła, co tak naprawdę wydarzyło się w przeklętej stodole.

"Byłam tam. Zabrali mnie razem z pozostałymi. I to, co widziałam...

Miałam z nimi umrzeć. Byłam na to gotowa.

Wtedy Alfa wyszeptała mi do ucha: powiedz im.

Ktoś mnie uderzył, nastała ciemność. Kiedy się obudziłam, byłam sama. Przywiązana do drzewa.

To, co się stało - było złe. Było okrutne.

Myślę, że zostawiła mnie przy życiu, żebym opowiedziała wam tę historię. Żebym was przestraszyła, żebyśmy znowu się podzielili.

Ale ja chcę opowiedzieć wam coś innego. Widzicie, przed końcem...

Ozzy, Alek i DJ znaleźli nas. Dzięki nim mogliśmy podjąć się walki.

I wszyscy walczyli. Walczyli jak diabli. To, czego dokonali, było czymś więcej niż odwagą.

Ponieważ bronili się nawzajem. Poświęcali się dla siebie nawzajem.

Niektórzy nawet się nie znali, ale nadal wzajemnie się ratowali. Jak wojownicy.

Jak rodzina.

Do samego końca.

Wtedy ich czas został skrócony. Wyrwany im z rąk, serc i dusz. Nasz jednak jeszcze trwa. Musimy ich uhonorować tym, jak będziemy żyć."

Miała cholerną ochotę podrzeć kartkę, spalić te wszystkie słowa, które zamiast pokazywać teraźniejszość Enid, Siddiq'a, Frankie, Addy, Rodney'a, Tammy, Ozzy'iego, Aleka i DJ'a, przedstawiały ich przeszłość.

Nie była w stanie tego zrobić. Jej ludzie potrzebowali poznać całą prawdę, zasługiwali na to.

Rosita zabrała list. Jej wyraz twarzy wyrażał tak wiele, że Tara nie chciała na nią patrzeć.

– Lepiej będzie, jak z tobą zostanę. Dam to Maggie albo...

– Po prostu tam idź. – Odwróciła się w stronę ściany. – Wiem, że to moje zadanie. Powinnam mieć w sobie na tyle siły, ale...nie dam rady. Rosita. Proszę.

Rosita.

– Nikt cię nie będzie za to winił.

Cisza.

– Tara, słyszysz mnie? Ani jedna osoba ze wszystkich obozów nie będzie cię obwiniać. Za to, że nie wyszłaś do nich po tym, co przeżyłaś. I za to, że...

– ...Przeżyłam. Tak. Może oni nie będą mnie za nic obwiniać.

Rosita stłumiła w sobie potrzebę natychmiastowego położenia się obok przyjaciółki. Nie mogła na nią naciskać, przynajmniej nie w danym momencie.

– Niedługo wrócę, a jak wrócę, porozmawiamy. Albo po prostu razem posiedzimy. Potrzebuję cię, słońce. W międzyczasie powiem Siddi... – Wzdrygnęła się. – Maggie, żeby tu przyszła.

Siddiq. Biedny, poczciwy Siddiq. Zginął jako pierwszy. Nie była z nim bardzo blisko, ale wiele znaczyły jego drobne gesty: dzielenie się owocami, potajemne planowanie niespodzianek dla mieszkańców Wzgórza. Niósł pomoc za każdym razem, gdy ktoś jej potrzebował. 

I Enid. Tej straty nie dało się w żaden sposób opisać. Gdy Tara patrzyła, jak Alfa własnoręcznie mordowała dziewczynę, tak zacięcie walczącą o wolność przyjaciół - coś w niej zgasło. Coś bardzo, bardzo dużego. Bezpowrotnie.

Jak zmierzyć się z czymś takim? Czy w ogóle się da? Mimo tego, co napisała; że trzeba dalej żyć, sama nie miała pojęcia.

Gdy ojciec Tary zmarł, a potem ją zaatakował - było strasznie. David był jednak starszym człowiekiem, nie odnalazłby fizycznej - a co dopiero psychicznej - siły, aby brnąć przez koniec świata do tworzenia nowego początku. Nowotwór odebrał mu wigor, nie był więc taki jak Hershel. Śmierć jej taty przyniosła ulgę przede wszystkim jemu.

Czuła się przez to winna, ale chwilami podobnie myślała o swojej siostrzenicy. Meghan była dzieckiem. Jasne, mogła mieć szansę dorosnąć i być taka, jak Carl czy Judith. Tara życzyłaby sobie tego z całego serca. Z drugiej strony – mimo tragicznej śmierci, teraz malutka zaznała spokoju, rzadko spotykanego w rzeczywistości.

Z Lilly sprawa wyglądała inaczej. Trudno było pogodzić się z utratą ostatniej żywej osoby w rodzinie; z tym, że matka po utracie dziecka, sama nie chciała już uciekać od szwędaczy. Było to zrozumiałe, owszem, ale wyjątkowo ciężkie do przełknięcia. Za to właśnie Tara winiła Gubernatora. Gdyby nie on, wszystko mogłoby potoczyć się w inny sposób.

Dwight pozbawił życia Denise. Kompletnie niewinną kobietę, która chciała tylko być użyteczna także poza murami Wzgórza. Kobietę, którą Tara Chambler zdążyła pokochać.

Abraham, najlepszy przyjaciel Rosity. Gorliwy obrońca i przyjaciel Eugene'a - zginął z niepowstrzymanej wówczas ręki Negana.

Identycznie było z Glennem, najlepszym kumplem Tary, ukochanym Maggie, ojcem małego Hershela Juniora.

Inni.

To nie było dla niej niczym nowym. Traciła już ludzi, najbliższych. Aczkolwiek ta tragedia różniła się od wcześniejszych. Zmiażdżyła ją bez ostrzeżenia. Załamała Carol, Ezekiela, męża Tammy. Zwaliła z nóg wszystkich na Wzgórzu, w Alexandrii i w Królestwie. To była masowa egzekucja. Szeptacze po prostu mieli okazję, aby tego dokonać. Tak też postąpili, bez najmniejszego zawahania.

To prawda, co sami o sobie mówili.

Są zwierzętami.

___________________________________________

Gdy obudziła się za pierwszym razem,  Rosita spała, zwinięta niekomfortowo na drewnianym krześle. Trzymała ją za rękę. Eugene rozłożył się wygodnie na znalezionej gdzieś - kiedyś starej kanapie.

Dżentelmen.

Przy następnym przebudzeniu się, pokój był pusty. Pozostałe łóżka "szpitalne" - wolne od cierpiących ciał.

"Tara"

Rozejrzała się. Pustka. Milczenie. Ciemność. Uznała szybko, że coś jej się przyśniło; wiedziała, iż wycieńczenie różne rzeczy robi z człowiekiem. Zasnęła.

Tym razem ze snu wyrwało ją stukanie deszczu o daszek schronienia. Coś musiało przeciekać, bo słyszała naturę aż za dobrze.

"Tara"

– Enid? – Zapytała słabym głosem.

"Znajdź nas."

Mrugnęła. Enid stała bliżej.

"Sprowadź nas do domu."

– To naprawdę ty?

"Nie masz prawa nas porzucić. Należy nam się godne pożegnanie."

– Gdzie mam szukać?

"Tam, gdzie nie spodziewasz się nas znaleźć."

– Co to znaczy?!

"Przypomnisz sobie, gdy nadejdzie pora."

– Już nadeszła!

"Skup się na żywych. Nie możesz uciekać i zajmować się martwymi. Mnie tu nie ma, ty owszem. Pozwól sobie być. Ja nie mogę. Żeby to zrobić, musisz zrobić to, co do ciebie należy. Jesteś liderem."

– Wcale się tak nie czuję. – Otarła łzy rękawem.

"Ta pewność kiedyś wróci. Będziesz wiedziała, gdy tak się stanie."

– Tak mi przykro. Tak strasznie mi przykro. Enid, wybacz mi! Przepraszam, że nie byłam w stanie nic zrobić. To powinnam być ja, nie ty.

"Tęsknię za życiem, a dopiero co je straciłam. To wina szeptaczy, ale jeśli nie dasz rady wypełnić swojego obowiązku wobec nas, również będziesz za to odpowiadać".

Było coś mrożącego krew w żyłach w tym, jak Enid się do niej zwracała. Coś, co sugerowało, że żadna z opcji nie będzie wystarczająca. Ani odrzucenie pomysłu zjawy, przewidzenia czy jakkolwiek by "tego" nie nazwać, ani też zrealizowanie go.

Enid nie była już Enid.

Tara nie była już Tarą.

Trzeba się pożegnać.

___________________________________________

Maggie wiedziała, że dotykowe, wzrokowe i słuchowe halucynacje często idą w parze z ogromną traumą, której się doznało. Widziała to już wiele razy, nie raz tuż przed pogorszeniem się stanu pacjentów i pacjentek na Wzgórzu. Przed zobaczeniem tego na własne oczy, uczył ją o tym jej ojciec, później Siddiq. To nigdy nie zwiastowało dobrych wieści.

Enid? To naprawdę ty?

Gdzie mam szukać?

Co to znaczy?!

Stała tam więc, z założonymi rękami, opierając czoło o mokre od deszczu drzwiczki.

Już nadeszła!

Wcale się tak nie czuję.

Tak mi przykro. Tak strasznie mi przykro.

Tym razem zapach wilgotnej trawy i świeżego powietrza nie łagodziły rozpaczy. Wszystko w niej buzowało. Z trudem powstrzymywała się od wejścia do pomieszczenia. Musiała usłyszeć wszystko.

Enid, wybacz mi!

Przepraszam, że nie byłam w stanie nic zrobić.

Im więcej słów padało, tym mocniej Maggie bolała głowa.

To powinnam być ja, nie ty.

To złamało serce kobiety.

– Nie, kochanie –  wyszeptała "Wdowa" – To powinni być tamci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top