Pierwsze wakacje w Wierzbinkach

1.

Koła subaru chrzęściły na mokrym żwirze, a krople deszczu cicho i często stukały w szybę. Nastrój Wiktora był jak pogoda na zewnątrz. Paskudny. Nie spał od piętnastu godzin, a w tym czasie pokłócił się z żoną dwa razy osobiście i trzykrotnie telefonicznie. Za każdym razem zatrzymywał się na poboczu i odchodził od auta, by oszczędzić córce krzyków.

Wiktoria stukała niemrawo palcami o ekran swojego nowego telefonu po czym schowała go do kieszeni bluzy. To cienkie jak kartka i wielkie jak talerz szkaradztwo kupiła jej Emilia, próbując przeciągnąć córkę na swoją stronę. Oczywiście, sama Emilia twierdziła, że to zwykły prezent i chce tylko sprawić dziecku przyjemność, ale doskonale było widać, że próbuje przekupić dziewczynkę.

Rozwód to paskudna sprawa. Dla tych, co się rozwodzą, dla ich dzieci, ich rodziców, rodzeństwa, dalszej rodziny, a nawet przyjaciół. Małżeństwo ma wiele wspólnych znajomych i obydwoje chcą zdobyć wśród nich stronników. Szczególnie jeśli do rozwodu doprowadza zdrada.

Wiktora krew zalewała na samo wspomnienie suki, którą poślubił. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zostałby nominowany do nagrody Męża Roku, ale nigdy nie zdradzał, nie stosował przemocy fizycznej ani słownej, nie robił scen. Co prawda rzadko bywał w domu, a Wiktorię wychowywała głównie matka, ale ktoś musiał zarabiać na ich utrzymanie. Emilia nie pracowała, a w każdym razie nie w definicji Wiktora. Nagrywanie łzawych piosenek i wrzucanie ich na YouTube'a to nie praca. Miała z tego jakieś niewielkie pieniądze i z rzadka zdarzało jej się dostawać prezenty od „fanów" jednak nie było to coś na czym mogłaby wyżyć jeden miesiąc, sama i to nie płacąc rachunków. Mimo to nie widział nic złego w cotygodniowych odwiedzinach w studiu jej przyjaciela z liceum oraz „upijaniu się sławą". Po każdej nagranej piosence śpiewała ją bez końca robiąc obiad albo sprzątając, co uważał za nad wyraz urocze. Skąd miał wiedzieć, że ten dobry humor ma nie tylko z powodu kolejnej nagranej piosenki, ale też dzięki numerkowi z wyżej wymienionym przyjacielem?

Kurwa mać! Gdyby tamtego dnia, jak Wiktoria była chora, a on musiał lecieć do pracy do pacjenta, telefon Emilii by nie padł, Wiktor nie pojechałby do tego studia i nie zobaczyłby żony zabawiającej się w najlepsze z tym... tym... pierdolonym casanovą!

Zacisnął dłonie na kierownicy aż kostki mu zbielały. Cholerna tania gwiazdeczka znalazła swojego sponsora, a tfu! I ta kobieta miałaby wychowywać jego córkę!? Natychmiast wystąpił o rozwód z orzeczeniem o winie oraz o odebranie żonie praw rodzicielskich. Mało go obchodziło, że Wiktoria ma lepszy kontakt z matką, zostawienie jej pod opieką tej żmii mogło się skończyć dla jego córki wyłącznie źle.

„Nigdy mnie nie doceniałeś".

„Dla ciebie jestem tylko domową kurą".

„Adam mnie rozumie".

„Tak często nie ma cię w domu, że jesteśmy sobie praktycznie obcy".

„Nigdy mnie nie wspierałeś".

„Zawsze byłam dla ciebie na drugim miejscu".

Pierdolenie!

Wiktor nigdy nie stał żonie na drodze do szczęścia. Miała wolną rękę, mogła robić co chciała, po prostu była mierna. Gdy byli młodsi brzmiała dla niego jak anioł, a tekst zdawał się być poezją niebios. A potem w pełni dorósł i zrozumiał grymas na ustach swojej matki. Piosenki Emilii były trywialne, jedno wielkie odgrzewanie starego kotleta. A jej głos może i był ładny, jednakże dużo mu brakowało do anielskości.

Co nie znaczy, że jej nie kochał. Bo kochał i to bardzo. A gdy na świat przyszła Wiktoria był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To on wybrał dla niej imię. Emilia chciała nazwać córkę Amelią jednak na scenę wkroczyła babcia dziewczynki i wygłosiła wręcz poetycki wykład czemu „Wiktoria" to lepszy wybór. Coś o byciu córeczką tatusia oraz zwyciężczynią. Ważne, że zrobiło na nowo upieczonej matce takie wrażenie, że stała się wielką entuzjastką tegoż imienia.

Snop świateł samochodowych przesunął się po zielonym znaku ogłaszającym, że znajdują się teraz w Wierzbinkach. Wiktor skręcił w drogę gruntową znajdującą się tuż za znakiem i auto przykrył cień drzew. Mimo parszywego nastroju lekko się uśmiechnął. Spojrzał w lusterko na odbicie tylnej kanapy. Wiktoria siedziała tam zwinięta w kłębek, oparta o szybę, tuląc do siebie Pizzę – łaciatego, pluszowego kota.

- Morfinko, zaraz będziemy na miejscu.

Kiedyś Wiktoria spytała czemu ją tak nazywa, a on z uśmiechem i dumą ze swojej kreatywności odpowiedział, że mówi tak na nią, ponieważ jak morfina uśmierza każdy ból i jak się człowiek od niej uzależni to nie może bez niej żyć.

Jasnowłosa główka jego sześcioletniej córeczki drgnęła i dziewczynka zamrugała piwnymi oczami próbując przegonić senność.

- Już jesteśmy? – mruknęła i chwilkę później ziewnęła szeroko.

- Za dwie minuty będziemy u babci.

- Jupi! – entuzjastycznie wyrzuciła ręce w górę po czym przykleiła nos do szyby.

2.

Wiktoria uwielbiała babcię, mamę taty, ale jeszcze nigdy nie była u niej w domu. To starsza pani zawsze przyjeżdżała do niej do miasta. Nigdy na odwrót. Mama obiecała jej, że pojadą do babci, gdy Wiktoria będzie starsza, bo jej teściowa mieszka sama w lesie, a las potrafi być bardzo niebezpieczny dla małego dziecka. Tak mówiła mama, ale dziewczynka wiedziała od taty, że jej rodzicielka po pierwsze – boi się lasów, a po drugie – nie lubi mamy taty. Nie miała pojęcia, czemu mama nie lubi babci. Babcia Miłka znała znacznie więcej bajek od babci Maliny, zawsze kupowała jej masę drobiazgów, a co najważniejsze nie traktowała jej jak małe dziecko. Wiktoria nie była już mała, a wszyscy prócz babci Miłki ją tak traktowali. Jak kiedyś spytała babcię jak się robi dzieci to jej wszystko wytłumaczyła. Powiedziała o cipce, pochwie, macicy, jajnikach, okresie i o tym, że kiedyś będzie go miała oraz o plemnikach, penisie i o tym co to jest seks. Jak pochwaliła się tą wiedzą mamie ta straszliwie nakrzyczała na babcię, o to, że „deprawuje jej dziecko".

Wiktoria spytała też kiedyś babcię, czemu mieszka sama w lesie.

- Lasy są piękne i potężne, a jedyne dobiegające z nich hałasy to muzyka harmonijnego życia. Z okna możesz obserwować cud natury, a z werandy wdychać zapach drzew. Patrzysz na ogrom lasu i czujesz się malutka oraz nieważna. To jest magiczne – odpowiedziała z błyskiem w oku pochylając się nad talerzem pełnym bożonarodzeniowego karpia.

Dziewczynka nie wiedziała, co magicznego jest w czuciu się małą oraz nieważną, ale bardzo chciała się dowiedzieć. Dlatego teraz wpatrywała się w drzewa pragnąc poczuć to, co babcia. Jednak ciemna gęstwina niepokoiła ją tylko przypominając historie mamy o trującym bluszczu, żmijach zygzakowatych, przenoszących choroby kleszczach i agresywnych dzikach.

3.

Dom Miłosławy, matki Wiktora, był nieduży i w większości drewniany. Gospodyni zeszła z werandy i podeszła do czerwonego płotu otworzyć bramę. Auto wjechało na posesję, a Wiktoria, nie czekając aż ojciec zaparkuje, wyskoczyła na wilgotną trawę i popędziła do babci. Podczas gdy dwie najważniejsze kobiety w życiu Wiktoria tuliły się do siebie na powitanie ten ustawił auto pod żywopłotem i zebrał wszystkie papierki po podróży w pustym papierowym kubku po kawie ze stacji benzynowej.

Od sprzątania odwróciło jego uwagę pukanie w szybę. Odwrócił się i zobaczył okrytą płytkimi zmarszczkami i szeroko uśmiechniętą twarz swojej mamy. Włosy Miłosławy były całe siwe i dodawały jej lat, a mimo to wyglądała w tej chwili na młodszą od syna. Bo Wiktor wiedział, że wygląda okropnie. Wory pod oczami, wiecznie ponura mina, włosy w nieładzie oraz nieodłączny mars na czole.

- Cześć, mamo – powiedział wychodząc z auta i całując rodzicielkę w policzek.

Ta objęła go ramionami i przyciągnęła do siebie.

- Dzień dobry, talizmanku.

Wiktor już dawno odpuścił sobie prośby o zaprzestanie nazywania go w ten sposób.

- Mieliście być dwie godziny temu.

- Emilia dzwoniła trzy razy.

Twarz Miłosławy momentalnie przekształciła się z pogodnej w skrajnie zirytowaną.

- To musi cię już nękać nawet za kółkiem, cholera!

- Wiesz, że nie podoba jej się, że Wiktoria ma spędzić wakacje u ciebie.

- Jasne, że jej się nie podoba! Przecież to dziecko broń Boże nie może się zbliżać do lasu, jeziora ani wszystkiego, co stworzyła natura!

Miłosława nie przepadała za Emilią od początku. Żona Wiktora, na szczęście niedługo była, nie czytała książek, chyba że romansidła, nie potrafiła pływać, nie lubiła żadnych wycieczek krajoznawczych, bała się zwierząt i najwyraźniej wierzyła, że matka Wiktora z racji nieposiadania męża jest nad wyraz nieszczęśliwą kobietą. Wzajemna niechęć rozwijała się z czasem. Emilia była oburzona tym, jakie rozmowy babcia przeprowadza z wnuczką.

„Dziecko w jej wieku nie powinno nic wiedzieć o seksie!".

„Słyszałeś jakie okropne historie twoja matka opowiada naszej małej córeczce?".

„Wiesz, jakiego słowa użyła Wiktoria!? Miałeś zabronić swojej matce przeklinać przy naszym dziecku!".

Wiktorowi nigdy to nie przeszkadzało, szczególnie, że był wychowany w bardzo podobny sposób – kawa na ławę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mało co tak bardzo frustruje dziecko jak traktowanie go jak dziecko.

Wiedział też, że jego matce cholernie się nie podoba przerażenie z jakim Emilia traktuje naturę. W jeziorach i rzekach można się czymś zakazić. W lesie może cię ukąsić żmija, jakiś roznoszący choróbska owad, poparzyć trujący bluszcz lub wciągnąć bagno. Łąki i pola były równie niebezpieczne.

Wiktor przystanął na werandzie i obejrzał się na zieloną ścianę lasu. Ostatnie krople deszczu bębniły o liście i słychać było nieśmiałe śpiewy ptaków. Przez najbliższe dwa tygodnie jego córka pozna piękno natury, jego matka się już o to postara.

Wszedł do domu. Tak ja pamiętał, parter domku był jedną wielką przestrzenią wspólną. Przedpokój, jadalnia i kuchnia. Wszystko obok siebie i tylko drzwi po lewej do łazienki. Po prawej zaś schody prowadzące na poddasze, które bardziej przypominało piętro. Wiktoria już wchodziła po nich za babcią. Wiktor ściągnął górskie buty i ruszył za córką. Drewniane stopnie cichutko skrzypiały pod jego ciężarem.

Na górze znajdował się wąski i krótki korytarz z trzema drzwiami. Jedne znajdowały się dokładnie naprzeciwko schodów, a pozostałe dwa po obydwu końcach.

- To stary pokój twojego taty – obwieściła Miłosława otwierając drzwi po prawej. – Teraz będziesz spała w nim ty, sówko.

Wiktor wślizgnął się do pokoju za podekscytowaną dziewczynką. Pokój był mniejszy niż go zapamiętał. Stare biurko dalej stało pod oknem naprzeciwko drzwi, szafa i biblioteczka, połowicznie opróżnione, opierały się o ścianę po prawej. Tylko łóżko było nowe, obleczone jasnozieloną pościelą w stokrotki. Na poduszce siedziała wielka pluszowa sowa.

- To dla mnie!? – pisnęła Wiktoria łapiąc ptaka.

- Oczywiście – odpowiedziała z uśmiechem starsza kobieta.

- Co się mówi? – upomniał córkę, która już usiłowała udusić pluszaka niedźwiedzim uściskiem.

- Dziękuję, babciu.

- Nie ma sprawy, sówko. Bardzo się ucieszyłam, że spędzisz ze mną wakacje, ale wiem, że to dla ciebie nowe miejsce i chciałam, żebyś na dzień dobry miała tutejszą przyjaciółkę.

- Mogę go nazwać? – spytała Wiktoria bawiąc się skrzydłami nowej zabawki.

- Go? – spytał zaskoczony ojciec.

Sowa kojarzyła mu się raczej z samicą.

- A jak? – zainteresowała się babcia.

- Bobo!

- Bobo? – Wiktor uniósł brwi.

Pamiętał, że jego mama opowiadała kiedyś wnuczce o słowiańskim demonie domowym, który straszył niegrzeczne dzieci. Podobno przypominał olbrzymią, straszną sowę.

- Bobo? – powtórzyła po synu Miłosława.

- No, jak będę miała jednego Bobo, to drugi nie przyjdzie!

Wiktor pocałował córkę w czoło.

Mała stała obok babci na trawniku przed domem tuląc do siebie ukochaną Pizzę i nowego pluszowego towarzysza – Bobo. Serce mu się krajało, że nie zobaczy swojej córeczki przez następne dwa tygodnie, ale miał jeszcze wiele do załatwienia.

Zarówno on jak i Emilia chcieli uniknąć jakiegokolwiek mieszania córki w sprawy rozwodowe. Żona chciała wysłać dziewczynkę do swoich rodziców, ale Zygmunt i Alicja nie dość, że uważali iż mają bardzo dużo do powiedzenia w sprawie rozwodu córki z zięciem, to jeszcze mieszkali w mieście, kilka ulic od nich. A ponieważ z corocznego rodzinnego wyjazdu nici, Wiktor i Emilia chcieli by ich córka miała choć namiastkę wakacji. Dlatego mimo całej swej niechęci do teściowej i nieufności, którą darzyła stworzenia matki ziemi, niewierna żona zgodziła się, aby Wiktoria spędziła pierwszą część wakacji z babcią Miłką.

- Na pewno nie chcesz zostać na noc? Nie spałeś tu od studiów.

Miłosława martwiła się o syna. Widziała jak na dłoni, że nie śpi i nie je najlepiej. Oczy miał jak u pandy, usta spierzchnięte i wyraźne zmarszczki na czole.

Co ta Emilia z nim zrobiła?

- Wybacz, mamo, ale mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Nie podpisaliśmy intercyzy.

- Tylko jedź bezpiecznie. Jeśli poczujesz się zbyt senny masz zatrzymać się w motelu – pogroziła mu palcem jak małemu dziecku.

- Tak jest, pani porucznik – zasalutował żartobliwie po czym potarmosił włosy córki. – Pa, morfinko, wrócę za dwa tygodnie. Do tego czasu masz słuchać się babci i dzwonić codziennie, zrozumiano?

Nagle spochmurniała Wiktoria pokiwała głową i przytuliła się do ojca na pożegnanie.

Wiktor wsiadł do samochodu, pomachał do matki oraz córki obserwujących go spod płotu i odjechał.

4.

Karol był wściekły i starał się to pokazać całym swoim ciałem. Wkurzało go to, że ojciec znowu się na niego drze. Jego stary non stop darł ryja o wszystko. Dobra, tym razem Karol ciut przegiął pałę, ale to nie powód, by od razu wywozić go na wieś! I to jeszcze do tego starucha!

Dziewiętnastolatek był absolutnie pewien, że kij w tyłek ojca wsadził jego ojciec, Dobiemir. Dziadzio był tak staroświecki jak jego imię i właśnie dlatego Karol siedział teraz w aucie w drodze do Wierzbinek.

Po tym jak chłopak przyładował w drzewo autem i to na haju, staremu pękła żyłka. Kazał się synowi pakować, bo zabiera go do dziadka na szkołę. Po kilku miesiącach z Dobiemirem nastolatek miał chodzić jak w zegarku.

Karol na to szczał. Nie pozwoli sobie rozkazywać jakiemuś średniowiecznemu staruchowi.

Zacięta i butna mina nie opuściła twarzy chłopaka gdy skręcali w las, mijali pojedynczy mały domek, przy którym jakaś starsza pani z małą dziewczynką plotły wianki. Ojciec Karola, Lech, zatrzymał auto i wychylając się przez szybę zawołał:

- Dzień dobry, pani Miłko!

Karol spojrzał na ojca jak na debila. Na co on woła tu tą staruchę?

- Oj rety! Leszek! Jak ja cię dawno nie widziałam! – zawołała wesoło kobieta podchodząc do płotu. – Co cię sprowadza do rodzinnego gniazda?

- Ten gówniarz, o tu, skasował mi auto będąc na haju. Wiozę go na szkołę do ojca – odpowiedział patrząc prowokująco na syna.

Staruszka pochyliła głowę i spojrzała w twarz naburmuszonego Karola.

- Dobry pomysł, to mu się Dobiemir do skóry dobierze!

Miała się starucha czelność wyszczerzyć.

- A co u pani? – Lech uśmiechnął się do kobiety.

- Wiktor przyjechał i zostawił u mnie na dwa tygodnie wnuczkę. Chodź tu, sówko, przywitaj się z panem!

Dziewczynka założyła na głowę ukończony wianek z mleczy i podeszła się przywitać.

- Dzień dobry – powiedziała nieśmiało i niezgrabnie dygnęła.

- To moja wnusia, Wiktoria – oznajmiła z dumą Miłosława. – A to, kochanie – zwróciła się do dziecka – jest syn mojego dobrego znajomego ze wsi, Leszek.

- Miło mi cię poznać, mała – ojciec wyszczerzył się do uroczej blondynki. – Karol, przywitaj się – szturchnął chłopaka łokciem.

Karol wydał jakiś niewyraźny pomruk i wrócił do agresywnego wpatrywania się w pustą drogę.

- No nic, muszę go odwieźć do ojca. Miło było panią zobaczyć, pani Miłko – puścił żartobliwe oczko i ruszył w kierunku Wierzbinek.

- Mi również, Leszku! – krzyknęła za autem kobieta.

Ojcu wyraźnie się poprawił humor.

- Wiesz, młody, pani Miłka zamieszkała tutaj gdy przyszedłem na świat. Jest kilka zdjęć, na których trzyma mnie na rękach. A gdy miałem czternaście lat za kilka cukierków pilnowałem jej synka, gdy szła na zakupy. Kto by pomyślał, że Wiktorek dochrapie się tak uroczej córeczki.

Karol ostentacyjnie odwrócił się w stronę okna, więc Lech odpuścił sobie wesołe wspominki.

Trzy minuty później stali pod gospodarstwem dziadka.

5.

Lech usiadł z ojcem na ławeczce przed domem podczas, gdy Karol rozpakowywał się w jego starym pokoju. Dobiemir postarzał się, ale wiek dodawał twarzy ojca Lecha surowości. Sam Lech zawsze się tym szczycił, że był wychowywany twardą ręką. Słowo ojca było rozkazem, a matki świętością. W rewanżu rodzice obdarzali go głębokim zaufaniem. Mógł chodzić gdzie chciał, o ile stosował się do zasad. Mógł wybrać dowolne studia albo zostać w gospodarstwie, o ile sam zapewni sobie utrzymanie. Mógł poślubić jaką tylko chciał kobietę, o ile ta chciała mieć dzieci, potrafiła się zajmować domem i nie bała się zwierząt. Te surowe i niezmienne, ale uczciwe zasady uczyniły go tym, kim jest dzisiaj. Szefem banku, z dużym domem, dwoma autami, żoną troskliwie zajmującą się domem i czworgiem dzieci. Pierwszy syn na trzecim roku ekonomii, córka ukończyła pierwszy rok socjologii, a najmłodszy syn ukończył gimnazjum z wyróżnieniem. Tylko Karol sprawiał problemy.

Lech pluł sobie za to w brodę. Pierwsze dwoje dzieci wychował surowo, ale idąc z duchem czasu. Odpuścił kary cielesne, jednak wciąż wymagał od nich absolutnego posłuszeństwa. Dawał im od dziecka do zrozumienia, że im ufa, jeśli jednak zawiodą jego zaufanie stracą je bezpowrotnie. Niestety, gdy urodził się Karol, Alicja, żona Lecha, chciała udowodnić mężowi, że bezstresowe wychowanie jest równie skuteczne. Drugi syn zaskakująco szybko zaczął sprawiać problemy, a mimo to Alicja wciąż broniła swojej tezy nie pozwalając mężowi zmienić sposobu wychowania Karola zawczasu, gdy jeszcze można go było bez większego wysiłku naprostować. I oto efekt. Alkohol, trawka, prowadzenie kradzionego auta pod wpływem.

Całe szczęście, że najmłodszy dorasta sposobem Lecha.

Mężczyzna odetchnął wiejskim, wilgotnym powietrzem.

- Niewiele się tu zmieniło – przerwał milczenie z uśmiechem.

- Któryś z sąsiadów wyhodował sobie aitwara – mruknął w odpowiedzi Dobiemir.

Lechowi natychmiast zrzedła mina.

-Aitwara? – powtórzył mając nadzieję, że się przesłyszał.

- Tak. Cholerny demon ukradł mi wczoraj słoik z miedziakami.

Aitwar, no tak.

Wierzbinki były niezwykłą wsią. Mało który mieszkaniec był ochrzczony, a każdy wierzył w słowiańskie demony. Jak Lech mógł o tym zapomnieć? Wychowywał się tu, sam zostawiał domowym duchom jedzenie. Jednak zawsze opuszczając wieś zapominał o tym lub zwyczajnie nie chciał pamiętać. Siedząc w sportowym aucie z szumiącą klimatyzacją, myśl o jakimś potworku z lasu wydawała się wręcz bluźniercza. Szczególnie, że Lech był chrześcijaninem.

Zmarła żona Dobiemira i matka Lecha – Wanda, była spoza wsi. Nigdy do końca nie oswoiła się z zasadami panującymi w Wierzbinkach, a gdy urodziła syna uparła się by go ochrzcić. Ojciec mówił, że właśnie dlatego chłopak nigdy nie widział domowych duchów. Woda święcona, chrześcijańskie nauki matki i dorastanie w towarzystwie radia oraz telewizora przekształciły duchy domowe w niegroźne bajeczki. Co wieczór zostawiał przy piecu miskę z mlekiem bardziej dla zasady aniżeli wiary.

Jednak każdego ranka miska była wylizana do czysta.

Może to ojciec wylewał zawartość nocą, a naczynie odstawiał z powrotem.

Albo kot wypijał wszystko.

Jednakże ani Lech, ani Wanda nigdy o to nie zapytali, choć doskonale zdawali sobie sprawę, że Dobiemir nie odstawiałby nigdy takiej szopki, to nie był ten typ człowieka, a kot nawet jeśli spróbowałby mleka to nie wypiłby całego. A nawet jeśli, zachorowałby.

- Jesteś pewien, że go nigdzie nie schowałeś, tato?

- Może i jestem stary, ale nie aż tak. Przeszukałem wszystkie szafki, a w noc gdy słoik zniknął widziałem iskry za oknem.

- Może zgłosimy to na policję?

- Że demon gwizdnął mi słoik, w którym nie było więcej niż dziesięć złotych? Wyślą mnie do wariatkowa!

Może powinni.

Lecha przeraziła ta myśl. Jego ojciec wierzył w potwory ze słowiańskich legend odkąd tylko sięgał pamięcią. Nawet jeśli to były zwykłe urojenia to nie rzutowały na sprawy codzienne, więc po co go zamykać? W najgorszym wypadku oskarży kogoś o posiadanie złodziejskiego wężowego demona o ptasiej głowie. A wszyscy mieszkańcy Wierzbinek wierzyli lub przynajmniej nie negowali jego istnienia.

- Co zamierzasz zrobić?

- Posypię parapety solą, a na kominku zawieszę trochę piołunu, a co.

Lech pokiwał głową. Sól i piołun odstraszają demony. O tym też zapomniał.

- Jesteś pewien, że dasz sobie radę z Karolem?

Dobiemir spojrzał synowi w oczy i patrzył tak długo, póki policzków Lecha nie okrył lekki rumieniec wstydu. Jego ojciec miał sobie nie poradzić? Mężczyzna, który samotnie zajmuje się całym gospodarstwem? Któremu nie straszne słowiańskie demony?

- Zajrzę za miesiąc, jak coś to dzwoń – wydusił wciąż zawstydzony swoim brakiem zaufania.

- Gdzie idziesz? – spytał Dobiemir, gdy syn ruszył w stronę auta.

- Wracam do domu – odpowiedział zaskoczony Lech.

- Za dwa dni pełnia, a tych chcesz po zmroku jeździć po lesie?

Lech znowu zapomniał. Jedną ze świętych zasad było nie zbliżać się do lasu po zmroku w trzy dni przed i po pełni. Nie mógł też wychodzić na pole w południe ani straszyć czarnych kotów. Nie wolno było wchodzić do cudzych ogródków. Było znacznie więcej takich zasad, ale za krótko był we wsi, by je sobie przypomnieć.

- Tato, będę jechał autem – odpowiedział głupio i nonszalancko schował ręce do kieszeni sportowej kurtki.

- Auto, nie auto, w lesie jest niebezpiecznie.

- Co niby mogłoby mi się stać?

Lech szybko zdał sobie sprawę ze swojego błędu widząc rumieniec gniewu na twarzy ojca.

- Możesz sobie wierzyć, albo nie wierzyć w potęgę lasu i jego mieszkańców, ale jesteś moim synem i nie pozwolę, by głupi upór zaprowadził cię na pewną śmierć. Pełnia nadchodzi, a we wsi zmarło niedawno aż osiem osób. To dużo jak na Wierzbinki. Dlatego nie pozwalam ci ryzykować, obojętnie jak sceptyczny byś nie był. Wyciągam pościel i śpisz na kanapie.

- A pani Miłka?

Nie wiedzieć czemu, starsza pani mieszkające w lesie odkąd Lech się urodził, wydawała mu się być w niebezpieczeństwie w obliczu wyraźnego niepokoju ojca.

- Miłosława umie doskonale zadbać o siebie. Żadnego zbliżania się do lasu, śpisz na kanapie!

Ojciec rzadko podnosił głos. Najwyraźniej coś budziło jego przerażenie.

Lech wyciągnął dłonie z kieszeni („ręce w kieszeniach są oznaką braku szacunku") oraz pochylił głowę w geście zrozumienia i skruchy.

Może gdyby nie ruszał kieszeni nie wypadłyby z nich kluczyki.

Może gdyby nie pochylił głowy zobaczyłby w oknie twarz swojego syna, który dostrzegł jak te kluczyki niezauważenie upadają na trawę.

6.

Miłosława wracała z pogrzebu smutna i pełna złych przeczuć. W Wierzbinkach zmarło już dziewięć osób, a wieś miała to do siebie, że żadna tutejsza śmierć nie miała miejsca od tak. Może w mieście ludzie umierali przez przypadek, ale tutaj, w tym lesie, w tej wsi nigdy. Nauczyła się tego, gdy Wiktor przyszedł na świat.

Doskonale pamiętała niemal nieustający płacz swojego synka. Ledwo go ukołysała, ledwo wyszła z pokoju, a wybuchał płaczem. Pewnego dnia przyszła do niej Stanisława, stara kobieta, która, jeśli wierzyć jej na słowo, nigdy nie opuściła wsi i okolicznej ziemi. Często wpadała do Miłosławy na herbatę. Gdy przyszła tamtego dnia i w akompaniamencie nieustającego wrzasku Wiktora wysłuchała narzekań świeżo upieczonej matki zasugerowała, że chłopca męczy maruda.

Miłosława była sceptycznie nastawiona do istnienia słowiańskich duchów i demonów. Póki mieszkała w mieście była pewna, że nie istnieją. Potem zamieszkała w Wierzbinkach i przestało to być takie oczywiste. Dość szybko zdała sobie sprawę, że większość tutejszej ludności wyznaje stare wierzenia, a reszta dostosowuje się. Nie uważała się za konformistkę, ale klimat Wierzbinek, lasu, jeziora, był... inny. Inny niż gdziekolwiek indziej. Więc się z tym godziła. Nie wychodziła z domu w nocy w okresie pełni. Nie wchodziła na pola w południe. Nie ganiała z miotłą zbłąkanych zwierząt.

Więc kiedy Stanisława zasugerowała jej, by zostawiła obok łóżka synka jakieś wstążki, kamyczki i nitki zrobiła to. To była pierwsza przespana noc od porodu. Od tego momentu regularnie wymieniała i urozmaicała zabawki dla marudy, złośliwego duszka drażniącego niemowlęta. Wiktor okazał się być niesamowicie spokojnym dzieckiem.

Od tamtego czasu zaczęła się bardziej interesować słowiańską magią wsi. Zaczęła wierzyć, choć dość skwapliwie. Kamieniem milowym, który zmienił niechętne podejrzenia w pełną i pewną wiarę, było złapanie jaroszka.

Spacerując samotnie po polach (pani Stanisława zajęła się rocznym Wiktorem) dostrzegła rannego zająca. Chciała mu pomóc, więc zaczęła gonić niezgrabne zwierzę. Jednak to wciąż jej umykało. W końcu zaryzykowała i skoczyła do przodu chcąc złapać królika za łapę. Ledwo jej się udało. Gdy przyciągnęła zwierzę do siebie zobaczyła, że istota nie wygląda jak normalny zając. Była znacznie chudsza, miała ostre zęby, czerwone oczy z pionową źrenicą i łapy o bardzo długich palcach. W głowie mignęła jej nazwa polnego demona, który udając rannego zająca zwodził ludzi na śmierć. Miłosława zdała sobie sprawę, że goniąc zwierzę zbiegła z pola na łąkę. Tutaj, na tyle łąki, zaczynały się bagna. Gdyby biegła jeszcze kilka sekund dłużej zapadałaby się teraz w rzadkim błocie.

Jaroszek, bo tym była owa wierzgająca w jej objęciach istota, jednak miał to do siebie, że złapany i zabrany do domu stawał się duchem opiekuńczym. Dlatego kobieta mocniej objęła demona i starając się utrzymać ostre zęby jak najdalej od siebie, ruszyła do domu.

Wchodząc na ścieżkę prowadzącą do lasu, do jej domu, spotkała Dobiemira. Mężczyzna wyszedł z chaszczy po prawej.

- Jaroszek? – spytał bez powitania.

Miłosława zawahała się wtedy. Nie wiedziała, czy miejscowy gbur nie wyśmieje jej albo nie spróbuje odebrać jej uczciwie złapanego demona. Ostatecznie pokiwała głową.

- Na przyszłość radzę sobie odpuścić. Są łatwiejsze sposoby na zdobycie pomocnych duchów domowych. Ten nie jest wart ryzyka.

- Myślałam, że to zając.

- To ma pani szczęście, że jeszcze żyje.

Po tych słowach zniknął w lesie po drugiej stronie ścieżki.

Następnego dnia Miłosława odwiedziła Dobiemira w gospodarstwie i poprosiła go by nauczył ją wszystkiego co wie.

Kto by pomyślał, że jego wnuka zabije podobna nieświadomość zagrożenia.

Miłosława weszła do domu i zobaczyła wnuczkę siedzącą przy stole i rysującą kredkami, które jej kupiła.

- Sówko, zrobiłaś to, o co cię prosiłam?

7.

Kiedy tata odjechał babcia powiedziała Wiktorii, że w Wierzbinkach i na otaczających je polach oraz w lesie musi przestrzegać czternastu zasad. Jeśli będzie je respektować i być grzeczna oraz robić to, o co babcia prosi to każdego dnia wyjaśni jej skąd się wzięła dana zasada. Zasady były dziwne i właśnie dlatego dziewczynka była ciekawa ich genezy. Na razie zgłębiła dziewięć z nich.

1. Nie wychodź poza ogród sama – zarówno w lesie, na polach jak i nawet w cudzych ogródkach mieszkają istoty, które mogą cię skrzywdzić. Pochodzą one ze starych wierzeń.

2. Zawsze miej przy sobie listek piołunu i trochę soli – piołun odstrasza te istoty, a sól je rani. W większości.

3. Nie wchodź na pole w południe – o tej porze na pole wychodzą kobiece, okropne i brzydkie demony zwane południcami. Powstają głównie z dusz kobiet, które zmarły tuż przed lub po ślubie. Jeśli cię złapią to albo zabiją, albo doprowadzą do szaleństwa.

4. Nie wchodź na czyjąś posesję bez wyraźnego zaproszenia – w każdym domu i ogrodzie mieszkają duchy domowe, większość jest przyjazna lub niegroźna, ale niektóre mają za zadanie bronić obejścia przed obcymi i mogą zrobić ci krzywdę.

5. W nocy nie wychodź z pokoju, chyba że absolutnie musisz – tak jak w innych domach tak w moim mieszkają domowe duchy, który mają go chronić i sprzątać. Jeśli przyłapiesz je przy pracy mogą się przestraszyć i uciec, bo nie przepadają za byciem dostrzeganymi. Są bardzo nieśmiałe i strachliwe.

6. Nigdy niczego nie goń – jest wiele demonów, które prowokują ludzi do pościgu by zaprowadzić ich na śmierć, taką już mają naturę. Omal nie umarłam goniąc za jaroszkiem.

7. Jeśli w nocy nie będziesz mogła oddychać lub doświadczysz innego uciążliwego dyskomfortu natychmiast mi powiedz – niektóre demony przychodzą do ludzi i żerują na nich, gdy ci śpią, w takim wypadku trzeba jak najszybciej podjąć kroki w celu powtrzymania groźnej istoty.

8. Nie ufaj niczemu i nikomu kogo nie znasz, nieważne jak piękny i miły by nie był – wiele demonów korzysta z tego, że piękno kojarzy się ludziom z dobrem lub próbują ich oszukać na inny sposób. Nie wolno im ufać, bo chcą jedynie cię skrzywdzić.

9. Nie drażnij się ze zwierzętami – olbrzymia liczba duchów i demonów jest bardzo podobna do zwierząt i właśnie dlatego nie wolno ci drażnić jakiegokolwiek zwierzęcia, bo może być na przykład chochlikiem. Większość z tych demonów wpada w szał, gdy zostaną rozdrażnione i może zrobić poważną krzywdę.

10. Pod żadnym pozorem nie wychodź z domu nocą podczas pełni, na trzy dni przed nią i na trzy dni po.

11. Nie wskakuj w kałuże, chyba że w kaloszach.

12. Nie niszcz i nie śmieć w lesie.

13. Pamiętaj, że nowoczesna technika nie chroni przed demonami.

14. Nie opowiadaj nikomu o Wierzbinkach.

Wiktoria podniosła wzrok na zegar. Babcia powinna lada chwila wrócić z pogrzebu tego chłopaka. Dziewczynka dalej nie mogła zrozumieć jak nastolatek mógł umrzeć. Wydawało jej się to bardzo dziwne i niewłaściwe. To starzy i chorzy ludzie umierali, tacy o siwych, wypadających włosach, pomarszczonych twarzach i z rurkami w nosie, leżący w szpitalu. Nie młodzi i ładni chłopcy.

Sześciolatka pamiętała, że chłopak, który siedział na miejscu pasażera w aucie tamtego pana był obrażony, ale ładny. Choć chłopcy chyba wolą być nazywani przystojnymi. Miał ciemne, lśniące włosy, pełne usta, czekoladowe oczy i zabawny, zadarty nos. Nie przywitał się z babcią i był markotny. A teraz nie żył.

Wychodząc na pogrzeb babcia kazała Wiktorii wziąć specjalną kredę z drewnianej szkatułki w kredensie i narysować linię wokoło swojego i jej łóżka oraz poukładać gródki soli na parapetach, schodach na werandę oraz progach. Obiecała, że jeśli dziewczynka poprawnie wykona zadanie to po powrocie wyjawi genezę zasady numer dziesięć.

Wiktoria usłyszała skrzypienie furtki, potem kroki na werandzie i kliknięcie zamka w drzwiach. Babcia stanęła w progu. Wyglądała jak ładna wiedźma. Siwiuteńkie włosy związała w kok, była ubrana w czarną sukienkę z koronkowymi rękawami i czarne, błyszczące buty na niskim obcasie. W dłoni trzymała czarną kopertówkę.

- Sówko, zrobiłaś to, o co cię prosiłam?

Dziewczynka zeskoczyła z krzesła i pokiwała głową. Babcia odłożyła torebkę na stół i zrobiła szybką inspekcję pracy wnuczki.

- Bardzo dobrze, kochanie, ale czemu nie odłożyłaś kredy na miejsce?

Wiktoria zawstydziła się tym niedopatrzeniem, chwyciła kredę, podbiegła do kredensu i wrzuciła ją do drewnianej szkatułki. Biegiem wróciła do stołu i usiadła naprzeciwko babci.

- Może nie ma jeszcze wieczoru, ale opowiem ci o zasadzie dziesięć już teraz. Ale najpierw przypomnij mi o zasadzie numer osiem. Pamiętasz, jak brzmiała?

- Nie ufaj niczemu i nikomu kogo nie znasz, nieważne jak piękny i miły by nie był – wyrecytowała Wiktoria, dumna z tego, że pamięta.

- Bardzo ładnie – potaknęła z uśmiechem Miłosława po czym spochmurniała. – Wiele osób uważa, że piękno to domena dobra, a brzydota to cecha zła, ale tak nie jest. Wiele demonów ubiera się w piękną postać, by zwodzić ludzi. Na przykład kanie. Nie mówię o ptakach ani grzybach, ale o demonach, które upodabniają się do przepięknych kobiet i spływając z nieba na chmurce zapraszają do siebie dzieci. Dzieci podchodzą do nich, bo przecież piękna i miła kobieta nie może być zła, a wtedy cap! Kania porywa dziecko na chmurę i ucieka w przestworza. Piękno jest zwodnicze i nie wolno mu ufać, sówko. Taki błąd popełnił Karol.

Dziewczynka wytrzeszczyła oczy. Karol złamał zasadę numer osiem i umarł?

- Jednak to nie jego jedyny błąd – kontynuowała babci. – Jak brzmi zasada numer dziesięć?

- Pod żadnym pozorem nie wychodź z domu nocą podczas pełni, na trzy dni przed nią i na trzy dni po.

- Doskonale. Otóż Karol złamał zarówno zasadę numer osiem jak i zasadę numer dziesięć. Pełnia to bardzo ważny okres dla demonów, szczególnie demonów leśnych. Są wtedy bardziej aktywne i śmielsze. A co najważniejsze, niebywale groźne. Niektóre bardzo złe demony budzą się w tym okresie do życia, na przykład wilkołaki.

wilkołaki

Wiktorię przeszedł dreszcz.

- Ta noc była pierwszą z trzech nocy przed pełnią. Karol zabrał ojcu kluczyki, które ten niezauważenie upuścił, wsiadł do auta i ruszył w stronę miasta. Wjechał do lasu od strony jeziora, co było bardzo głupie. Dużo demonów mieszka w wodzie lub nad wodą. Zatrzymał się blisko brzegu i wysiadł z auta. Pewnie na papierosa. A dwa dni później pani Jagoda dostrzegła jego ciało unoszące się w jeziorze podczas spaceru z psem. Wiesz co się stało?

Wiktoria pokręciła dynamicznie głową.

- Rusałki. One uwielbiają pełnię. Tańczą nago w blasku księżyca, to przepiękne demonice. Karol musiał je dojrzeć i głupi, nieświadomy chłopak dał się zwieść. Podszedł do nich, a one go utopiły.

8.

Niemal idealnie okrągły księżyc oświetlał nieduży cmentarz obok kaplicy w Wierzbinkach. Kamienne i drewniane krzyże wskazujące miejsce spoczynku zmarłych mieszkańców zdawały się dygotać w łagodnym świetle zniczy. Najświeższy grób, gęsto okryty wieńcami, znajdował się tuż pod płotem ogradzającym cmentarz.

Młodzieniec, za życia pełen wściekłości i arogancji, poruszył się w trumnie. Zimne, sztywne palce drgnęły i...

9.

Alicja, matka Karola, z samego rana wyszła z domu teścia, chcąc przed śniadaniem odwiedzić grób syna. Oczy miała opuchnięte, wargi suche oraz była blada, co dodatkowo podkreślała czarna suknia. Ciągle nie mogła pojąć jakim cudem jej synek, jej biedny chłopiec, mógł umrzeć. Po co miałby wchodzić do wody? Jakim cudem utonął, skoro umiał dobrze pływać? Nawet miał kartę pływacką!

Ktoś musiał go utopić. W oczach Lecha i jego ojca widziała, że też zdają sobie z tego sprawę, a jednak nic nie robią! Jakiś psychopata zamordował jej syna, a oni nic! Do oczu znów zaczęły cisnąć się jej łzy.

Szary świt i poranna mgła sprawiały, że skromny cmentarz wyglądał jak z innego świata. Nagrobki odznaczały się cieniami niby duchy, a nieliczne znicze, których nie ugasiła poranna wilgoć, mrugały do Alicji.

Wczorajszy pogrzeb był skromny i szybki, ku jej wielkiemu niezadowoleniu. Mąż uparcie nalegał, by pochować Karola jak najszybciej oraz odpuścić sobie stypę. Mówił coś o unikalności wsi i przesądach dotyczących pełni. Chciał pochować ich syna jeszcze tego samego dnia! Oczywiście, Alicja nie pozwoliła na taki brak szacunku wobec ich dziecka. Karol miał prawo do pogrzebu, w którym będzie brać udział rodzina i znajomi. Dlatego ciało Karola spędziło następne dwie noce w zimnej krypcie pod kaplicą.

A potem pochowali go przy płocie na końcu cmentarza.

Stanęła jak wryta. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i drżącymi dłońmi otarła łzy. Na pewno się przewidziała. Jednak, gdy osuszyła powieki i ponownie spojrzała na grób jej dziecka, dziwaczny obraz nie zniknął. Wieńce leżały na trawie oblepione błotem, a w miejscu pochówku Karola ziała wielka dziura.

Kobieta podeszła bliżej na miękkich nogach i zajrzała do środka. W dole dostrzegła połamane drewno i przesiąknięte wilgocią białe obicie wnętrza trumny. Była pusta.

Alicja jeszcze chwilę patrzyła w głąb rozkopanego grobu nim zaczęła krzyczeć.

10.

Włączone radio jeszcze nigdy tak bardzo nie irytowało Wiktora. Nie cierpiał prowadzić auta w akompaniamencie piosenek o miłości i sloganów reklam leków na biegunkę, ale słuchanie tej całej kakofonii w towarzystwie zdradzieckiej żony zdawało się być tysiąckrotnie razy gorsze. Obrażona królewna siedziała z założonymi rękami na miejscu pasażera, co jakiś czas wyciągając telefon i pisząc komuś wiadomość. Podczas kilkugodzinnej podróży napisała chyba z dwieście wiadomości, a odezwała się do byłego męża zaledwie trzy razy.

Nie wiedzieć czemu, wielkiej pani Emilii nagle przestał pasować pobyt córki u babci. Uznała, że zdecydowanie woli wysłać córkę na jakiś obóz nad morze niż pozwolić jej spędzić choćby jeden dzień dłużej w lesie „jedynie w towarzystwie starej, zdziwaczałej kobiety". Na nic się zdały protesty Wiktora, gdy do akcji wciągnęła swoich rodziców i ich wspólnych znajomych. W końcu była tylko zmartwioną mamusią, która chciała, by jej słodziutka córeczka spędziła wakacje wśród rówieśników nawiązując nowe przyjaźnie.

Wkurzała go jej postawa odnośnie byłej teściowej, wkurzało go jej rządzenie się i kurewsko wkurzało go to, że zamiast wsiąść we własne auto i pojechać po Wiktorię, to wciągnęła w to jego.

Wiktor nie wierzył w argumenty żony.

„Twoja matka mnie nie cierpi, więc to ty musisz jej wytłumaczyć całą sprawę".

„Twoje auto lepiej się nadaje na takie eskapady".

„Nasza córka musi wiedzieć, że nie jest między nami źle i dalej może na nas obojgu polegać".

Tere fere, pitu pitu. Emilia po prostu nie była dobrym kierowcą i na tak długie dystanse potrzebowała szofera, nie było ją stać na paliwo oraz bała się jego matki.

W końcu ukazał się przed nimi znak przedstawiający nazwę miejscowości. Wiktor skręcił w las po części szczęśliwy, że pierwszą, gorszą połowę ma prawie za sobą, a po części przygnębiony, bo musiał przerwać wakacje swojej córki. Nic mu się w tym dniu nie podobało i chciał mieć całą sytuację jak najszybciej za sobą. Zapowiadała się długa noc, ale powinni dotrzeć do domu nad ranem, a ponieważ jutro miała być niedziela Wiktor mógł spać do południa.

Przez uchyloną szybę czuł wilgotny zapach lasu. Kochał tę woń, dorastał nią otoczony. Jednak coś sprawiło, że poczuł przebiegający przez plecy dreszcz. Zmarszczył brwi zaniepokojony. W tyle głowy jakiś cichy głos kazał mu jak najszybciej zamknąć się w domu rodzinnym, uciec z widoku. Jak w dzieciństwie kiedy po wyłączeniu światła wizja kryjącego się w mroku potwora goni pod kołdrę.

Zatrzymał się pod czerwonym płotem okalającym ogródek jego matki. Przez chwilę siedział w bezruchu licząc, że Emilia zaskoczy i wyjdzie z auta otworzyć bramę. Nie wyglądała jakby się do tego zbierała, więc zacisnął zęby i sięgnął do klamki.

Nie chcę wysiadać.

Lekko potrząsnął głową chcąc przegonić ten dziwny, rozedrgany głos, otworzył drzwi, stanął w swoich drogich, czarnych butach sportowych na mokrym piasku drogi gruntowej i podszedł do furtki. Wyciągnął haczyk z metalowego kółka i pchnąwszy wszedł na trawnik przed domem. Podeszwą przesunął po czymś twardym, obrócił się i spojrzał pod nogi. Wzdłuż płotu co jakieś dziesięć centymetrów leżały kamyki kształtem przypominające jajka, a na każdym z nich czernił się narysowany krzyż.

Kolejny dreszcz zatańczył na kręgosłupie Wiktora. Czyżby jego matka oszalała? A może to jakaś dziwna wiejska moda? Choć nigdy wcześniej tych kamyków nie widział.

Kłamstwo.

Otworzył bramę na oścież i wrócił do auta szybkim krokiem. Wskoczył na siedzenie, zatrzasnął drzwi i zbyt gwałtownie ruszył. Przez krótką chwilę czuł jak opony ślizgają po mokrej drodze, ale niemal natychmiast złapały przyczepność i subaru wjechało na podwórko. Wiktor przekręcił kluczyki w stacyjce, wyskoczył z auta i wręcz rzucił się do zamykania bramy sprawdzając kątem oka, czy nie potrącił tych dziwacznych kamieni. Gdy obrócił się w stronę domu ujrzał cień na ganku. Na krótką chwilę ogarnęła go irracjonalna panika nim zrozumiał, że to jego matka owinięta szlafrokiem. Emilia niezgrabnie wywlekła się z siedzenia pasażera i stanąwszy pewnie na nogach zaczęła się rozciągać. Przypominała w takich chwilach rozleniwioną kotką, co dawno temu podobało się Wiktorowi. Teraz było irytujące. Wszystko, co robiła, było irytujące.

- Cześć, mamo! – starał się nadać swojemu głosowi wesoły ton, co wychodziło mu dość słabo.

- Dobry wieczór, talizmanku – zawołała spod drzwi.

- ... wieczór – burknęła Emilia.

Miłosława jedynie skinęła głową w odpowiedzi na powitanie prawie-byłej synowej.

- Chodźcie do środka i weźcie swoje rzeczy. Jeszcze pół godziny i zajdzie słońce.

Wiktor nie wiedział na co mu ta ostatnia informacja...

Wiem.

... ale zarzucił plecak na ramię, Emilia chwyciła swoją torebkę i ruszyli do drzwi. Zamknął auto klikając odpowiednim guzikiem przez ramię.

Wiktoria siedziała przy stole i bazgroliła coś na kartce. Na widok rodziców pieczołowicie odłożyła niebieską kredkę na bok kartki, zeskoczyła z krzesła i rzuciła się w ramiona ojca. Mimo iż kolejność tulenia była oczywista, gdyż Wiktor wszedł przed Emilią i był bliżej, to i tak poczuł przypływ złośliwej satysfakcji pierwszy witając się z córką.

- Tatuś! – krzyknęła dziewczynka wieszając mu się na szyi.

- Cześć, morfinko! Jak tam wakacje z babcią? – spytał obejmując córkę.

Wiktoria ścisnęła go mocno i odsunęła się na długość swoich ramion.

- Cudownie! Dzisiaj poznam jedenastą zasadę! I pomogłam babci w rozkładaniu kamieni ochronnych wczoraj wieczorem!

I podbiegła do matki.

Wiktor za to spróbował zwalczyć niepokój rozlewający mu się po wnętrznościach.

- Kamienie ochronne? – spytał patrząc na swoją matkę.

Staruszka w odpowiedzi kiwnęła głową i podeszła do kanapy. Zaczęła ją rozkładać.

- Mamo? Co się dzieje? – niepokój wzrastał.

- Mieliście tu być cztery godziny temu. Wczoraj odbył się pogrzeb chłopaka, który zmarł na noc przed pełnią. A lada chwila zajdzie słońce i rozpocznie się ostania niebezpieczna noc. Nie pozwolę wam wyjechać o tej porze. Zaraz pościelę kanapę. Zdecydujcie gdzie, kto śpi. Wiktoria może ze mną.

- Mamo, umiem prowadzić nocą – odparł ze ściśniętym gardłem. Jego niepokój właśnie się potwierdzał.

Pełnia.

Matkę dopadły starcze dolegliwości. Może demencja?

Kobieta zaczęła chichotać.

- Dobrze, że umiesz. Ja mówię, że nie możesz.

- A to czemu niby? – wojowniczo parsknęła Emilia.

- Bo w tej wsi panują inne zasady. I inne stwory w lasach mieszkają.

- Mamo, w aucie będziemy bezpieczni – odparł z lekką irytacją Wiktor. Był śpiący, zdenerwowany i nie zamierzał spać na kanapie oraz prowadzić auta dobrych kilka godzin w dniu wolnym. Jutro chciał mieć święty spokój. Dzień dla siebie.

- Wiktor, może już tak dobrze nie pamiętasz wyjątkowości Wierzbinek, ale na pewno wiesz, czemu nie chcę was puścić. Żadne auto nie ochroni was przed wilkołakiem, strzygą, bezkostem, albo, o zgrozo, wąpierzem.

- Chyba zwariowałaś! – wykrzyknęła Emilia. – Jakie wilkołaki? Jakie strzygi? Mamy dwudziesty pierwszy wiek, do cholery! Tylko małe dzieci wierzą w takie bzdury!

Niepokój coraz większy, silniejszy i zimniejszy Wiktor skierował na swoją matkę.

- Mamo, dobrze się czujesz? – spytał najłagodniej jak potrafił.

- Ja? Ja się czuję wyśmienicie! Obłożyłam ten dom tyloma czarami i talizmanami ochronnymi, że żaden demon się nie wemknie. Ale to tobie się chyba coś pomieszało! Ostania Pełna Noc! A on chce do lasu! Chłopak wychowany w tej wsi!

W tym momencie przez głowę Wiktora przemknęło kilka obrazów. Długi, pierzasty kształt otoczony iskrami, lecący po niebie. Sufit jego sypialni, gdy między siódmym, a dziewiątym rokiem życia niemalże co noc, budziły go dziwne hałasy. Dziwaczny królik hasający po podwórku. Nienaturalny, migotliwy blask na polu w środku nocy. Okrągłe, pokraczne stworzonko o wielkich oczach siedzące za piecem i prychające na niego, jak wyjątkowo wściekły kot. Martwa sroka wiecznie wisząca przed oborą pana Dobiemira. Przeklinający wir powietrza.

Ale to były przecież dziecinne fantazje! Jak on, poważany lekarz, miałby dać wiarę jakimś starym legendom? Stoi tutaj, w drogich butach, markowej koszuli, z magnetycznymi kluczykami od porządnego, pachnącego nowością auta w jednej kieszeni i telefonem z dotykowym ekranem w drugiej, a jego matka próbuje mu wmówić, że w lesie czai się wilkołak!?

Niepokój ku jego uldze zaczął się przekształcać w złość. Nie było to słuszne, matka przecież myśli tylko o jego bezpieczeństwie, ale rozwód, zdrada, Emilia jazgocząca za jego plecami o niestworzonych historiach, niewyspanie oraz irytujące wspomnienia z dzieciństwa nijak wpisujące się w stan rzeczy jego obecnego świata, skutecznie wyprowadziły go z równowagi. Poza tym wszystko było lepsze od tego nerwowego dławienia w gardle.

- Mam dość tych bzdur! Wiktoria, idź się spakować! Wracamy do domu!

Dziewczynka, wcześniej wpatrująca się z zagubieniem w matkę wyzywającą babcię od starych wariatek, podskoczyła przestraszona na wściekły głos ojca. Emilia i Miłosława zamilkły.

- Nie pozwalam! Możesz sobie być wściekły jak sam diabeł, ale las jest niebezpieczny! – staruszka również podniosła głos.

- Nie będę się przejmował jakimiś starymi przesądami! Wiktoria, marsz do pokoju i się pakuj!

Dziecko przerażone złością ojca pobiegło na górę.

- To szaleństwo! I głupota! – krzyczała Miłosława już bardziej zaniepokojona niż sroga.

- Co jest szaleństwem? Jazda samochodem, czy wiara w pogańskie demony!? – odkrzyknął matce Wiktor usiłując odepchnąć od siebie dziecięce wspomnienia. To były tylko wytwory jego wyobraźni.

- Jazda samochodem podczas gdy takowe demony hulają po lesie!

- Oszalałaś! – pisnęła Emilia.

- Ty nie stąd, ty się nie odzywaj! – parsknęła na nią teściowa.

- Jak mam się nie odzywać!? Pozwoliłam mojej córce spędzić dziesięć dni pod jednym dachem z wariatką!

- Nie zwariowałam! Taka już jest nasza wieś! Tu nic się nie zmieniło od czasów starych Słowian. Tu i na okolicznych terenach. Myślicie, że czemu nie miewamy tu żadnych turystów mimo pięknych lasów i czystego jeziora? To stara ziemia! Nowi ludzie czują się na niej źle!

- Wiktor, powiedz coś! Twoja matka kompletnie postradała zmysły! – wrzasnęła mu do ucha zdradziecka żona.

Ale Wiktor ich nie słuchał. Próbował odepchnąć od siebie stare wspomnienia. To było po prostu śmieszne! Jego dorosły świat opierał się na nauce, biologii, medycynie i technologii, a nauka, biologia, medycyna i technologia zgodnie wykluczały istnienie jakiejkolwiek magii, czy magicznych istot. Był lekarzem, do cholery! Na gorączkę i bóle stawów przepisywał leki, nie chuchanie do dziupli drzewa i smarowanie sobie kolan końskim łajnem, jak to robili guślarze!

„Chcę do domu. Chcę się położyć w moim łóżku słuchając przejeżdżających drogą aut i syreny karetki w oddali. Chcę zapomnieć o tej wsi, o tych wspomnieniach. Chcę być z dala od tego mrocznego lasu i od matki gadającej o demonach. Chcę się znów znaleźć w bezpiecznym, racjonalnym świecie".

Głuchy na krzyki i lamenty Miłosławy, które z każdą minutą przybierały coraz bardziej błagalny i przerażony ton, poszedł na górę pomóc córce się pakować.

11.

Wiktoria nie wiedziała, co się dzieje. Przecież babcia wyraźnie powiedziała, że ruszanie się z domu podczas Pełnych Nocy jest koszmarnie niebezpieczne. Tatuś musiał o tym wiedzieć. Więc czemu kazał jej się pakować? I czemu krzyczał na babcię? A co najważniejsze – czemu krzyczał na nią?

Chciała go o to zapytać, ale wyglądał na bardzo złego. A jak jest bardzo zły to nie lubi jak ktoś coś do niego mówi, więc jedynie w milczeniu wkładali jej ubrania i zabawki do walizki.

Na dole wciąż słyszała jak mama i babcia krzyczą. Nie lubiła tego. Bardzo kochała mamę, ale babcia opowiadała takie ciekawe historie, zawsze jej wszystko tłumaczyła i kupowała zabawki oraz słodycze. Bała się, że jeśli za bardzo kobiety się pokłócą, to babcia Miłka przestanie ją odwiedzać. A dziewczynka tak bardzo się cieszyła, gdy tata powiedział, że spędzi u babci dwa tygodnie! Polubiła las, jezioro i jedzenie z ogródka. Co prawda komary były okropne, ale starczyło założyć długie spodnie i bluzę. Nie rozumiała, czemu rodzice chcą ją stąd zabrać trzy dni wcześniej.

Gdy szafa opustoszała, a większość przyborów znalazła się w plecaku, Wiktoria chwyciła Bobo, tata walizkę oraz tenże plecak i razem zeszli na dół. Mama siedziała przy stole pijąc kawę, a wyraźnie zmartwiona babcia jedynie kręciła na wpół pełną filiżanką w dłoniach. Widząc jak schodzą doskoczyła do syna i już bez krzty złości zaczęła wręcz płaczliwie błagać go, by zostali na noc i wyjechali dopiero rano. Wiktoria była przerażona, jeszcze nigdy nie widziała, by babcia aż tak się bała. Tata najwyraźniej też i surowa mina na krótką chwilę złagodniała, ale pełne pogardy parsknięcie mamy znowu go zdenerwowało.

Wyszli na dwór.

Wiktorii starczyło jedno spojrzenie na las, aby gorąco zapragnąć się ponownie schować w domu. Jeszcze rano piękna zieleń, unosząca się nad głowami niby bezpieczne mury teraz wydawała się złowroga. Wysokie drzewa przypominały żołnierzy mrocznej armii, a stojącej za nimi ciemności brakowało tylko błyszczących, czerwonych oczu.

Dziewczynka zatrzymała się na ganku.

- Tatusiu, ja nie chcę – wykrztusiła przerażona.

Wiktor obejrzał się na córkę. Jej strach na chwilę zepchnął złość z piedestału, zastąpiła ją ojcowska troska.

- Morfinko, nic ci się nie stanie. Będziemy bezpieczni w samochodzie – powiedział łagodnie, objął ramieniem córkę i popchnął ją w stronę subaru.

Dziewczynka przeniosła wzrok z lasu na ojca. Jeśli tatuś mówił, że będą bezpieczni, to będą, prawda? W końcu to TATUŚ. On zawsze miał rację i zawsze ją ochroni. Wsiadając do auta na swój fotelik próbowała zignorować gorączkowe protesty babci. Gdy Wiktoria i jej mama siedziały już z zapiętymi pasami w aucie, staruszka desperacko chwyciła syna za ramię.

- To szaleństwo, coś złego się wam stanie, nie możesz... - bełkotała łamiącym się głosem.

- Mamo, nawet jeśli w tym lesie jest coś niebezpiecznego, to nie dosięgnie nas w samochodzie – odparł znów wściekłym tonem i stanowczo strzepnął rękę matki.

- Tego nastolatka samochód nie ochronił! – krzyknęła waląc dłonią w szybę kierowcy po tym jak tata wsiadł do środka i zamknął drzwi.

- O tym twoim szaleństwie porozmawiamy jutro! – w odpowiedzi wrzasnął wręcz histerycznie i wyjechał gwałtownie za bramę wcześniej otwartą przez Emilię.

Wiktoria wykręciła się w foteliku i wyjrzała przez tylną szybę. Babcia wybiegła za nimi na drogę. W jednej z dłoni wciąż trzymała filiżankę. Resztka kawy kapała na żwir.

12.

- Co za stara wariatka... - gderała pod nosem Emilia, ale starczyło jedno agresywne spojrzenie, by się uciszyła.

Ten wieczór był okropny. Naprawdę okropny. A w miarę oddalania się od domu rozhisteryzowanej staruszki irracjonalny strach zamiast maleć wzrastał. Żwir chrzęścił pod kołami, krople spadały na dach i przednią szybę, ale te swoiste dźwięki w żaden sposób nie rozwiewały atmosfery zagrożenia, która gęstniała wraz z cieniem drzew.

W subaru zapanowało milczenie przerywane jedynie niespokojnymi oddechami. Nawet Emilia przestała mamrotać. Coś było stanowczo nie tak. Coś było w lesie.

Wiktor raptownie się zatrzymał. Nie mógł jechać dalej. Pusta droga prowadząca między drzewa, nierozświetlona żadną latarnią, w oczach mężczyzny wyglądała jak wjazd to paszczy potwora. Włoski na karku stanęły mu dęba. Muszą uciekać. Okręcił się w fotelu i spojrzał na drogę z tyłu.

Ruszył na wstecznym.

Emilia wrzasnęła.

Wiktor ze ściśniętym gardłem spojrzał przez przednią szybę.

Na środku drogi, w blasku samochodowych świateł stał...

- Potwór! – krzyknęła przenikliwie Wiktoria i wybuchła płaczem.

Auto się zatrzymało. Zdębiały kierowca przez chwilę wpatrywał się w istotę znajdującą się jakieś pięć metrów przed maską subaru. Dziewczynka trafnie ją nazwała. Stworzenie, utytłane błotem, było blade i bezwłose, trochę przypominało człowieka stojącego na czworaka, gdyby nie przeraźliwie sterczące kości, wyglądające jakby miały lada chwila przeciąć skórę, palce skostniałe w długie i ostre szpony oraz łeb przypominający jelenią czaszkę bez rogów i wyposażony w długie, ociekające śliną kły. Puste oczodoły wpatrywały się prosto w Wiktora.

- O Boże... - wykrztusił mężczyzna. – Wąpierz...

Poczuł ciepłą wilgoć na udach.

Przydepnął pedał gazu do samej podłogi i samochód wyrwał do tyłu.

W tym samym momencie wąpierz skoczył na maskę.

Emilia zaczęła przeciągle krzyczeć.

Wiktoria coraz głośniej płakała.

Istota wbiła długie szpony w metal i podciągnęła się do szyby.

Z bliska Wiktor dostrzegł strzępy białej koszuli na tułowiu stworzenia, czarne, eleganckie buty przebite od środka przez pazury tylnych kończyn oraz muchę luźno zwisającą z wychudłej szyi.

Ubrany jak na pogrzeb.

„Tego nastolatka samochód nie ochronił!".

Wpatrując się osłupiały w zdeformowany pysk potwora, który kiedyś był synem Lecha, Karolem, nie zwrócił uwagi na łagodny zakręt za jego plecami, zjechał z drogi i uderzył tylnym zderzakiem w drzewo. Całą rodziną potężnie szarpnęło i wyskoczyły poduszki powietrzne. Wiktora zamroczyło i przez kilka sekund, półleżąc z nosem w napiętym materiale, pozwolił sobie uwierzyć, że to tylko zły sen i zaraz się obudzi w swoim łóżku z twarzą w jaśku, którego dostał od matki, gdy miał dziesięć lat.

Płonną nadzieję przegonił odgłos pękającej szyby. Wiktor poderwał się do pozycji siedzącej. Wąpierz wbił komplet pazurów prawej łapy...

dłoni?

... w szkło i usiłował zbić całą szybę. Mężczyzna zaczął gorączkowo naciskać na poduszkę, by wycisnąć z niej powietrze i odzyskać swobodę ruchów, rozpiął również swoje pasy. Po uderzeniu silnik zgasł i mimo rozpaczliwych prób nie chciał znów zaskoczyć. Możliwe, że wąpierz, który właśnie powiększał otwór, przeciął szponami jakiś kabel. Wiktor zaczął się gorączkowo rozglądać się za jakąś bronią, przy okazji odnotowując, że Emilia zemdlała, a Wiktoria przestała płakać i jedynie wpatrywała się w potwora wielkimi, przerażonymi oczami. Trzęsła się.

Mimo desperackich oględzin wnętrza subaru Wiktor nie znalazł nic, czym mógłby zrobić krzywdę demonowi.

„Dalej, myśl! Co pamiętasz o wąpierzach?".

To demony powstałe ze wściekłych dusz, trupy, które wstały z grobu. Piją krew i posiadają nadludzkie umiejętności. Ich ofiary często również zmieniają się w wąpierze dlatego zmarłych w wyniku ich ataku się spala, albo kładzie związanych do trumny. Wyjątkowo paskudne skurwysyny.

„ALE JAK GO ZABIĆ!?".

Spalić, zagłodzić, uciąć łeb albo przebić serce lub głowę osikowym, poświęconym kołkiem.

Wiktor nie miał możliwości zrobić żadnej z tych rzeczy.

Był bezsilny.

A tymczasem demon zrobił na tyle dużą dziurę, że udało mu się wepchnąć łeb do środka samochodu.

Może gdyby był w aucie sam, poddałby się. Dał temu potworowi wychłeptać swoją krew bez walki, bo nie miał nawet jak walczyć. Ale jego córeczka trzęsła się, skrajnie przerażona, na tylnym siedzeniu. Nie pozwoli jej skrzywdzić. Jaki byłby z niego ojciec? Nie mógł też zostawić Emilii, mimo że była zdradziecką suką. Wiktor był lekarzem i przysiągł chronić oraz walczyć o ludzkie życie. Dlatego mimo świadomości nieuchronnej porażki chwycił plastikowy, granatowy skrobak do szyb i zaczął nim okładać nagą, zdeformowaną czaszkę wąpierza.

W odpowiedzi na uderzenia tą śmieszną bronią demon zaczął rzucać łbem i napierać mocnej na szybę, by zbliżyć się do upatrzonej ofiary. Nie przejmował się głębokimi szramami jakie szklane brzegi zostawiały w jego ciele. Nie czuł ich, a z ran nie płynęła krew.

Gdy ociekające śliną kły znalazły się niebezpiecznie blisko twarzy Wiktora ten, zasłonił głowę ramieniem, gwałtownie rzucił się całym ciałem w stronę szyby i błyskawicznie pochylił, aby sięgnąć po wajchę pod fotelem. Tak pochylony poczuł woń własnego moczu. Przez sekundę zażenowanie prawie dorównało strachowi. Pociągnął i fotel cofnął się najdalej jak to było możliwie. Bestia warknęła i ten dźwięk bardzo przypominał wściekłe „kurwa!". Mężczyzna znalazł się poza zasięgiem pyska, ale na siedzeniu pasażera była jeszcze kobieta.

Demon powęszył, cofnął się trochę i wepchnął lewą łapę...

dłoń?

... w powstałą przestrzeń. Szarpnął ciałem, skupił siłę na tejże kończynie, a szyba ustąpiła z trzaskiem. Podłużny kawałek szkła przebił jego ciało na wylot, ale wąpierz nic sobie z tego nie zrobił i wyciągnął szyję w stronę nieprzytomnej Emilii.

Na wpół sparaliżowany strachem Wiktor rzucił się w stronę fotela pasażera, by ją również odciągnąć na tymczasowo bezpieczną odległość, ale potwór tylko na to czekał. Kłapnął kłami, Wiktor zdążył poczuć obrzydliwy smród rozkładu nim rzucił się do tyłu, z powrotem na siedzenie kierowcy. Istota wyszczerzyła na niego kły i pochyliła się nad głową jego żony.

„Mam patrzeć jak umiera?", pomyślał z rozpaczą.

- Mamusiu! – bardziej pisnęła niż krzyknęła Wiktoria.

„Moja córka ma patrzeć jak potwór morduje jej matkę?".

Jedyne, co mógł zrobić to zasłonić córce oczy.

„Co się z nami stanie? Wąpierz nie zadowoli się tylko Emilią. Pożre i nas. Jest środek nocy, kto miałby nam pomóc?".

- Było słuchać się matki – wychrypiał.

Jej siwe włosy przemknęły mu przed oczami.

Wiktor zamrugał. Nie, nie zdawało mu się. Obok auta przebiegła Miłosława. Ciągle była w szlafroku, który się rozwiązał i odsłonił białą, cienką halkę. Włosy miała rozczochrane i targała jakieś czerwone pudło.

„Nie pudło. KANISTER".

Starsza kobieta zamachnęła się nim i przejrzysty, żółtawy płyn ochlapał szybę, maskę samochodu i siedzącego na niej potwora. Do nosa Wiktora sięgnął zapach benzyny. Wąpierz wyrwał łeb z dziury w szybie i zwrócił go ku kobiecie.

- Natychmiast wyjdźcie z auta! – wrzasnęła Miłosława i zaczęła uciekać zostawiając za sobą wyraźny, mokry ślad.

Nie miał czasu myśleć. Nim bestia zeskoczyła z maski i skoczyła za staruszką, rzucił się do odpinania pasów córki. Zignorował mięsień w boku, który boleśnie zaprotestował przeciwko takim akrobacjom, mało delikatnie wyszarpnął córkę z fotelika, wciągnął na swoje kolana, otworzył drzwi od kierowcy i wyrzucił ją na trawę. Dziewczynka tąpnęła o ziemię, jednak Wiktor nie miał czasu upewniać się, czy nic sobie nie zrobiła. Musiał wytargać z auta nieprzytomną Emilię. Odpiął pasy żony, chwycił ją pod pachy i nie przejmując się późniejszymi siniakami wręcz brutalnie wytargał ją z auta.

- Za drzewo! – krzyknął do córki, która zdążyła się pozbierać z ziemi.

Stanowczy głos ojca ocucił dziewczynkę z szoku. Wciąż lekko zdezorientowana skoczyła za na wpół spróchniały, porośnięty mchem, gruby pień. Wiktor przeciągnął Emilię przez krzaki i położył za nimi na wilgotnej trawie i wrzasnął ile sił w płucach:

- OGNIA!!! – po czym padł na ziemię.

Przez kilka przerażających sekund nic się nie stało.

A potem wieczór rozjaśniły płomienie, oblane benzyną subaru wybuchło, a agoniczne wycie wąpierza rozdarło noc.

13.

Jakoś dowlekli się z powrotem do domu Miłosławy, zostawiając za sobą płonące szczątki auta i zwęglone ciało słowiańskiego demona. Matka pomagała Wiktorowi ciągnąć wciąż nieprzytomną Emilię, a Wiktoria szła obok trzymając ojca za rękaw i tuląc do siebie Bobo, którego trzymała w rękach, gdy ojciec wyrzucił ją z samochodu.

Wiktor jeszcze nigdy nie cieszył się z wejścia do tego domu, tak jak teraz. Jeszcze nigdy nie czuł się w nim tak bezpiecznie.

Wspólnymi siłami położyli Emilię na kanapie. Miłosława wycofała się do kuchni i sięgnęła po czajnik, a Wiktor usiadł na dywanie i kurczowo przytulił do siebie córkę. Byli bezpieczni.

- Dziękuję, mamo – powiedział.

- Nie ma za co. Przecież chronienie cię to mój obowiązek jako matki – odparła nalewając wodę do czajnika i stawiając go na ogniu.

- Przepraszam, mamo.

- Masz za co. Na przyszłość się mnie słuchaj, matka zawsze ma rację. Myślałam, że przyswoiłeś tę wiedzę dawno temu – spróbowała zażartować i lekko się uśmiechnęła. Słabo jej to wyszło.

- Kocham cię, mamo – wydusił. Nie wiedzieć kiedy oczy zaszły mu łzami.

- Ja ciebie też, talizmanku, ja ciebie też.

14.

Wiktor wszedł pod prysznic jako ostatni. Najpierw umyła się roztrzęsiona Emilia razem z córką, która niemal od razu po wyjściu z łazienki zasnęła tuląc Wiktorię w starym pokoju Wiktora. Nie pogardziła jednak przygotowaną przez teściową, owocową herbatą. Wypiła ją niemal duszkiem. Wiktoria zaś błyskawicznie wysiorbała swoje kakao. Gdy poszły do łazienki Wiktor spytał matkę jak to zrobiła, jak ich uratowała, jakim cudem wąpierz jej nie zabił.

- Gdy odjechaliście nie mogłam pozbyć się złych przeczuć, więc pobiegłam do szopy po kanister z benzyną. Wzięłam też palnik i paczkę soli i pobiegłam za wami. Bez kapci. – Machnęła brudnymi, pokaleczonymi, gołymi stopami. – Nie miałam czasu na zakładanie butów, a papucie nie nadają się do biegania. Na szczęście nie odjechaliście za daleko. Przed wyjściem za bramę ściągnęłam zakrętkę, więc wystarczyło się zamachnąć. Ale musiałam poczekać aż stamtąd wyjdziecie. Musiałam go też odciągnąć. Uciekałam wylewając za sobą benzynę i sypiąc solą przez ramię. Nie robi im większej krzywdy, ale strasznie piecze, czym spowalnia i wkurza. Kilka razy się zatrzymywał, by strząsnąć ją sobie z tej paskudnej czaszki. Kiedy krzyknąłeś musiałam podjąć największe ryzyko. Zatrzymałam się, odwróciłam i wyciągnęłam z kieszeni palnik. Na szczęście zadziałał od razu, wiesz, że bywają zawodne, szczególnie gdy zawilgotnieją. Wąpierz spłonął.

Wiktor wyobraził sobie matkę bosą i w szlafroku ciskającą w słowiańskiego demona przyprawą kuchenną. Zaśmiał się histerycznie. Gdy dopił herbatę matka usiłowała go wysłać pod ciepły prysznic i do łóżka, ale przekonał ją, by szła pierwsza pod pretekstem, że musi jak najszybciej dokładnie umyć stopy żeby uniknąć zakażenia. Jednak to nie był jedyny powód. Czuł się naprawdę źle, było mu niedobrze, głowa go bolała i chciało mu się wymiotować. Poza tym matka najwyraźniej nie zauważyła, że posikał się ze strachu i wolał zatrzymać to w tajemnicy piorąc spodnie własnoręcznie.

Teraz, po wyszorowaniu spodni pod ciepłą wodą za pomocą mydła i solidnym wyciśnięciu, powiesił je za metkę na szafce, by wyschły i wszedł pod prysznic. Ciepły, przyjemny strumień wody spłyną po jego ciele. Miał zamiar się zrelaksować, zasłużył. Co najwyżej dorzuci się do miesięcznego rachunku za wodę. Uniósł ręce, by przeczesać włosy. Zapiekło. Zmarszczył brwi spojrzał na lewe przed ramię. Mimo wręcz gorącej wody poczuł, jak zrobiło mu się zimno. Na lewym przedramieniu, tym, którym osłonił głowę przed wąpierzem, miał malutkie skaleczenie. Ranka nie krwawiła.

15.

Po północy chmury odsłoniły niemal pełny księżyc. Jego zimny blask oświetlał niewielką polankę, przez którą właśnie przebiegała makabryczna istota. Mokra skóra opinająca koszmarnie kościste, nagie ciało delikatnie lśniła w słabym świetle. Była zabarwiona na czerwono, kolorem o dwa tony jaśniejszym niż oblepiająca długie kły krew. Wąpierz napił się jej dużo. Wyciekała mu z pustych oczodołów na podobieństwo łez. A może to były łzy?

16.

Komisarz Dawid Zatarski zwolnił przed zielonym znakiem „Wierzbinki" i ostrożnie skręcając w drogę gruntową mruknął pod nosem:

- Przeklęta wieś.

- Jak to? – spytał sierżant Konrad Kowal, który pierwszy raz brał udział w sprawie o zabójstwo.

- Nigdy tu nie byłeś, co? – spytał go komisarz.

Sierżant pokręcił głową.

- Z tym miejscem jest coś zdrowo nie tak – zaczął komisarz. – Wszyscy, którzy tu byli o tym wiedzą. W okolicznych wsiach gadają, że tą ziemię opuścił Bóg.

- Zwarzywszy na to brutalne, potrójne zabójstwo, chyba mają rację – nieudolnie zażartował Kowal.

- Mówię ci, młody, że nie znajdziemy mordercy.

- To chyba niezbyt zdrowe podejście.

- Gdzie indziej? Tak. Tutaj? Nie. Praktycznie co roku ktoś ginie w straszny sposób i nigdy nie znajdujemy sprawcy. W tym roku mamy już trzecią taką sytuację.

- Ale w tym wypadku sprawa jest chyba jasna? Przecież Wiktor Kamieńczyk zniknął z miejsca zdarzenia.

- Jasne, że jasna. Ale mówię ci, młody, nie znajdziemy faceta. Tak tu jest za każdym razem. Ktoś umiera i ktoś znika. I to zawsze jest dziwne.

Minęli miejsce, z którego wczoraj sprzątnięto wrak subaru, należącego do Wiktora Kamieńczyka, głównego podejrzanego.

- Widziałeś zdjęcia? – spytał komisarz wskazując brodą ostatnie ślady po samochodzie.

Sierżant kiwnął głową.

- Zniknął, ale sfajczył auto. Jak niby zwiał? Upuścił krew z dwóch kobiet i dziewczynki, ale co z nią zrobił? I po co? No i czego użył? Przecież wyglądają jakby dorwało je jakieś zmutowane zwierzę. A najważniejsze – jaki miał motyw? – ciągnął komisarz.

- Rozwodził się z żoną, bo ta go zdradziła.

- To czemu zamordował też własną matkę i córkę?

Sierżant nie miał żadnego pomysłu.

- Zapamiętaj moje słowa, młody. Wierzbinki to przeklęta wieś. Ludzie są tu dziwni. Ziemia jest tu dziwna. Spisz zeznania i uciekaj w te pędy. To miejsce rządzi się swoimi prawami, których musisz przestrzegać. Problem w tym, że ludzie spoza Wierzbinek ich nie znają. A jak obydwaj wiemy, nieznajomość prawa nie uchroni od konsekwencji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top