Suche jak papier... białe jak wiersz...

Siedzę zmęczony na parapecie. Deszcz pada.

Jest rano. To nie senność, to papierowe serce.

Bije, bo musi, lecz nie pamięta dlaczego.

Jakby w każdym momencie mogło się zatrzymać.


Czeka, obwisłe ze zmęczenia, stare, smutne.

Czeka na odpowiednio ciężką łzę jak podpis.

Nie chcę niczego, nie chcę siedzieć, nie chcę stać,

nie chcę patrzeć, nie chcę oddychać.


Mózg trzeszczy jak spróchniała łajba obijana słonymi falami. 

Chcę tylko zamknąć oczy i zniknąć, ale nie umrzeć...

O nie... nie umrzeć... leżeć tak tylko jakieś dwadzieścia lat.

Potem w jednej chwili otworzyć oczy, by rozbłysły akwamaryną,


By znów były takie nienasycone wszechświatem,

Bym znów zaśmiać się mógł w niebo, w błękit cyjanowy,

By mój umysł nie gnieździł się w dębowej czaszce,

By był, za to, wszystkim, zawsze i wszędzie szumiącym,


By nie dało się mego szczęścia zdmuchnąć, jak kurzu z komody,

By mój uśmiech był szczery, bym ja nim był, a nie moja twarz.

Chyba tylko ludzie nawzajem mogą ten żar w sobie rozdmuchać,

Ogrzewając serca, tuląc je do siebie i wzdychając jak wiatr,

Jak wiatr w dogorywającą, świecącą czerwień po płomieniach.



// Czy to mi nie wyszło trochę egoistyczne?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top