Ostatnia bitwa na świecie.

Biegnie niewinny. Biegnie, jeszcze z dłońmi czystymi.

Krzyczy i patrzy przed siebie. Lękliwe stawia kroki.

Jeszcze wczoraj trzymał się za rękę z innymi siebie wartymi.

Teraz już niesie nieswoje, ciężkie, krwawe wyroki.


Po drugiej stronie znów człowiek, w innym lecz mundurze.

Z szablą wyciągniętą, nienawistnie patrzy zza strachu swego.

Zbliżają się ku sobie. Boją się siebie, jak śmierci w kapturze.

Są coraz bliżej. Złość cudza broni ich od siebie samego.


Czas powoli staje. Powoli wszystko zwalnia i spokojnieje.

Zatrzymali się teraz w lewitującej kropli czasu.

Pewna postać smętnie wchodzi, niczym wiatr wieje.

Ciche jej stąpanie, nie znieważone krztą hałasu.


Smutna podchodzi do któregoś z rozwścieczonych wojów.

Na otwarte usta, patrzy, twarzy od popiołu brudnej.

W wrzasku jego wielkim nie widać żądzy podbojów.

W kącikach jego oczu, kryształ nadziej trudnej.


Jego krzyk to rozpacz nad tym, ku czemu biegł. 

Po drugiej stronie, przeszła spojrzeć , też ta postać.

Chyba zobaczył twarz tego, co w myślach już przed nim legł.

Odeszła już od niego. Stanęła na środku, by patrzeć, pozostać.


Przeszła wzdłuż niekończącego się, przyszłego szkarłatu.

Zbliżała się do każdego śmierć, niechybna i niezawiniona.

Nie była ona karą boską, ani innego, majestatu.

Czarna pustka, dla siebie nawzajem, została wymodlona.


Szła tak ona smutna, zdołowana, znudzona, cicha. 

Patrzyła na chmury i nie rozumiała świata dostatniego.

Zwała się myślą gorącą... prawdą, ta postać licha.

Upadła teraz i płakała do oddechu swego ostatniego.


Tylko ona zostanie. Smutna, widzialna, lecz nie widziana.

Nikt później na to nie spojrzy ze współczucia wyrazem.

Będą gnili tak sami odłogiem, bez dumnego miana.

Choć teraz, przynajmniej na końcu, w ciszy, są razem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top