[VIII] TYLER

Tyler miał wrażenie, że rytm życia w Obozie Jupiter w ogóle się nie zmieniał.

Nigdy.

Treningi, ćwiczenia i obowiązki przeplatane posiłkami oraz (zdecydowanie rzadziej, jego zdaniem) chwilami wytchnienia były jak systematyczne rzuty nożami, które miał okazję obserwować następnego popołudnia. Jedno ostrze padało za drugim, wbijając się w sam środek obranej za cel tarczy lub przynajmniej gdzieś w jego okolice. Nie był to niecodzienny widok, a jednak przynosił Tylerowi jakąś niewyjaśnioną satysfakcję.

Nieważne, co się działo. Nieważne, od jak dawna brakowało im jednego pretora — legion funkcjonował bez zarzutu jak jeden organizm, wielka, uporządkowana całość, miejscami nieodgadniona w swojej doskonałości. Od ostatniej bitwy z tytanami Tyler myślał o tym naprawdę intensywnie i wciąż nie mógł się zdecydować, czy to bardziej imponujące, czy niewygodne... skoro miał być częścią tej całości.

— No dobra! — Ida odetchnęła głęboko, skończywszy rzucać nożami, po czym odwróciła się do niego. Trenowała niemal od rana, dlatego pot lał jej się z czoła pod jedwabistymi, czarnymi włosami zebranymi w długi koński ogon, ale usta miała rozciągnięte w szerokim, pełnym satysfakcji uśmiechu. — Kto następny?

Tyler chciał odpowiedzieć, ale uprzedził go Larry, który ewidentnie czekał na swoją kolej od dłuższego czasu.

— Mogę zrobić to lepiej — zadeklarował pewnym siebie głosem, podrywając się błyskawicznie i zabierając pierwszy z brzegu sztylet.

— Nie sądzę.

— No to patrz.

Ida wywróciła oczami z dyskretnym rozbawieniem, chwyciła butelkę wody i usiadła obok Tylera, opierając się wygodnie i zakładając nogę na nogę, podczas gdy Larry zaczął zbliżać się do pierwszej tarczy. Wokół rzymscy herosi krzątali się przy zbrojowni, pojedynkowali, strzelali z łuków albo chwilowo odpoczywali — wszystko w ramach przygotowań do popołudniowych manewrów. Brzdęk kling z cesarskiego złota przeplatał się z pojedynczymi rozmowami.

— Mam dość — Ida odezwała się cicho, niemal szeptem, upiła duży łyk, po czym znów westchnęła. — Tych głupich ćwiczeń. Potrzebujemy prawdziwej bitwy.

Rozprostowała najpierw jedno ramię, potem drugie. Była nieszczególnie wysoka i tak drobna, jak tylko się dało, uczestnicząc w rutynie Obozu Jupiter, ale każdy jej ruch emanował jakąś nieopisaną lekkością i giętkością. Wystarczyło trochę dłużej ją poobserwować, by nabrać pewności, że potrafiłaby zrobić podwójne salto w tył z potrójnym obrotem czy coś w tym stylu.

— Prawdziwej bitwy — powtórzył Tyler, nie do końca rozumiejąc, jak skrzywienie na jego twarzy zmieniło się w ironiczny uśmiech.

— Nic wielkiego, ale wystarczającego, żeby się wykazać — doprecyzowała. — Potrzebujemy pretora... a ja mam cichą nadzieję, że któryś z naszych centurionów zapracuje na awans.

— Naprawdę? — Tyler uniósł brew. — Mamy lepszych kandydatów.

Ida odstawiła butelkę i spojrzała mu głęboko w oczy.

— Na kogo liczysz?

Zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział.

— Na Jasona Grace'a, kiedy wróci.

— Uch.

— W każdym razie, nie na Oktawiana.

Ida się roześmiała.

— To wiem. Ale nasz centurion byłby bezpieczną opcją... no i jego posada by się zwolniła.

— I co? Zajęłabyś ją?

— Kto wie? — wzruszyła ramionami. — Być może mam na to straszną ochotę... I być może staniesz mi na drodze.

— Nie mam takiego planu.

— Szkoda.

— Ida! — przerwał im głos Larry'ego. — Miałaś patrzeć.

Zmrużyła oczy.

— Nooo, miałam — podniosła się zgrabnie. — Ale nie ma na co.

Jej porcelanowa cera, szare tęczówki i usta w chłodnym odcieniu różu tworzyły ciekawe połączenie — dzieliła te cechy z większą częścią swojej rodziny z Nowego Rzymu i zapewne także z przodkinią, boginią księżyca. Luna wygasła dawno temu, więc boskie korzenie Idy sięgały jeszcze dalej niż Tylera. Jako że nadludzkie geny z reguły słabły z każdym kolejnym pokoleniem, Ida nie wykazywała żadnych rzadkich zdolności. Wyznawała jednak te same wartości, co jej przodkowie, takie jak bezwzględna lojalność wobec obozu czy rodziny. Niewątpliwie w zdobywaniu bitewnych zasług widziała szanse na upamiętnienie Luny i przyniesienie dumy swoim przodkom.

Tyler zastanawiał się, kiedy ostatni raz myślał w ten sposób — albo czy w ogóle zadał choć jeden cios jakiemuś potworowi z intencją reprezentacji Akwilona. Hmmm. Jeśli nawet się to stało... musiało się stać koszmarnie dawno, tak dawno, że nic z tego nie pamiętał.

— Śmieszna jesteś — Larry splótł ręce na piersi.

— Później do tego wrócimy — Ida mrugnęła i skierowała się do wyjścia.

A w wyjściu minęła się z wchodzącym chłopakiem w obozowej bluzie i poplamionych, startych dżinsach, który zaczął rozglądać się po trenujących herosach lekko roztargnionym wzrokiem. Zatrzymała się i wymienili parę słów. Tyler nie usłyszał wyraźnie żadnego z nich, ale kiedy Ida skinęła głową w jego stronę, a chłopak wbił w niego spojrzenie, nie potrzebował żadnych wyjaśnień.

— Też się zmywam — ogłosił, stając na nogi.

— Dlaczego? — Larry wyjrzał zza jednej z tarcz. — Myślałem, że...

— Poczekaj do manewrów — uciął Tyler.

Próbował wymknąć się jak najszybciej, ale gdy Clay bezceremonialnie zawołał go po imieniu, odwrócił się z ciężkim westchnieniem.

— Co znowu?

— To ważna sprawa — Clay wytarł dłonie w nogawki.

— Jeśli nie chodzi ci o zdjęcie bransoletki, wierz mi, wcale nie jest ważna.

Tyler nadal czuł świerzbienie w palcach i nadal potrafił z łatwością wyobrazić sobie celne uderzenie, ale powstrzymały go słowa Claya:

— Chodzi o Reynę. Chce cię teraz widzieć.

Niestety, to jednak mogło być ważne.

— I wysyła ciebie? — zmarszczył brwi.

Clay rozłożył ręce. W jego spojrzeniu wciąż malowała się skrucha i jakaś niepewna chęć porozumienia.

— No, jak widzisz. To takie dziwne?

Tyler ugryzł się w język, zanim zdążył rzucić jakiś uszczypliwy komentarz.

— Gdzie czeka? — zapytał.

Poczuł coś na kształt niepokoju, obawy, że kolejny krok w stronę wypełnienia przepowiedni został nieodwracalnie wykonany. Nie miał jednak wyboru — musiał dalej płynąć z prądem, przybliżając się do finału.

— Tam, gdzie zwykle — odparł Clay. — W principiach.

***

— Tylko nie siadaj — zaznaczyła Reyna na samym początku, zanim w ogóle otworzył usta.

Sama też stała, lekko pochylona, z rękami opartymi na stole zawalonym zwojami pergaminu i notatnikami. Ciemny warkocz spływał jej po ramieniu, a w oczach pod mocno zmarszczonym czołem płonął ogień. Po jej obu stronach jak zwykle czuwały dwa psy — Argentum i Aurum.

Tyle Tyler zauważył na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak podszedł bliżej, dostrzegł więcej szczegółów, ma przykład subtelnie zarysowane na twarzy zmęczenie i masa drobnych kosmyków wymykających się z upięcia, jakby przez dłuższy czas brodziła palcami we włosach. Musiała dużo pracować w ostatnim czasie — od zniknięcia Jasona wzięła na barki dodatkowy ciężar, ale aż do tej pory wysiłek nie odciskał na niej takiego piętna.

— Musisz coś dla nas zrobić — dodała zaraz.

— Dla was?

Gdy tylko zadał to pytanie, doszedł do wniosku, że powinien może znowu ugryźć się w język.

— Dla nas — powtórzyła, jeszcze mocniej ściągając brwi. — Dla obozu. Dla mnie. I dla siebie.

Pomyślał o Lei, Luisie i Sylwanie, o całej tej misji, którą zapewne należało wypełnić w Sacramento. A potem zerknął na powarkujących towarzyszy Reyny. Nie miał nic przeciwko psom, ale tę konkretną dwójkę chętnie wyrzuciłby ze swojego przesłuchania.

— To coś pilnego? — zapytał.

— Przede wszystkim to coś poufnego — pretorka nachyliła się w jego stronę. — Nikt nie powinien wiedzieć.  Najchętniej sama bym się z tym uporała, ale jak wiesz, nie mam z kim zostawić obozu.

Tyler zacisnął usta.

— Dlaczego nie wyślesz kogoś z centurionów?

— Nie będą skorzy do interwencji. Zwłaszcza, że ostatnia jednoosobowa misja zakończyła się fiaskiem.

Tu na moment coś pękło — mówiła o synu Merkurego, który nie wrócił z wyprawy.

— Możesz wysłać więcej osób — zasugerował Tyler.

Reyna stanowczo pokręciła głową.

— To delikatna sprawa. Odkąd Jason zaginął, a Oktawian dobiera się do jego stanowiska... nie wiem, komu mogę ufać.

Minęło trochę czasu, zanim do Tylera dotarł sens jej słów.

— Czyli... ja?...

— Nie napawaj się wyróżnieniem. Jak się weźmie pod uwagę inne kryteria, wybór jest mocno ograniczony.

Omal się nie roześmiał. Zawsze starał się być z Reyną tak szczery, jak tylko mógł... ale nie zawsze mógł tyle, ile chciał. Zgadzali się właściwie w dwóch kwestiach — w chęci utrzymania Obozu Jupiter w stabilnym stanie i w niechęci mianowania Oktawiana pretorem... Chociaż można by to sprowadzić do jednego. Cóż, w każdym razie, tyle musiało wystarczyć.

— A jakie są inne kryteria? — zainteresował się.

Wolał myśleć, że to coś w rodzaju największych szans na przetrwanie, a nie najmniejszej wartości dla legionu.

Reyna nie zamierzała mu tego tłumaczyć.

— Patrz mi w oczy i powiedz, czy cię źle oceniam.

Spojrzał jej w oczy... a później jeszcze w oczy Aurum, potem w Argentum. I wreszcie znowu w jej.

— Nie.

Nic się nie wydarzyło. Psy nawet nie warknęły.

Reyna odczekała chwilę, aż zdążył w myślach policzyć do pięciu, po czym westchnęła głęboko.

— No dobrze. Słyszałeś na pewno o rzece Lete. Tej, która...

— Usuwa pamięć — dokończył. — Tak.

Reyna podniosła zagniewany wzrok.

— Tak — powiedziała powoli. — I teraz już nie przerywaj. Dotarły do mnie wieści o pewnych zakłóceniach. Mamy prawo podejrzewać, że w jej okolicach zbierają się siły, z jakimi dotąd nikt z nas się nie mierzył.

Zawiesiła głos. Tyler przebiegł wzrokiem po zdobiących ściany tkaninach z aksamitu.

— I co? — rzucił.

W którymś momencie jego dłonie bezwiednie powędrowały do kieszeni. Teraz uzmysłowił sobie, że brzmi i wygląda, jakby lekceważył całą tę sprawę, choć wcale tak nie było.

Ale Reyna miała już wiele okazji, by przyzwyczaić się do jego zachowania.

— Nie ustalono jeszcze tożsamości wroga — wyjaśniła cierpliwie. — Mogę się tylko domyślać... a moje domysły nie są ani trochę optymistyczne. Według podań, ktoś zamierza wykorzystać Lete, żeby pogłębić konflikty między bogami.

Tylerowi nagle otworzyły się szerzej oczy. Wyciągnął ręce z kieszeni.

— Między bogami?

— Coś mówiłam o przerywaniu — wytknęła. — Dokładnie. Trudno powiedzieć, czy to problem najwyższej wagi, ale nie sądzę, by było warto go ignorować. Chciałabym, żebyś się temu przyjrzał... i w miarę możliwości coś zdziałał. Podejmiesz się?

Pytała, jakby brała pod uwagę jego odmowę. Ale jak by ją usprawiedliwił w obecności wyczuwających kłamstwo zwierząt?

Tyler poczuł silniejsze bicie własnego serca. Być może miał beznadziejne szczęście w całym swoim nieszczęściu. Informacje Reyny były niepełne. Istniał zatem cień szansy, że konflikty między bogami oznaczały konflikty między ich grecko-rzymskimi tożsamościami... i że sprawa w jakiś sposób wiązała się z zaginionym wieńcem Sylwana.

— Tak jest.

— Świetnie. To oznacza wyprawę do zaświatów, najpóźniej jutro.

Zapał Tylera minimalnie ostygł.

— Da się zrobić.

— Tylko z nich wróć — posłała mu naglące spojrzenie. — Jeżeli napotkasz przeszkodę nie do przejścia, nie baw się w samobójcę i jak najprędzej mnie powiadom. To nieoficjalna misja.

— Przecież wiem — uśmiechnął się zawadiacko. — Coś jeszcze?

Reyna nie odpowiedziała od razu.

— Są rzeczy, o które cię nie pytam, Tyler, żeby Aurum i Argentum nie miały za dużo pracy.

Psy wpatrywały się w niego, znów powarkując, jakby bardzo liczyły na pracę, o której mówiła ich właścicielka.

— Myślę, że mógłbyś mnie oświecić w pewnych kwestiach — ciągnęła. — Ale myślę też, że pamiętasz, kto kiedyś siedział na moim miejscu. I nie jest ci to tak obojętne.

Tyler spoważniał.

— Nie jest — potwierdził.

— Doskonale się składa — na twarzy Reyny pojawił się wreszcie blady uśmiech. — Na razie więcej od ciebie nie chcę.

To miał być koniec. Tyler miał już wychodzić, ale w ostatniej chwili coś sobie przypomniał.

— Reyno? — odwrócił się do niej.

— Hmmm?

Chciał wygłosić swoje spostrzeżenie, ale w ostatniej chwili się pohamował. To by było głupie. Poczuł, jak zasycha mu w gardle. Reyna zaznaczyła, że to ściśle tajna sprawa, ale nie sprowokowała go do oficjalnej deklaracji zachowania milczenia. Czyżby zmęczenie przyćmiło jej umysł? Czy raczej uznała, że mu to przeszkodzi?

A więc jednak. Obóz Jupiter mógł trzymać się dawnego rytmu, ale tu, w principiach, stąpało się po bardzo cienkim lodzie.

— Naprawdę się postaram.

Napięcie w powietrzu pękło. Reyna przetarła kącik oka.

— Cieszę się.

W rzeczywistości nie wyglądała na ucieszoną, niemniej doszli do pewnej zgody. I to był jeden z nielicznych stabilnych gruntów, na jakich stał Tyler.

Niczego więcej nie mógł oczekiwać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top