[VI] LUIS

Następnego ranka Elin czekała na niego przy bramie.

Miała na sobie lekki płaszczyk w kolorze wrzosów, dżinsy i białe adidasy. Przewiewna chustka owinięta wokół szyi zasłaniała jej  usta, ale wzrok miała zagniewany z dość oczywistego, zrozumiałego powodu.

Nie ulegało wątpliwości, że Luis wychodził z domu później niż powinien, ale cóż — wcale nie zamierzał wyłączać paru pierwszych budzików przez sen. To po prostu się stało. Nadal wydawało mu się, że w całym zamieszaniu i pośpiechu o czymś zapomniał. Nie mógł tylko odgadnąć, czego. No i nie mógł już się wrócić.

— Elin... — na moment zabrakło mu tchu. Przyglądał się uważnie jej twarzy, zmarszczonym ciemnym brwiom, zaróżowionym policzkom i iskrom w zielono-brązowych oczach, próbując ustalić, czy wydarzyło się coś jeszcze, o czym nie wiedział. Przez ostatnie pół roku miało to miejsce tylko raz, ale Luis nie ufał sobie w kwestii rozpoznawania sygnałów. — Przepraszam, że nie dzwoniłem. Długo czekałaś? Mogłaś wejść.

— Nie — odparła zwięźle i szybkim ruchem naciągnęła mu przekrzywioną czapkę bardziej na uszy. — Zadzwoniłeś do Lei.

— Tak, bo...

— Ciii — chustka opadła jej z twarzy, odsłaniając ciepły uśmiech, który podgrzał atmosferę o parę stopni. — Zaraz się spóźnimy.

Od miesiąca nieprzyjemnie często zdarzały się takie momenty, kiedy Luis poważnie zastanawiał się nad sensem tej relacji, niemalże go podważając. Bo czy to wszystko powinno być takie kruche i niepewne? Czy powinien bać się, że za sprawą jednego niewłaściwego słowa, spojrzenia albo kroku coś pęknie i rozbije się nieodwracalnie w drobny mak? Po powrocie z Quebecu na dodatek przypominał sobie tę bezrefleksyjnie odrzuconą propozycję Chione. Gdyby został, odciąłby się nie tylko od Elin, ale też od całego swojego dotychczasowego życia. Cóż, byłoby to z pewnością ryzykowne posunięcie, ale czy w dalszej perspektywie nie przyniosłoby mu więcej korzyści — sam już nie wiedział.

Ale zdarzały się też inne chwile, takie jak ta, kiedy jego wątpliwości się rozwiewały i gnały gdzieś daleko z późnojesiennym wiatrem.

W takich chwilach nie wierzył, że stracił cenną okazję.

***

Szkoła podstawowa, do której chodziły Lea i Elin, mieściła się tuż obok jego liceum, dlatego zbierał całą uwagę, zerkając od czasu do czasu przez okna wychodzące na plac z fontanną. Gdyby Sylwan (rzekomo nieinteresujący się już poszukiwaniem wieńca na własną rękę) postanowił jednak się zjawić, Luis wolał tego nie przeoczyć. Ani tego, ani żadnej innej godnej dostrzeżenia sytuacji związanej z tą bardziej kłopotliwą częścią jego codzienności.

Niestety, nie było to takie łatwe. Nie żałował nocnego spaceru na most, ale dotkliwie odczuwał jego skutki. Dwie pierwsze lekcje udało mu się przespać i dwa razy budził się gwałtownie, omal nie zeskakując z krzesła w jakimś niepowstrzymanym odruchu. Na trzeciej wciąż walczył z ciążącymi powiekami i opierał głowę na jednej ręce. Kiedy kolega z ławki podsunął mu wreszcie termos i coś wyszeptał, Luis zarejestrował tylko jedno słowo: kawa. Pociągnął łyk, chociaż na pierwszej przerwie pił już w pośpiechu nieskuteczne, kawopodobne coś ze sklepiku. Natychmiast poniósł konsekwencje niedokładnej oceny sytuacji, bo napój okazał się nieco bardziej gorący niż można było się spodziewać (przynajmniej zdaniem Luisa w stanie półświadomości). Prawie zakrztusił się z zaskoczenia, przytknął łokieć do palących ust i odsunął termos od siebie.

— Dzięki — zdołał wyszeptać.

Przynajmniej trochę oprzytomniał, więc w zasadzie kawa spełniła swój cel.

Bez wątpienia zapowiadał się obiecujący dzień.

Luis utwierdził się w tym przekonaniu, gdy po wyjściu z klasy podeszła do niego nauczycielka, którą kojarzył tylko z widzenia, i wypowiedziała jego nazwisko dobitnym, wyraźnym głosem. Poruszała się sztywno, za co z początku winił przesadnie opiętą garsonkę. Potem podniósł wzrok i zobaczył jej nienaturalnie zamglone oczy. Momentalnie sam zesztywniał.

— Tak? — odpowiedział, pozbywając się resztek senności.

— Proszę za mną.

Obejrzał się po raz ostatni przez ramię, próbując namierzyć ewentualną resztę zahipnotyzowanych śmiertelników, ale najwyraźniej była tylko ta jedna nauczycielka. Kiwnął głową i ruszył za nią.

Zdążył policzyć w myślach do dwudziestu, zanim dotarli na miejsce. Kobieta zatrzymała się przy drzwiach z numerem 50 i wbiła w niego swoje puste spojrzenie. Najwidoczniej sama zamierzała zostać na zewnątrz. Luis znów rozejrzał się po korytarzu.

— Musisz się pospieszyć — odezwała się mechanicznie nauczycielka.

Luis zacisnął usta.

— Jasne.

Wyobraził sobie, co zastanie po wejściu do środka. Pocisk wymierzony prosto w jego głowę? Cały zastęp potworów gotowych do ataku? Doszedł do wniosku, że powinien był jednak zrobić sobie dziś wolne — co by zmienił jeden dzień w tę czy we w tę? Wreszcie i tak otworzył drzwi.

Pierwsze zdumienie — ze środka nic nie wyleciało. Nic nie próbowało odgryźć mu ręki, którą trzymał klamkę. W środku panowała nawet cisza mącona tylko stłumionym gwarem z korytarza. Przez szparę widział pustą salę. Chciał jeszcze coś powiedzieć do nauczycielki, ale kiedy zmierzyła go naglącym, gniewnym wzrokiem, po prostu wślizgnął się do środka.

Dreszcz przebiegł mu po plecach. Ostrożnie, powoli zamknął za sobą drzwi. Dziwne. W opustoszałych rzędach równo ustawionych ławek nie siedział żaden potwór. Luis był już skory uwierzyć, że naprawdę jest sam i to wszystko jakaś sztuczka, kiedy kobiecy głos z drugiego końca pomieszczenia zawołał:

— Luis Ward! Tak się niecierpliwiłam!

Odwrócił się. Przy biurku, z nogą zarzuconą na nogę, miejsce zajmowała młodo wyglądająca kobieta w skórzanych, czarnych spodniach, butach na obcasach i bluzce w tym samym kolorze. Kaskada ciemnobrązowych włosów opadała jej na ramiona, a ostry makijaż podkreślał równie ostrą, oszałamiającą urodę. Wycierała nos w chusteczkę, jakby faktycznie była chora, o czym świadczył lekko zachrypnięty głos.

Luis nie musiał się trudzić, by zgadnąć imię tej bogini. Spotykał ją już wcześniej, wielokrotnie. Jeszcze nie był pewien, czy w tym przypadku jej obecność była bardziej czy mniej pożądana od, dajmy na to, obecności Minotaura.

— Eris — próbował się uśmiechnąć. Albo cokolwiek.

Skrzywiła się, co nie zwiastowało nic dobrego. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, czym ją uraził (może powinien się bardziej wyprostować?) i jak ją przekonać, by nie zamieniała go w kałużę rozpuszczonego śniegu. Ale Eris po prostu kichnęła w tę swoją chusteczkę i cały jej obraz zamigotał. Na moment się zmieniła — miała jeszcze bledszą cerę, jeszcze czerwieńsze usta, a jej włosy zrobiły się złociste jak jabłko, które podrzuciła niegdyś trzem innym boginiom — po czym szybko powróciła do swojej zwyczajnej postaci.

— Żadnych imion — zakomenderowała. — Fatalnie się czuję.

— No tak — rzucił i na krótko odetchnął z ulgą. — Przepraszam. Potrzebujesz... pomocy? Jakiejś misji?

Starał się mówić najbardziej łagodnym, ugodowym tonem, na jaki było go stać. Miał masę innych zmartwień na głowie. Nie chciał podejmować się kolejnego głupiego zlecenia — szczególnie takiego, które mogło zakończyć się niepożądaną awanturą.

— Misji! Też coś! — prychnęła Eris, trąc intensywnie nos. — Skąd ci to przyszło do głowy? Słyszałam, że ktoś tu szuka wieńca Sylwana. Och, to będzie wystarczająco interesujące. Ja mogę co najwyżej ubarwić wam to zadanie.

Wspaniale.

— Więc po co... po co ta cała dyskrecja? — zapytał Luis trochę słabszym głosem.

Eris, którą znał — to znaczy, z którą miał do czynienia w ciągu swojego krótkiego życia — pojawiłaby się na korytarzu w całym swoim boskim blasku i od razu przedstawiła swoje żądania. Teraz zachowywała się... nietypowo. Może miało to związek z grecko-rzymską schizofrenią, a może chodziło także o coś innego, na przykład przyczynę jej wizyty. W każdym razie, Luisowi coraz mniej się to podobało.

Bogini zmięłła chusteczkę, pociągnęła nosem i rozłożyła ręce.

— Nie jestem w wyjściowej kondycji! Och, jeśli komukolwiek o tym wspomnisz, przysięgam, że to będzie ostatnia rzecz, jaką zdołasz powiedzieć, zanim wytnę ci język! — jej oczy zapłonęły wściekłością.

Zanim Luis zdążył zareagować, przeobraziła się w swoją rzymską wersję.

— Nie będzie wycinania języka! — oburzyła się Discordia. — To za mało efektywne rozwiązanie. O wiele lepiej po prostu go zabić.

— Nie masz za grosz wyobraźni — odcięła się Eris, powróciwszy do greckiej postaci.

Luis uznał, że musi delikatnie się wtrącić, zanim mózg mu eksploduje (albo bogini postanowi sprawdzić w praktyce, które rozwiązanie jest lepsze).

— Zrozumiałem. Nikomu nie powiem.

Eris odwróciła się, wyjęła nową chusteczkę i znów kichnęła.

— Doskonale — wymamrotała. — Nie bez powodu wzywam cię do siebie mimo... drobnych trudności. Chcę wskazać ci miejsce, w którym warto by było zacząć poszukiwania zguby Sylwana.

Uniosła brwi w oczekiwaniu na jego reakcję — a Luis stanął jak wryty. Czy na pewno dobrze usłyszał?

— Chcesz... pomóc nam? — spytał niepewnie.

Usta bogini rozciągnęły się w szyderczym uśmiechu.

— Strasznie cię to dziwi. Czy nie pamiętasz umowy, którą zawiązaliśmy z waszą trójką? Widzisz we mnie wroga?

Podniosła się z fotela i Luis musiał zebrać całą siłę woli, żeby się nie cofnąć.

— Oczywiście że nie. Po prostu myślałem, że w tym trudnym czasie nie znajdziesz czasu na takie drobiazgi...

— Ha! — Eris wywróciła oczami. — Niepotrzebnie w ogóle się odzywasz. No nic, i tak wytrwam w swoim postanowieniu. Pierwszy punkt mieści się w San Francisco, w miejscu, z którego korzystają dzieci Merkurego.

— Merkurego? To znaczy...

— Tak, tak — machnęła lekceważąco ręką. — Ten wasz Tyler będzie wiedział, gdzie to jest.

— A jakiś haczyk?

Eris podeszła do niego, mrugając z konsternacją.

— Haczyk? — przechyliła głowę. — Och, jasne. Nie musisz wcale mnie słuchać, skąd. Czas płynie. Życzę powodzenia... zwłaszcza teraz, kiedy nie tylko ja jestem kompletnie rozdarta, a siły przeciwnika rosną w siłę.

Jej oczy błysnęły. Wystarczyło, żeby strzeliła palcami — wtem oboje znaleźli się nagle tuż przy oknie. Eris ostentacyjnie zastukała w szybę.

— Nie o to chodzi — mruknął Luis. — Przecież...

Ale głos zamarł mu w gardle, kiedy zobaczył, co bogini chciała mu pokazać — szkolne boisko przemierzał zdeterminowanym krokiem mężczyzna z kręconymi włosami w najjaskrawszym odcieniu pomarańczu, jaki Luis kiedykolwiek widział. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nieznajomy spacerowicz nie wydawał się ponadto jakoś nienaturalnie wysoki, no i gdyby nie dzierżył w ręku ogromnej włóczni z lśniącym ostrzem wykonanym z najprawdziwszego niebiańskiego spiżu.

— Widzisz, Luis? — zagadnęła melodyjnie Eris. — Wyświadczam ci drugą przysługę.

Luis zerknął przelotnie na zegarek. Szanse, że zdoła załatwić tę sprawę przed dzwonkiem na lekcje, były (według jego matematycznych zdolności) zerowe.

— To wspaniałomyślnie z twojej strony, pani — powiedział bez entuzjazmu.

Eris roześmiała się i pstryknęła go w policzek.

— A więc powodzenia. Mam nadzieję, że przeżyjesz wystarczająco długo, by moje plany się wypełniły. Poza tym, to by była ogromna szkoda, gdybyś poważnie uszkodził sobie tę śliczną buźkę.

Wypowiedziała te słowa z taką ekscytacją, jakby w rzeczywistości nie było jej w ogóle szkoda z tego powodu, po czym rozkaszlała się w kolejną chusteczkę, zmieniając postać z każdym kaszlnięciem. Na koniec — jak to bogowie mają w zwyczaju, kiedy są najbardziej potrzebni — rozpłynęła się w powietrzu.

Luis wyjrzał jeszcze raz przez okno, zanim wypadł z klasy. Przez myśl przebiegły mu różne sprawy (choćby plany wspomniane przez Eris, jej wskazówka czy zahipnotyzowana nauczycielka), ale na żadnej nie skupiał się długo — żadna nie mogła mieć znaczenia, jeśli nie zdoła rozwiązać tej najbardziej aktualnej. A przybysz o pomarańczowych włosach pokonał już połowę drogi.

***

Oczywiście nie było mowy o żadnym planie.

Luis nie wiedział, z kim ma do czynienia. Dopiero gdy wybiegł na zewnątrz, wiatr uderzył go w twarz, a nieznajomy zbliżył się na tyle, by można było ocenić jego wzrost (około trzech metrów), Luis uznał, że to zapewne olbrzym. Zwykły olbrzym, nie gigant. Problem z gigantami polegał na tym, że ich pokonanie wymagało współpracy boga i herosa. No, więc Luis miał szczerą nadzieję, że to nie gigant, bo Eris, pochłonięta smarkaniem w chusteczkę, zapewne wyczerpała już swój limit pomagania na kolejną dekadę.

A zatem olbrzym prezentował się dosyć groteskowo, z brwiami w kształcie łuków, mocno zadartym nosem i smętnym wyrazem twarzy. Włócznia, którą dzierżył, nijak nie pasowała do spranych dżinsów, zgniłozielonej kurtki i ubłoconych adidasów. Na widok Luisa coś w jego spojrzeniu się zmieniło, a kąciki ust uniosły się w sztucznym uśmiechu.

— No proszę! Strasznie potrzebowałem herosa — przemówił natychmiast, wbijając włócznię w ziemię. — Przyszedłem po wieniec Sylwana.

Luis zmusił się do odwzajemnienia uśmiechu — bo nie wiedział, co innego powinien zrobić. Chyba wolał potwory, które nie próbowały się z nim komunikować. Były zdecydowanie mniej nieprzewidywalne... zazwyczaj.

— Wieniec Sylwana — powtórzył. — Uch. To jest... zawiły temat.

Olbrzym zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli? Goni mnie czas, prawdę mówiąc...

— To tak jak mnie — podchwycił Luis. — A z kim mam przyjemność?...

Nieznajomy wyprostował się dumnie.

— Kakus, rzecz jasna! Syn Hefajstosa! — jego dłoń zacisnęła się mocniej na drzewcu włóczni. — Twoje imię zupełnie mnie nie obchodzi. Interesuje mnie tylko, czy zajmujesz się poszukiwaniem tego wieńca.

Luis ugryzł się w język. Syn Hefajstosa. Czyli nie gigant.

— Hmmm... tak, jasne. Ale poszukiwania jeszcze się nie zakończyły, więc...

— Wiem, wiem. Przyszedłem wcześniej, żeby się z wami dogadać. Wieniec nie może trafić z powrotem do Sylwana. I musicie koniecznie się pospieszyć.

Mówiąc to, zastukał kilka razy włócznią w ziemię. Luis naprawdę liczył, że to nerwowy odruch albo nawet groźba — tylko nie sposób przyzwania jakiejś armii olbrzymów.

— Chwilkę — uniósł ręce, chociaż czuł się znacznie lepiej, trzymając je w pobliżu rękojeści. — To nie jest rozmowa, którą można odbyć w pośpiechu. Muszę wiedzieć więcej.

— Więcej — powtórzył Kakus. — Rozumiem. Cóż, sprawa jest bardzo prosta! Zajmuję się kolekcjonowaniem cennych przedmiotów. Wieniec Sylwana, kiedy już zostanie odnaleziony, z całą pewnością powinien trafić do mnie. Jako heros pewnie wiesz, że te stare, zapomniane bóstwa potrafią być bardzo kłopotliwe! Gdybyśmy mogli ograniczyć się do dwunastu Olimpijczyków... Ale nie, zawsze pojawia się jakiś oburzony pomniejszy bóg i chce cię unicestwić, bo nie pamiętasz, jak ma na imię!

Luis uśmiechnął się nerwowo. O tak, gdyby przynajmniej grecki panteon ograniczał się do najbardziej rozpoznawalnych bogów, a jego matka, przedstawiana niekiedy jako nimfa, odeszła w niepamięć wieki temu... W ogóle nie musiałby się teraz przejmować karykaturalnym olbrzymem zakłócającym przebieg lekcji.

Rozluźnił ramiona. Nie czuł się gotowy do negocjacji, ale skoro pojawił się choć cień szansy na uniknięcie walki z ewentualnymi szkodami dla budynku, należało raczej ich spróbować.

— Faktycznie kłopotliwe — przyznał. — Ale... hmmm... do czego właściwie potrzebujesz tego wieńca?

I tej włóczni? — chciał dodać, ale ugryzł się w język.

— Czy to nie oczywiste? — parsknął Kakus, rozkładając ręce. — Chcę go przechować. W posiadaniu Sylwana pogłębi tylko ten rozłam między Grecją i Rzymem, no i zwróci większą uwagę na pomniejsze bóstwa. Za to w mojej kolekcji wieniec będzie bezpieczny.

— Aha — Luis starał się nie cofać zbyt niedyskretnie, jednocześnie utrzymując odpowiedni dystans z rozmówcą, co było trudne, kiedy Kakus coraz śmielej kroczył naprzód. — Więc to jest sposób na uniknięcie wojny?

Olbrzym na krótki moment się zawahał.

— To zależy, którą wojnę masz na myśli. Nadchodzą trudne, naprawdę trudne czasy. Ale skoro wiesz o zaginionym wieńcu... — zmarszczył czoło. — Powiedzmy, że Grecy i Rzymianie będą mogli stawić czoło wyzwaniu osobno, uniknąć rozlewu krwi między sobą. A ta, która ma powstać, straci potencjalnego sojusznika... o ile się pośpieszycie. O ile Sylwan w porę wygaśnie.

— Może wszystko ułoży się inaczej — zasugerował ostrożnie Luis. — Może Grecy i Rzymianie razem ją powstrzymają?

W oczach olbrzyma rozbawienie zmieszało się z irytacją.

— To zwyczajna mrzonka — skwitował.

— Trudno powiedzieć.

— Przyszedłem tu zawrzeć umowę! — Kakus uniósł wreszcie włócznię i wycelował ją prosto w Luisa, choć wciąż nie ruszał się z miejsca. — Nie mamy wiele czasu. Wygasanie nie jest tak prostym procesem. Chcesz przyjąć moje warunki?

Luis oficjalnie przyznał przed sobą, że ma dość.

Teoretycznie misję dostała Lea. Wykonywali ją razem, ale teraz to on musiał trafić na Kakusa i odpowiadać na to pytanie, podejmować decyzję w imieniu całej trójki.

— Mogę... je rozważyć — odparł — ale...

Nie skończył.

Ledwie wypowiedział pierwsze słowa, a włócznia wystrzeliła z dłoni olbrzyma z ostrzem rozgrzanym do czerwoności.

Oczywiście to było do przewidzenia. Luis wyciągnął rękę, by zatrzymać włócznię lodową ścianą — i naprawdę spodziewał się, że pójdzie to gładko. Niestety, tego dnia nic nie miało iść gładko.

Po pierwsze, wcale nie zamierzał zużywać aż tyle mocy. Nie chciał, żeby ściana do zablokowania jednej broni zajęła pół boiska... A tak się właśnie stało. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Coś podobnego wydarzyło się w Quebecu, ale wtedy tuż za nim stała Chione. Teraz był sam. Problemy z panowaniem nad tą zdolnością już dawno się przecież skończyły.

Jasne, przyzywanie lodu czy śniegu zawsze sprawiało mniej kłopotu zimą. Nie była to informacja, którą chciałby mieć wypisaną na czole z myślą o wszystkich potworach zastanawiających się, kiedy najlepiej zapolować na półboga, ale niewiele mógł na to poradzić. Stosunkowo dawno okoliczności nie zmuszały go do walki z prawdziwego zdarzenia... Niemniej potrafił już nad tym panować. Dlaczego teraz się nie udało?

Trwał w osłupieniu parę milisekund dłużej niż powinien, ze wstrzymanym oddechem i rozszerzonymi ze zdumienia oczami, zanim zarejestrował dźwięczny głos Kakusa:

— Ach, ta włócznia! To jeden z moich specjalnych nabytków — olbrzym wyprostował się dumnie. — Od syna Hekate. Demaskuje nieszczerość i ukryte zamiary rozmówcy, ale ma też zastosowanie bojowe. Choć z tego, co widzę, w twoim przypadku to nie będzie konieczne.

— Nie będzie... co? — Luis zaczął przesuwać się wzdłuż ściany, próbując sprawić jak najbardziej szczere wrażenie, póki włócznia tkwiła w lodzie. — Zaczekaj. Przecież do niczego jeszcze...

I znów nie zdołał dokończyć zdania, zanim Kakus wziął głęboki wdech. A potem, oczywiście, musiał zionąć ogniem.

To, co najważniejsze, przypomniało się Luisowi najpóźniej. Olbrzym ziejący ogniem — no pewnie, był taki! W jakiejś historii z Heraklesem... albo Herkulesem... nieważne. W tamtej wersji miał chyba trzy głowy... Ale Luis wcale nie narzekał, że pojawił się tu z jedną. I jak został pokonany? Prawdopodobnie w ten niezwykle skomplikowany, sprawdzony sposób największego herosa wszech czasów. Uderzeniem maczugi.

Te myśli wirowały w głowie Luisa z zabójczą prędkością, podczas gdy jego ściana z lodu topniała w oczach. Sięgnął po miecz, dochodząc do wniosku, że negocjacje dobiegły właśnie końca.

— To żaden problem — stwierdził dobitnie Kakus i przeszedł przez płomienie. — Sam odszukam wieniec lub znajdę innych, chętnych do współpracy herosów.

Po tych słowach z jego ust buchnęły kolejne płomienie.

Luis znów pomyślał o Chione. Nie o Eris, która przed chwilą sama go tu posłała. Nie o żadnym potężnym, pierwotnym bóstwie, które miało zbudzić się w niedalekiej przyszłości. Tylko o niej. Czy rzeczywiście wróciła do swoich spraw po tym, jak odrzucił jej rzekomo wspaniałą propozycję? Czy raczej dokładała wszelkich starań, by pożałował swojej decyzji? Do bogini, z którą spędził dwa tygodnie, pasowała bardziej ta druga opcja.

Nie mógł tego zignorować. Małostkowość Chione... albo po prostu jego własny pech. Cokolwiek to było, sprawiało, że ponownie zaczynał w siebie wątpić.

Obejrzał się przez ramię. Nie uśmiechał mu się taki koniec historii. Ale ściana budynku była coraz bliżej, a do Kakusa nie mógł się zbliżyć przez szalejące wokół niego płomienie. Gdyby spróbował rzucić mieczem... Cóż, miałby jakieś dziesięć procent szans na sukces. I pozostałe dziewięćdziesiąt na... pośrednie samobójstwo. Pogrzebanie resztek swoich szans. Jakkolwiek to nazwać.

Z kolejnym krokiem w tył spróbował puścić po ziemi niezauważalny, cienki szlak z lodu — żeby tylko Kakus się poślizgnął, żeby chociaż na krótki moment stracił czujność, żeby jakoś się wydostać z tego kręgu ognia. Ale znów wydarzyło się coś dziwnego. Lód ze świstem rozciągnął się na długość i szerokość kilkunastu metrów, co nie umknęło uwadze olbrzyma. Na jego twarzy rozkwitł kpiący uśmiech. Płomienie torowały mu drogę.

— Doprawdy? Jeśli współczesny półbóg potrafi zrobić tylko tyle, może sam się wszystkim zajmę.

Luis zacisnął usta, nie wypuszczając żadnego z barwnych przekleństw, które wpadły mu do głowy.

Wyobraził sobie ostre sople wyrastające z ziemi tuż za plecami Kakusa i przeszywające go na wylot — bardzo prędko, zanim zdążą się roztopić. Skoncentrował się... i nic. Czuł się, jakby uderzał w próżnię. ADHD często pomagało półbogom przetrwać, ale teraz Luisowi jedynie utrudniało skupienie.

— Zaczekaj — powtórzył, rozglądając się w poszukiwaniu najmniejszego przebłysku nadziei. — Może... faktycznie wojna jest nieunikniona. Może Rzymianie powinni...

I nagle ją dostrzegł. Bardzo starał się nie utkwić w niej wzroku, nie na zbyt długo. Włócznia nadal leżała na ziemi. Wyłoniła się w nienaruszonym stanie z płomieni — najwyraźniej miała więcej magicznych właściwości. Dlaczego Kakus ją tak zostawił? Nie wiedział, że nie spłonie? Czy po prostu był pewny swojego zwycięstwa?

— To już nie twoje zmartwienie — olbrzym zmrużył oczy.

Ale zaraz musiał wytrzeszczyć je w zdumieniu, kiedy Luis podniósł miecz i rzucił się naprzód.

No tak. Wcale nie uważał, by była to najmądrzejsza decyzja, jaką w życiu podjął, zważywszy, że przeciwnik ział ogniem i miał ponad trzy metry wzrostu. Jakoś jednak udało mu się uniknąć pierwszych płomieni — co już uznał za pewien sukces — i zamachnąć się mieczem.

Kakus najwidoczniej nie oczekiwał po nim czegoś tak głupiego. Uniknął ciosu, ale dopiero w ostatniej chwili, i zionął ogniem z wystarczającym opóźnieniem, by Luis zdążył się cofnąć. Wziął głęboki wdech. Teraz on był bliżej włóczni.

— Dlaczego nie mógłbym sam przechować wieńca? — zapytał i znowu odskoczył.

— Nie bądź śmieszny! — gdy Kakus mówił, nie mógł pluć kolejnymi płomieniami, ale te, które już wypuścił z ust, skutecznie zagradzały Luisowi drogę.

— Dlaczego? — spytał znów z lekką desperacją w głosie. Miał dosłownie chwilę, by schylić się po włócznię w odpowiedniej chwili, z nadzieją, że Kakus odpowie coś dostatecznie nieszczerego.

A Kakus nie zamierzał wcale odpowiadać. Po prostu zbliżał się z innymi, dość oczywistymi zamiarami.

Luis uniósł wzrok. Kakus sporo mu zasłaniał, ale niektóre ze szkolnych okien były wciąż widoczne. Ognisty olbrzym może i mógł pozostać niedostrzeżony dla większości śmiertelników, ale ogień, który po sobie pozostawiał... niekoniecznie.

— Skłaniasz mnie do wyznań? — odezwał się jednak, zerkając lekceważąco na włócznię. A więc nie był kompletnym idiotą. To... w pewnym stopniu utrudniało sprawę. — Naprawdę zabawne!

Luis, na granicy ślepego uporu i beznadziei (czyli w stanie, w którym znajdował się nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni), usiłował przebić się do przodu. Do tej pory Kakus manewrował swoimi płomieniami w irytująco przemyślany sposób. Gdy jednak zauważył jego starania i wywrócił oczami, Luisowi ukazała się szansa.

Taka szansa, której wykorzystania olbrzym się spodziewał.

Adrenalina minimalnie opadła. Na krótki moment Luis uświadomił sobie w pełni, z kim walczy i co się wydarzy, jeśli podejdzie tak blisko. I zrobiło mu się trochę niedobrze.

Na szczęście, krótki moment nie trwał długo.

Cofnął się. Nie panował nad ręką, sięgającą w mechanicznym impulsie po włócznię. Kakus zareagował równie szybko — zablokował mu drogę ognistym pociskiem. Wtem sama postać olbrzyma wydała się Luisowi mglista i odległa. Całą uwagę poświęcił rozprzestrzeniającym się płomieniom, iskrom, żywiołowi trawiącemu szkolne boisko z dziecinną łatwością. Wcześniej skupiał się na pojedynczych miejscach, które miał omijać. Teraz, rejestrując cały obraz sytuacji, poczuł, jak ogarnia go... coś, czego nie potrafił nazwać, ale nie było to przyjemne. Coś niebezpiecznie bliskiego panice.

Ugryzł się w język, żeby nie krzyknąć do Kakusa: Przestań!

— Zabawne jest to, że współczesny olbrzym potrzebuje tyle zamieszania do zabicia jednego współczesnego półboga — palnął zamiast tego.

Oczywiście zapomniał zadać sobie ważne pytanie: Co chcę tym osiągnąć?

Oczy Kakusa... cóż, zapłonęły gniewem.

— Mnie nazywasz współczesnym? Jestem wieczny!

Po czym sam chwycił włócznię z płomieni i natarł z pełną mocą.

W tym momencie Luis wierzył już całkowicie, że w najlepszym, absurdalnie optymistycznym wypadku nie zdoła wyjść z tego bez szwanku.

Ale gdy uchylił się, już nieco nieporadnie, nieumyślnie wkroczył na inną część boiska. Tę część, którą wcześniej (również niecelowo) zamroził.

Kakus też najwyraźniej o tym zapomniał. Był wściekły i zdeterminowany... no i nie patrzył pod nogi. Nieoczekiwanie poślizgnął się i runął na ziemię.

Luis zyskał niecałą sekundę — i wykorzystał ją. Gdy oczy olbrzyma się otworzyły, gdy już prawie podrywał się do góry, by ponowić atak... miał już miecz wbity w kark.

— I tymczasowy — Luis się uśmiechnął, choć nie wiedział, dlaczego.

Kakus rozsypał się w pył z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a on wcale nie czuł się usatysfakcjonowany. Wszystko wokół płonęło — a przynajmniej tak sądził w chwili otępienia. Czuł się... jakoś drętwo. Nieprzytomnie. Zabrał włócznię, bo nie wydawało mu się właściwe ją tak zostawiać. Odsunął się od ognia. Nie potrafił ocenić, czy stoi wystarczająco daleko, by uniknąć powiązania z zajściem, czy nie. Schował miecz i objął się ramionami. Coś mu śmierdziało, bardzo blisko i w dosłownym znaczeniu...

Kurtka. Ocknął się nagle, zrzucił ją z siebie i przydepnął nadpalony kołnierz. A potem założył z powrotem. (Też nie był pewien, czy ma to jakiś sens).

Odczekał chwilę, by się upewnić, że ktoś zauważył ogień. Zobaczył wyglądającą z okna nauczycielkę i komórkę w jej ręce. Odetchnął z ulgą. Nie chciał zgłaszać tego osobiście.

Nauczycielka z okna chyba go nie zauważyła, ale i tak uznał, że wystarczy mu lekcji na ten dzień.

Miał teraz pilniejsze problemy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top