[V] TYLER
Tego samego wieczoru Luis Ward wrócił do Sacramento. Wychodząc z lotniska, wyglądał, jakby spędził przynajmniej jedną bezsenną noc, a z rana szykował się na ślepo. Pod dżinsową kurtką z podwiniętymi rękawami (niewątpliwie za cienką na taką pogodę) miał tak wygniecioną koszulkę, jakby niedawno wyciągnął ją z gardła jakiegoś potwora (co właściwie nie było całkiem niemożliwe). Jego blond włosy były w kompletnym nieładzie, a nieznaczne cienie pod oczami podkreślały bladość cery. Spojrzenie miał jak zazwyczaj łagodne i nieobecne, a przy tym wyraźnie zmęczone.
Tyler przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Słowa o nieuniknionej misji jakoś nie przechodziły mu przez gardło. Było już późno. Może powinni odłożyć to na później? Ale zaraz przypomniał sobie groźbę Sylwana. Wszelka zwłoka wiązała się z ryzykiem.
— Cześć — odezwał się w końcu Luis przyjemnym, gładkim tonem. Jego ciemnoniebieskie oczy wypełnił blask, twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. — Co cię wyciągnęło z San Francisco?
— Różne sprawy — uciął Tyler. — Jak było w Quebecu?
Uśmiech Luisa błyskawicznie opadł.
— Źle.
Ewidentnie nie kwapił się do streszczenia przebiegu swojej wizyty u Chione, bogini śniegu. Tyler przyjrzał mu się jeszcze raz, uważniej.
— Wierzę na słowo — stwierdził. — No to chodź.
Po drodze starał się nakreślić sprawę krótko i zwięźle, a jednocześnie w miarę delikatnie. Ale gdy dotarł do sedna, Luis gwałtownie się ożywił.
— Będziemy walczyć z gigantami?
W jego oczach malowało się coś niebezpiecznie podobnego do nadziei.
— Nikt tego nie powiedział. Nie próbuj się cieszyć.
To wystarczyło, by ostudzić jego zapał. Luis nieznacznie zwolnił.
— Nie, po prostu... — ugryzł się w język i nie dokończył, rozglądając się, jakby dopiero teraz do niego dotarło, gdzie jest.
Kiedy doszli do skrzyżowania, przy którym mieli się rozstać, zatrzymał się i przez chwilę się wahał.
— Musisz już jechać?
Było coś niezaprzeczalnie charyzmatycznego w całej jego postawie, spojrzeniu, mowie. Tyler też przystanął i pomyślał o obozie, który teraz wydawał mu się taki odległy, niewyraźny, mało prawdziwy... jak sen, który wraca każdej kolejnej nocy. Nieważne, jak długo jest się na nogach za dnia.
— Mogę wrócić z tobą — powiedział przez lekko ściśnięte gardło.
Luis pokręcił głową.
— Nie wrócić. Przejść się. Czuję się jak martwy od dwóch tygodni. — Wyciągnął z kieszeni komórkę z ciemnym ekranem. — Próbowałem przeprosić Elin, ale ona nie chce ze mną rozmawiać.
— Chyba za bardzo dramatyzujesz — skwitował Tyler, ale zaraz dodał: — Dokąd chcesz pójść? Do niej?
Akurat miał ochotę robić za widownię w jakiejś tandetnej scenie balkonowej rodem z Szekspira.
— Tak. Nie. Nie? — Luis zmarszczył brwi. — Nie wiem.
Ale ruszył przed siebie, jakby wiedział, dokąd idzie. Tyler ostatni raz obejrzał się za siebie i westchnął, zanim do niego dołączył.
***
Choć wieczór nie wydawał się męczący, mijał jakoś powoli. Kiedy mrok okrył już miasto, gwiazdy skrywały się na zachmurzonym niebem, a Tower Bridge niemal zupełnie opustoszał, Tyler mógł spokojnie patrzeć w dół, opierając się o barierkę, i zastanawiać się nad paroma istotnymi kwestiami.
Czuł wiatr, nad którym nie miał już żadnej kontroli. Bezwiednie wyjął z kieszeni kurtki drobną monetę. Nie miał pojęcia, skąd się tam w ogóle wzięła. Chwilę później mrużył oczy i obserwował, jak wpada do rzeki, bezowocnie próbując pokierować ją do góry.
— Tam też był most — odezwał się Luis. — Dużo mniej nowoczesny.
Tylko tyle miał do powiedzenia na temat pobytu w Quebecu.
Tyler nie chciał naciskać, ale domyślał się, że należałoby wspomnieć o innych rzeczach związanych z tym wyjazdem. Luis wydawał się bardziej nieobecny niż zwykle. A może po prostu myślał o swojej dziewczynie, której dom ominął w końcu szerokim łukiem. Tyler nie miał okazji poznać Elin osobiście. Jeśli polegać na tym, co słyszał, była ósmym cudem świata.
— I co jeszcze? — spytał.
Luis wzruszył ramionami.
— Nic ciekawego.
— W to też muszę uwierzyć.
Kiedy poprzednim razem stał na Tower Bridge, wszystko było inne. Spoglądał teraz w dół i... cóż, nie miał do czynienia z zabójczą wysokością, ale sam fakt, że nie był w stanie zatrzymać spadającej monety, jakoś go dobijał.
Otrząsnął się z rozmyślań, kiedy Luis podszedł i się wychylił — odrobinę za mocno jak na jego gust, ale może po prostu dostawał już paranoi — trzymając barierkę jedną ręką, a wzrok wbił gdzieś w dal.
— Przepraszam — rzucił. — Nie powinienem cię tu ciągnąć, ale... coś nie tak? — zapytał nagle.
Jego słowa jakoś do Tylera nie docierały. Zdecydowanie za późno sobie uzmysłowił, że patrzy na niego nienaturalnie rozszerzonymi oczami. Wziął głęboki wdech i się poprawił.
— Naprawdę nie chcesz wracać do domu — bardziej stwierdził niż spytał.
Luis zacisnął usta.
— Naprawdę — przyznał.
— A nie pójdziesz do Elin, bo...?
— Bo nie chcę. Pamiętasz, jak z miesiąc temu byliśmy w San Jose?
— Jak bym mógł zapomnieć? — Tyler przechylił głowę.
Mówili o jednym z takich wyjazdów, które pamięta się do końca życia. Tak jak pierwszy trening z Lupą czy Detroit z cyklopami, wycieczka do San Jose zakończona spotkaniem twarzą w twarz z wyjątkowo rozjuszoną hydrą zapisała się trwale w jego wspomnieniach. Pytanie tylko, jaki to miało związek z Elin.
— Więc wtedy też... — Luis wychylił się jeszcze mocniej, potem zmarszczył czoło, odwrócił się i wreszcie odszedł do barierki. — Nie. Nieważne.
W jego głosie pobrzmiewała melancholia. Jednocześnie wydawał się strasznie sfrustrowany, jakby niewypowiedziane słowa dusiły go w gardle. W końcu podniósł skupiony z trudem wzrok.
— Już późno — wymamrotał. — To od początku był głupi pomysł.
I powłócząc nogami, ruszył z powrotem w stronę miasta, które migotało w dali tysiącem pojedynczych świateł. Znów szedł ekstremalnie blisko krawędzi.
Tyler wziął głęboki wdech. Dlaczego czuł niepokój? Czy to już początki paranoi? Czy faktycznie polegał na swoich zdolnościach bardziej niż powinien? Nie chodziło przecież tylko o Luisa — gdyby w jakiś sposób spadł, co było mało prawdopodobne, na pewno by sobie poradził. Ale pozostało jeszcze kilka dni. Kilka długich, nieprzewidywalnych dni, podczas których okoliczności mogły (a nawet miały) zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie.
— Wcale nie — odparł nieco zduszonym głosem.
Luis zerknął przez ramię. Chyba chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył. Wzrok Tylera przesunął się wyżej — na samym końcu mostu migotał niewyraźnie przezroczysty, jasny kształt, który mógłby nawet uchodzić za niewielkie zwierzę, zbłąkanego kota albo psa, gdyby rzuciło się w jego stronę tylko przelotne spojrzenie. Po dokładniejszych oględzinach dało się jednak zauważyć gładką, lśniącą, niepodobną do sierści strukturę połyskującą jak jedwab. Wydawało się nawet ładne, ale Tyler poczuł, jak skręca go w żołądku. To nie wyglądało naturalnie. A zdążył już przywyknąć, że większość nienaturalnych stworzeń, które spotyka, usiłuje go zabić.
— Stój — rzucił, sam pierwszy się zatrzymując.
Luis posłuchał i odwrócił się, ale w tym czasie jasny kształt zdążył umknąć w mrok, nie pozostawiając po sobie śladu.
— Co?
Tyler zacisnął usta. Może rzeczywiście zaczynał wariować.
— Już nic. Wydawało mi się. Będziesz sam w domu? — zmienił szybko temat.
— Mhm. Dopiero w przyszłym tygodniu tata wraca z delegacji — odpowiedział powoli Luis, mrużąc oczy, jakby próbował dostrzec coś, co niedawno zniknęło. — Do przyszłego tygodnia powinno być już po wszystkim, prawda?
Tyler się uśmiechnął, chociaż nie było w tym nic zabawnego ani wesołego.
— Tak. Po wszystkim.
Znów machinalnie dotknął bransoletki, która wydawała mu się znacznie zimniejsza niż przed chwilą.
— Wiesz, zrobiłem coś głupiego — powiedział, kiedy tylko zeszli z mostu.
— Bardziej niż zwykle? — oczy Luisa rozbłysły przekornie i melancholijna atmosfera prysła jak mydlana bańka.
— Zdecydowanie.
— Trudno to sobie wyobrazić.
Tyler wymierzył mu kuksańca.
— Mówię poważnie, Ward.
— Oczywiście. Słucham.
A potem znów coś minęło, tuż nad jego ramieniem. Tym razem były to dwa kształty. I tym razem Tyler zareagował szybciej.
— Patrz. — Obrócił go błyskawicznie o sto osiemdziesiąt stopni.
Jasne kształty ponownie nie zamierzały siedzieć w miejscu. Nie zdołały jednak w porę usunąć się z zasięgu wzroku Luisa. Minęło trochę czasu, zanim przepadł w ciemności — niedużo, ale wystarczająco, by mogły zostać dostrzeżone.
— Widziałeś je? — zapytał Tyler, powstrzymując desperację. Potrzebował niezbitego dowodu, że nie dostał jeszcze halucynacji.
Luis umilkł na moment, spoważniał i zmarszczył czoło, ale ostatecznie pokiwał głową.
— Co to było? Nie wyglądało jak potwory z mitologii.
Tyler odetchnął z ulgą.
— Nie mam pojęcia.
— Wcześniej też je widziałeś, tak? Wszystkie znikają gdzieś tam? — Luis patrzył w głąb miasta.
— Mhm.
— I czy to się jakoś wiąże z głupią rzeczą, którą zrobiłeś?
— Nie wiem.
— No, to trzeba się dowiedzieć.
Ruszył przed siebie z tego rodzaju entuzjazmem, który od lat pomagał herosom ocalić świat lub skazać duszę na wieczne potępienie — nigdy nic pomiędzy. A Tyler oczywiście poszedł za nim.
Patrząc na całą tę sytuację z perspektywy czasu, trudno było nie dostrzec jej beznadziejności. Bieganie za znikającymi, jasnymi istotami w Sacramento nie zwiastowało wielkich szans na ich odnalezienie. Ale wtedy Tyler tak na to nie patrzył. Myślał jedynie o przepowiedni i o tym, jak nieszczęścia nieustannie za nim podążają. No i Luis, który z jakiegoś powodu również wierzył w powodzenie, dodawał mu motywacji.
Z początku nie było jednak tak łatwo, chociaż Tyler utrzymywał maksymalną czujność. Unikali gwałtownych ruchów, żeby w miarę możliwości nie rzucić się w oczy — o ile te stworzenia w ogóle miały oczy. Nieważne, czy zamierzały rzucić się do ucieczki, czy zaatakować.
— Co konkretnie zrobiłeś? — spytał w końcu Luis po cichu, ale nie szeptem, wychylając się zza rogu.
— Pomogłem w eksperymencie — odparł Tyler.
— To coś nowego.
— I jednorazowego.
— I... — Luis chciał coś dodać, ale nagle wytrzeszczył oczy. — Tam jest.
Zaraz potem rozległ się świst. Lodowy szlak pomknął po ziemi na drugą stronę ulicy, gdzie pałętało się to małe jasne coś.
Chwilę później powinno być po wszystkim. Stworzenie powinno zostać przynajmniej częściowo unieruchomione i tak zakończyłyby się poszukiwania. Ale ono po prostu się wymknęło, przechodząc przez lód jak niematerialna zjawa, po czym zniknęło za najbliższym budynkiem.
Luis zamrugał z niedowierzaniem.
— Okej — powiedział. — To może być trudniejsze niż sądziłem.
Lodowy szlak zwinął się równie szybko jak się pojawił.
— Wszystkie znikają gdzieś w pobliżu domów i mieszkań — zauważył Tyler.
— Tu jest pełno domów i mieszkań. Myślisz, że to ma znaczenie?
— Przekonamy się, jak znajdziemy następnego.
— Dlaczego następnego? Chyba nie rozpływają się w powietrzu. Musi być w pobliżu.
Tyler spojrzał w stronę ciemności, spośród której nie przebijał się żaden jasny blask.
— Na tym jednym zrobiłeś już złe wrażenie — stwierdził.
— To go ładnie przeproszę.
— Jasne. Tak załatwisz sprawę.
Luis rzucił mu spojrzenie spode łba.
— Jeśli spieszysz się do obozu, nie zatrzymuję cię.
— Chodź już i bądź cicho.
A więc te małe, zniekształcone kulki były niematerialne. Były jednak również w jakimś stopniu zakorzenione w tym świecie, bo kiedy Tyler z Luisem zajrzeli za ten budynek, zobaczyli jedną z nich wspinającą się po ścianie i wpadającą przez okno do czyjegoś mieszkania. Duch by się tak nie trudził. Zwyczajnie wzleciałby w górę.
Zapewne.
Tylerowi coraz mniej się to wszystko podobało.
Luis wymamrotał pod nosem starogrecki zwrot, którego Tyler nie rozumiał, ale znaczenia mógł się domyślić.
— Dobrze, szukamy kolejnego.
Tyler się rozejrzał.
— To raczej nie sprawi problemu — uznał. — Zobacz.
W tym miejscu aż roiło się od niewielkich, jasnych stworzeń. Poruszały się szybko i zwinnie. I każde z nich prędzej czy później znikało w oknach, nieraz przenikając przez szybę. Tyler miał okazję lepiej im się przyjrzeć, skoro najwyraźniej nie zwracały na niego większej uwagi. Dostrzegł drobne, czarne oczka nadające im całkiem uroczego wyglądu, ale poza tym nic szczególnego. Westchnął z rezygnacją.
— Nie mam ochoty czekać do północy, aż się w coś zamienią.
— Dopisz to sobie do listy zaliczonych głupich zadań — zaproponował Luis. — Szwędanie się po nocy za małymi białymi duchami, które o północy zamieniają się w...
— Zapomniałeś już, że to był twój pomysł?
Luis zignorował jego komentarz.
— Nie możesz nie widzieć, jakie są słodkie i niepozorne.
— Czepiają się tego, czego chcą, ale przenikają przez wszystkie przeszkody — powiedział Tyler. — Nie wiem, czy mogą pochodzić z Podziemia. No i nie wiem, po co wspinają się do okien.
Wyciągnął rękę w stronę najbliższego przemykającego kształtu. Nie liczył na nic niezwykłego — chciał tylko sprawdzić, czy coś poczuje, kiedy ta nieznana istota przez niego przejdzie. Ku jego zdumieniu, zatrzymała się. Jej dotyk był jak wstrząs.
Świat zawirował. Zniknęło Sacramento, z mroku wyłaniał się tylko niewyraźny obraz rzeki, która głośno szumiała. Potem niewidoczna ziemia zaczęła rytmicznie się trząść, jakby z oddali nadciągało coś wielkiego i ciężkiego. A jeszcze później błysnęła klinga miecza — już zupełnie prawdziwa, oświetlająca na nowo ustabilizowaną rzeczywistość. Luis Ward celował nią w cofające się stworzenie.
— Zmykaj — wymamrotał.
Trudno powiedzieć, czy zrozumiało ton jego głosu, czy też znaczenie tego słowa. W każdym razie, posłusznie dołączyło do swoich towarzyszy i nie próbowało wrócić.
Luis odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami.
— Wszystko w porządku? Wyglądałeś, jakbyś miał...
— W porządku — uciął Tyler. — Są... na ogół nieszkodliwe.
— Na pewno? Możemy je zostawić?
— Na pewno.
Luis spojrzał mu głębiej w oczy, jakby próbował coś z nich odczytać.
— To co się stało?
— Cóż... Ustaliliśmy, że nie są żadną iluzją ani inną magiczną sztuczką.
— Nie denerwuj mnie — schował miecz.
— To było jak wizja. Bardzo szybka. Mało konkretna.
Luis rozejrzał się po krążących stworzeniach z mieszaniną zdumienia i fascynacji. Wyglądał, jakby chciał spróbować któregoś dotknąć, ale ostatecznie się zawahał i porzucił ten pomysł.
— Ach. No dobrze. A ta wizja... wiąże się z twoim nowym problemem?
— Może?
Dopiero w drodze powrotnej Tyler zdołał streścić mu przepowiednię — i tym razem, całe szczęście, żadne mitologiczne stworzenie mu w tym nie przeszkodziło.
Im ciemniej się robiło, tym szybciej gasło ożywienie na twarzy Luisa. Miał za sobą wyczerpującą podróż i wieści o misji nie mogły rozbudzić go na długo. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko wysłuchał Tylera do końca, popatrzył na niego lekko nieprzytomnie i ziewnął. Na krótko przez zmęczenie w jego oczach próbował przebić się blask, charakterystyczny przy wygłaszaniu uszczypliwych komentarzy, ale szybko wygasł.
— Coś wymyślimy.
— Nie trzeba nic wymyślić — zaoponował Tyler. — Tylko zrobić. Konkretniej ja muszę to zrobić.
Luis zacisnął usta.
— Wymyślę ci alternatywną interpretację — stłumił kolejne ziewnięcie. — Jutro. Albo... do końca tygodnia.
Tylerowi natychmiast przypomniał się Ikelos ze swoimi najbardziej infantylnymi pomysłami.
— Idź już lepiej spać.
Znów dotarli do skrzyżowania, na którym mieli się rozdzielić. Luis zatrzymał się pierwszy, przetarł oczy rękawem i słabo się uśmiechnął.
— No to dobranoc — rzucił. — Zobaczymy się niedługo.
O ile wcześniej niż niedługo nie spełni się przepowiednia — pomyślał Tyler, ale nie powiedział tego na głos.
— Do zobaczenia.
Luis wyciągnął rękę, przybił mu piątkę i odszedł. Widmo niedokończonych spraw wciąż wisiało nad miastem — i posuwało się wraz z Tylerem całą drogę do San Francisco.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top