[IV] LEA
Noc była dla Lei udręką.
Położyła się zaraz po zakończeniu rozmowy z Tylerem przez iryfon. Przez całe popołudnie wahała się, czy powinna się z nim kontaktować — w końcu nie wytrzymała i wysłała wiadomość. Na szczęście, nie potrzebowała do tego drachmy ani tęczy. Drobny przywilej wynikający z bycia córką Iris nie wynagradzał jej jednak kumulującego się stresu związanego z byciem półboginią.
Tyler obiecał, że postara się przyjechać następnego dnia i wiedziała, że to zrobi. Martwiła się tylko, czy następnego dnia nie będzie za późno.
Jej sny stanowiły niepokojącą, nieskładną mieszaninę najróżniejszych scen. Prawda mieszała się z fikcją, wspomnienia ze złudzeniami, a część przepadała w niepamięć zaraz po tym, jak minęła. Całość wyglądała tak, jakby bogowie snów wspólnie pracowali nad jej koszmarami, przepychając się zaciekle i kompletnie nie umiejąc dojść do zgody.
Pamiętała na przykład moment, w którym kucała nad brzegiem rzeki. Pochyliła się, żeby zobaczyć swoje odbicie. Zarejestrowała je na ułamek sekundy, zanim zaczęło się rozmazywać i zanikać.
Potem zniknęła cała reszta.
Lea znalazła się nagle przed szkołą. Stała z nogami przyklejonymi do ziemi — dosłownie. Gdy nad rozległym niebem zebrały się burzowe chmury, a mury zaczęły pękać i się walić, chciała biec, krzyczeć, ale nie mogła się ruszyć ani wydobyć z gardła głosu. Chwilę później była na zatłoczonej stołówce, znów siedziała obok Ikelosa i rozmawiała z nim, dyskretnie zerkając na nietypowego przybysza.
— Przyszedł... z mojego powodu? — zapytała.
Ikelos spojrzał jej w oczy z całkowitą powagą.
— Oczywiście.
Później trafiła do ciemnej sali, w której nic nie widziała. Słyszała jednak głosy — głębokie, piękne, prawdziwie boskie i na dodatek znajome głosy szepczące w jakimś obcym języku. Niczego nie rozumiała, dopóki nie podniósł się jeden z nich, męski i najbardziej złowrogi:
— NADSZEDŁ CZAS!
Świat się zatrząsł i Lea obudziła się z krzykiem.
***
Uświadomiwszy sobie, że siedzi w swoim pokoju, na swoim własnym łóżku, zakryła usta dłonią, jakby się obawiała, że znowu krzyknie. Odgarnęła mocno skręcone włosy do tyłu, żeby nie zasłaniały jej widoku, po czym rozejrzała się, nadal lekko oszołomiona. Nic złego się nie wydarzyło, pomijając fakt, że jej pluszowy miś leżał na podłodze.
Była sobota, a mimo to Lea wiedziała, że musi wybrać się do szkoły. Co za fatalna myśl na początek dnia.
Nie usłyszała kroków, więc drgnęła niespokojnie, gdy drzwi jej pokoju nagle się uchyliły.
— Wszystko w porządku, Lea? Coś się stało?
Stojący w progu tata musiał sam niedawno się obudzić. Domyśliła się tego po jego zaspanych, podkrążonych oczach. Miała nadzieję, że nie przyczyniła się osobiście do wyrwania go z krainy Morfeusza. Albo Ikelosa. Albo... nieważne.
— Nic takiego — wymamrotała, ociężałymi ruchami schylając się po misia. — Coś mi się śniło. Już... nie pamiętam dokładnie.
Nie skłamała — czuła, jak część wspomnień dosłownie wymyka jej się przez palce.
— No dobrze — tata zmierzył ją uważnym spojrzeniem. — Skoro już wstałaś, przyszłabyś na śniadanie, co?
Powiedziała coś niewyraźnie na znak zgody. Tata wyszedł, przymykając za sobą drzwi.
Lea zerknęła na zegarek. Była ósma. Wczesna pobudka z pewnością miała swoje dobre strony. Zyskała więcej czasu, by wyszykować się na kolejną w swoim trzynastoletnim życiu eksplorację tajemnic świata grecko-rzymskiej mitologii.
Nie minęło dużo czasu, a jadła śniadanie w towarzystwie taty. Jej przyrodni starszy brat, Daniel, który miał przyjemność trafić na dwójkę śmiertelnych rodziców, ale i nieprzyjemność wcześnie pożegnać się z matką, był na wyjeździe ze swoją dziewczyną. Według planu powinien wrócić dopiero około południa, a Lea liczyła, że do tego czasu żaden stuknięty bóg nie zrobi niczego stukniętego. No... albo przynajmniej ona tego nie odczuje.
Pochylała się nad kanapkami z dżemem i herbatą w ręcznie malowanym kubku w abstrakcyjne wzory. Nieśpiesznie, z półprzymkniętymi powiekami, przeżuwała małe kęsy, a tata zaczynał już umieszczać naczynia po swoim posiłku w zmywarce. Pracował jako architekt, ale prywatnie zajmował się sztuką, dlatego rękawy jego rozciągniętej bluzy, przeznaczonej tylko do domu, brudziły plamy zaschniętej farby.
— Zamierzasz gdzieś wyjść? — zagadnął, zwracając uwagę na kołczan, który Lea położyła już na szafce w korytarzu.
— Cóż... — spuściła wzrok. Nie chciała dzielić się szczegółami. — Chyba. Tak, zamierzam.
— To ma coś wspólnego z...?
Lea zagarnęła kosmyk włosów za ucho.
— W pewnym sensie. No, nie szykuję się na żadną wielką bitwę. Idę się tylko spotkać z Tylerem, a łuk biorę na wszelki wypadek.
— Z Tylerem... — powtórzył powoli tata. — Czy Tyler nie wspominał ostatnio, że nie będzie miał czasu z powodu jakiś poważnych przygotowań w Obozie Jupiter?
— Uch... być może? — Lea uśmiechnęła się krzywo. Niestety, tata potrafił łączyć ze sobą kropki. Koszmary doprowadzające do krzyku nie poprawiały jej sytuacji. — Ale teraz przyjedzie. W innej sprawie. Trzeba wyświadczyć przysługę pewnemu bogu.
Tata usiadł na krześle naprzeciwko niej i przez chwilę w ogóle się nie odzywał, sącząc niegazowaną wodę ze szklanki. Był dość wysokim, szczupłym mężczyzną dobiegającym czterdziestki, miał ciemnoblond włosy (od pewnego czasu poprzetykane siwizną), jasnozielone oczy i miły uśmiech. Lea odziedziczyła po nim naturalny kolor włosów i oczu, ale z twarzy go nie przypominała. Nijak się miały jej pełne usta do jego wąskich warg, jej prosty, ale trochę szerszy nos do jego zadartego, jej jednolita, opalona cera do jego bladości i widocznych piegów... Innymi słowy, w pewnym stopniu wdała się w matkę, boginię tęczy, której nigdy nie poznała. Zawsze widziała związek rodziców jako coś odległego i wyidealizowanego, materiał na ckliwy, odrobinę tandetny film: młody artysta ze złamanym sercem poznaje boginię tęczy, przeżywa coś intensywnego i krótkiego, a na koniec muszą się rozstać. No proszę. Wolała trzymać się od tego na stosowny dystans.
— Skoro tak mówisz, Lea. Bawcie się dobrze.
O tak, pomyślała z ironią. Będziemy się świetnie bawić.
Ale na głos powiedziała coś innego:
— Wrócę przed wieczorem.
***
Tyler Clarke pojawił się we właściwym miejscu o właściwej porze, by razem z Leą wpakować się w beznadziejny problem.
Opierał się o ogradzającą szkołę bramę w rozpiętej kurtce, spod której wystawała koszulka Obozu Jupiter, dżinsach i martensach. Ciemnobrązowe włosy zmierzwił mu lekki wiatr. Czasami przypominał Lei tych chłopaków ze starszych klas, chodzących zwykle w grupkach i rzucających najbardziej uszczypliwe, ale trafne żarty z ostatnich rzędów na lekcjach czy apelach — tylko że nigdy nie widziała Tylera na terenie żadnej szkoły i nawet teraz wydawało jej się to trochę dziwne. Poza tym, był od niej tylko rok starszy. Gdyby jednak jakimś sposobem znalazł się wśród uczniów jej szkoły albo liceum, prawdopodobnie stałby na samym czele takiej grupy, wysoki, najczęściej znudzony albo zirytowany, lecz przy tym całkiem intrygujący za sprawą swojej nieprzewidywalności, zapadającej w pamięć aparycji i przenikliwych, czarnych oczu.
— To nie będzie nic szybkiego, prawda? — spytał, gdy tylko ją dostrzegł.
Lea zwilżyła usta.
— Na to bym nie liczyła.
Niespodziewanie się uśmiechnął. W tym uśmiechu, podobnie jak w nim całym, było coś przyciągającego i niepokojącego jednocześnie, ale Lea nigdy nie potrafiłaby spojrzeć na niego w ten szczególny sposób. Jakoś nie widziała się w roli dziewczyny, która co chwilę musi rozszyfrowywać motywy kierujące chłopakiem, znosić rozmaite komplikacje wynikające z jego zachowań i tak dalej. A z Tylerem, cóż, chyba nie dałoby się inaczej. Dziękuję, nie radzę sobie nawet z własnym charakterem.
Ale w przyjaźni — relacji w jakiejś sferze zobowiązującej, a w jakiejś zupełnie nie — jej to nie przeszkadzało.
— Jak ma na imię?
Tak się zamyśliła, że sens jego słów dotarł do niej z opóźnieniem.
— Kto? Och... Silvanus. Mówiłam ci to przez iryfon.
— Tak, ale ja nigdy o nim nie słyszałem — skrzyżował ręce na piersi, a gdy zauważył jej zaskoczone spojrzenie, dodał: — No co? Nie mogę tak po prostu pamiętać wszystkich rzymskich bogów, którzy istnieją.
— On naprawdę musi być zapomniany — mruknęła z nadzieją, że bóg nie użyje swoich niezwykłych mocy, by usłyszeć jej słowa. — Nie mam pojęcia, od czego zacząć.
Tyler obejrzał się przez ramię.
— Osobiście zacząłbym od tego miejsca. Rozglądałaś się tu po rozmowie z Silvanusem? Wiesz, głównie po tych kątach, w których wcześniej pojawiało się coś mitycznego?
— Nie — Lea zmarszczyła nos. — Przed Silvanusem nie widziałam tu żadnych postaci z mitologii... poza Ikelosem.
— Hmmm — Tyler położył rękę na klamce od furtki. Coś srebrnego błysnęło spod jego rękawa. — W każdym razie, możemy sprawdzić...
— Tak — wypaliła i chciała jeszcze coś powiedzieć, kiedy nagle dostrzegła znajomą sylwetkę przy fontannie i głos zamarł jej na moment w gardle. — Uch... Tyler?
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Osobliwy bóg, którego widziała w oddali, rozpłynął się w powietrzu. A potem pojawił się tuż przed nią, aż musiała odruchowo się cofnąć.
— Nareszcie! — buchnęły od niego swędzące iskry. — Przyniosłaś mi mój wieniec? Gdzie go masz?
Lea otworzyła usta, ale na chwilę zabrakło jej głosu.
Tyler wychylił się zza Silvanusa i rzucił jej spojrzenie spode łba, jakby pytał z niedowierzaniem i lekkim rozczarowaniem: To jest ten twój bóg?
— Nie całkiem... — wydusiła. — Zaszło... hmmm, drobne nieporozumienie, Silvanusie...
— Ach! — postać boga zamigotała, zatkał sobie dłońmi uszy. — Daj mi spokój! Nie nazywaj mnie tak!
— Przepraszam... dlaczego? — zdziwiła się, sięgając ostrożnie po sztylet, choć wątpiła, by miał jej jakoś pomóc, gdyby Silvanus postanowił zamienić ją w grządkę ziemniaków. — Przecież tak właśnie się przedstawiłeś...
— Przeklęta! Przeklęci Grecy... — krzyknął, przyprawiając ją o zimny dreszcz. — Nie potrafią trzymać się jednej wersji...
— Sylwan — odezwał się nagle Tyler z niestosownym zadowoleniem i swobodą. — Tak. W Obozie Jupiter wszyscy mówią Sylwan.
Lea spojrzała na niego z jeszcze większym zdumieniem, a bóg rolnictwa odwrócił się powoli, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.
— Tak! — potaknął z zapałem, ale zaraz znów wbił surowy wzrok w Leę. — Posłuchałaś mojej rady. To rozsądne. Ale chcesz mi powiedzieć, że nadal nie odzyskałaś wieńca? Może jeszcze wzięłaś sobie herosa od Marsa, co?
Lea była pewna, że jej głowa za moment eksploduje.
— Yyy... — zaczęła i chyba do końca dnia nie wykrztusiłaby z siebie nic więcej, gdyby Tyler nie interweniował.
— Wcale nie — stanął między nią a Sylwanem, patrząc mu w oczy z wyzwaniem, które mogło albo ich uratować, albo całkowicie pogrążyć (absolutnie nic pośrodku). — Tyler Clarke. Jestem potomkiem Akwilona. Szukalibyśmy teraz twojej zguby, gdybyś łaskawie nie przeszkadzał.
Okej, pomyślała Lea. To jednak koniec.
Zgodnie z jej oczekiwaniami, Sylwan zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do prowadzenia dyskusji z herosami. I najwyraźniej dawno już zapomniał, że poza rozmaitymi ograniczeniami i kruchością życia mają też zdolność okazywania bezczelności. Na szczęście wydawał się bardziej zaskoczony niż urażony tym odkryciem.
— Clarke? — powtórzył głucho. — Jak Isabella Clarke? I... ci inni?
No, dobrze. Takiej reakcji Lea się nie spodziewała. Może pospieszyła się w tych swoich przypuszczeniach. Ale Tyler skinął głową, jakby nie po raz pierwszy słyszał to pytanie.
— Mhm.
— Ciekawe! — Sylwan się wyprostował, oparł ręce na biodrach, a jego oczy rozbłysły jaskrawym światłem. — Bo gdybym zlecił taką misję Isabelli Clarke, zostałaby wypełniona szybko i bezbłędnie.
Spojrzenie Tylera stężało.
— Będzie szybko i bezbłędnie.
— Tak? — Sylwan uśmiechnął się krzywo. — Zobaczymy! Na ciebie też będę miał oko, co oznacza, że w razie klęski podzielicie się konsekwencjami z koleżanką — wskazał na Leę. — Lepiej się pospieszcie, bo nie zamierzam łaskawie czekać zbyt długo.
Po czym wreszcie zniknął, zostawiając ich samych.
Lea natychmiast odetchnęła z ulgą. Potem dopiero uświadomiła sobie, co się właśnie wydarzyło. Poczucie winy ścisnęło ją w żołądku.
— Przykro mi — powiedziała cicho, występując krok do przodu. — To znaczy, przepraszam. Nie chciałam, żebyś się angażował tak mocno, a teraz już nie masz wyjścia.
Tyler rozmasowywał sobie nadgarstek. W oczach miał jakąś dziwną pustkę, której nigdy u niego nie widziała, ale po słowach Lei przez jego twarz przemknęła frustracja.
— I co? — w jego głosie pobrzmiewała uraza. — Będę przeszkadzał w szybkim, bezbłędnym załatwieniu sprawy?
— Co? — zamrugała. — Nie. Co? Nie o to mi chodziło. Czemu w ogóle tak pomyślałeś?
Jego spojrzenie gwałtownie złagodniało.
— Nie wiem. Nieważne.
Niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu. Leę dopadło nieprzyjemne przeczucie, że z prostego zadania dla pomniejszego boga zrobi się coś poważniejszego i bardziej zagmatwanego, niż zdoła sobie wyobrazić.
— Mówiłeś, że nigdy o nim nie słyszałeś, a znałeś jego imię — zmieniła temat, by uniknąć niepotrzebnych spięć.
Wzruszył ramionami.
— To było dalekie wspomnienie. Kiedyś o nim słyszałem, po prostu zapomniałem. Jakoś nigdy nie potrzebowałem zwracać się do boga rolnictwa.
Kombinował przy furtce, aż się otworzyła i weszli oboje na plac szkolny. Lea zdobyła się na słaby uśmiech.
— No tak. A co z Isabellą? To znaczy, twoją mamą? Czy ona kiedyś była na misji dla Sylwana?
— Chyba nie — zmarszczył czoło. — Po prostu zna jej nazwisko z Obozu Jupiter.
— Ach — Lea uznała, że już najwyższa pora skupić się na misji. Kiedy po raz pierwszy spotkała Tylera, mieli po siedem, osiem lat, a jego matka już nie żyła. Wszystko, co wiedziała na jej temat, przyczyniło się do ukształtowania wyobrażenia współczesnej legendy, godnej podziwu, ale zupełnie nieosiągalnej. Pewnie rzeczywistość była trochę inna, mniej nieskazitelna, ale Lea nigdy nie miała okazji się o tym przekonać. — Dobrze. To... kto mógł ukraść wieniec Sylwana? Wątpię, by byli to Grecy.
Tyler spojrzał na nią przez ramię.
— Czemu zakładasz, że to kradzież? Kto by chciał ukraść... Może sam go zgubił?
— Ale zazwyczaj kiedy bóg gubi swój atrybut, gubi go dlatego, że ktoś mu go zwinął — spostrzegła Lea. — Nie wykluczałabym tej opcji.
— Sama mówiłaś, że wieniec Sylwana jest częścią jego... wizerunku — Tyler przechylił głowę. — Nie ma żadnej wyjątkowej mocy. To nie piorun Zeusa.
— Niby masz rację — zgodziła się Lea. — Tylko że przez jego brak Sylwan staje się bardziej rozdarty. Sytuacja bogów się pogarsza. Kto na tym korzysta?
Tyler nie wyglądał na przekonanego.
— Sugerujesz, że Gaja fatyguje się dla jakiegoś pomniejszego boga?
— Na pewno nie osobiście. Ale kto wie? — Lea rozłożyła ręce. — Zresztą, jeśli masz lepszy pomysł, chętnie posłucham.
— Jeszcze nie mam.
Tyler podszedł do fontanny, przy której wcześniej kręcił się Sylwan, i stanął na jej brzegu.
— Nie śniło ci się ostatnio coś konkretnego? — zapytał.
Omal nie wybuchnęła śmiechem.
— Nie śniło mi się nic, co mogłoby pomóc.
— Rozmawiałaś z Ikelosem?
— Przed tym, jak Sylwan zlecił mi misję.
— A z Luisem?
— Nie — zacisnęła usta. — Ostatnio powiedział, że wyśle iryfon, kiedy będzie wracać, ale... poczekałabym z tym wszystkim do jego powrotu, bo nie wiem, co się dzieje w Quebecu.
— Okej — Tyler przeszedł się kawałek, po czym zeskoczył z powrotem na ziemię. — Inaczej: który bóg zajmuje się zgubionymi rzeczami?
Lea się zamyśliła.
— Hmmm... Hermes jest bogiem złodziei. Nie znam nikogo odpowiedniejszego. Ale chyba nie sądzisz, że pojawi się na zawołanie, ot tak? Zwłaszcza teraz, gdy też pewnie cierpi na schizofrenię?
— Przecież nie musi się pojawiać — Tyler urwał na chwilę i wbił wzrok w dal. Wydawał się skupiony w inny sposób niż zwykle. — Poza Gają powstają teraz Giganci, prawda? Który z nich chce zastąpić Mer... Hermesa?
Lea opadła na fontannę z westchnieniem. Giganci — tylko tego jej brakowało, naprawdę.
— Nie wiem. I mam dość.
Podparła brodę na rękach. Niepotrzebnie w ogóle zwracała uwagę na Sylwana. Może z czasem by się wyniósł z jej szkoły. Może wkrótce trafiłby na grupę jakiś bardziej doinformowanych herosów, którzy chętnie wyruszyliby na zleconą misję.
— Hej, to na razie przypuszczenia — Tyler usiadł obok niej. — Ja też liczę, że się nie sprawdzą.
Lepiej, żeby się nie sprawdziły — te słowa cisnęły się Lei na język, ale w porę się powstrzymała. Jako córka greckiej bogini musiała traktować większość przesądów poważnie. Takie słowa mogły przynieść im jeszcze większego pecha, którego zdecydowanie nie potrzebowali.
— To co zrobimy? — zapytała w końcu.
Tyler nie odpowiedział od razu.
— Coś wymyślimy.
Ale kiedy siedzieli tak we dwójkę, niebo chmurzyło się coraz wyraźniej, a wokół dało się usłyszeć tylko świst i szum wiatru, Lea nie potrafiła w to uwierzyć.
— Czyli pozostaje nam siedzieć i czekać na cudowne, prorocze sny — wymamrotała. — Podczas gdy nasz bóg rolnictwa będzie się niecierpliwił.
Tyler uśmiechnął się cierpko.
— Myślę, że nie przeoczymy właściwego momentu.
— Ach tak? Skąd?
Nieczęsto widziała na jego twarzy wahanie. To był jeden z tych rzadkich momentów — pozbawione blasku oczy utkwił w jakimś nieokreślonym punkcie, uśmiech zszedł mu z ust, jedną dłoń znów oplótł wokół nadgarstka.
— To długa historia.
Leę nagle olśniło.
— Ty miałeś jakiś sen?
— Między innymi.
Tyler rozejrzał się czujnie, jakby ktoś miał podsłuchać, po czym zaczął opowiadać. Mniej więcej wtedy Lea kompletnie straciła rachubę czasu.
Reszta dnia upłynęła im na rozmowach i próbach opracowania choćby mglistego zarysu planu. Lea bardzo chciała wtrącić krótki komentarz na temat wcześniejszego zalążku sprzeczki i jego ewentualnego związku z obecnymi problemami, ale ostatecznie zrezygnowała. Zamiast tego powiedziała zgodnie z prawdą:
— Nie bardzo rozumiem. Przecież nie używasz mocy tak często.
Pomyślała też o swojej własnej mocy opierającej się wyłącznie na iryfonie. Była czasami naprawdę użyteczna, ale w trakcie walki nie zdawała się na wiele. Lea uczyła się panowania nad Mgłą, by jakoś to nadrobić, ale kłopot, który opisywał Tyler, wydawał jej się naprawdę błahy. Nie chciała być dziecinna. Ani zazdrosna. Ani uszczypliwa. Ani... nic z tych rzeczy.
— Przepowiednia nic ci nie mówi? — Tyler zmrużył oczy.
— Nie straciłeś swoich zdolności. Są tylko... zablokowane.
Wiedziała jednak, że nie udało jej się go przekonać.
— Postaram się wysłać iryfony — zdecydowała ostatecznie, kiedy robiło się już późno. Na dworze padał deszcz, więc siedzieli w jej pokoju, a krople donośnie stukały w szybę. — Do... paru zaufanych osób — posłała mu znaczące spojrzenie. — Oficjalnie nie powinniśmy się teraz kontaktować. Chcesz to zrobić ze mną?
Tyler skrzywił się i pokręcił głową. Jego zaangażowanie w słuchaniu opadło już jakiś czas temu, pogrążył się we własnych myślach.
— No dobrze. Poczekaj tutaj.
Lea bardzo pragnęła, by było już po wszystkim.
***
— Skończyłam — ogłosiła po powrocie. — Och, rozmawiałam też z Luisem. Za niedługo wysiądzie na lotnisku. Może chcesz tam zajrzeć, zanim wrócisz?
Tyler się podniósł i zabrał kurtkę.
— Już myślałem, że będzie trzeba go osobiście wyciągać od Chione.
Lea roześmiała się, ale kiedy przypomniała sobie słowa Sylwana, śmiech jej się urwał.
— No widzisz. Zostańmy w kontakcie. Niedługo pewnie trafimy na jakiś obiecujący trop.
— Nie wątpię — zgodził się Tyler.
Chciała mu podziękować, że w ogóle przyjechał, chociaż miał na głowie własne zmartwienia, ale odpowiednie słowa nie przechodziły jej przez gardło. Po prostu uścisnęła go szybko na pożegnanie, a kiedy odszedł, przez długi czas stała nieruchomo w pokoju, ogarniając wzrokiem cały bałagan.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top