[II] TYLER
— Przypomnij mi, po co to noszę.
Syn Wulkana z Czwartej Kohorty, którego imienia Tyler nigdy nie pamiętał i zapamiętać nie zamierzał, uśmiechnął się szeroko.
— To jest moje największe arcydzieło — wyjaśnił z dumą, nie odrywając wzroku od srebrnej obręczy wokół jego nadgarstka. — Reyna pozwoliła mi je wypróbować. Spróbuj użyć w tym mocy. Nie masz szans.
Tyler nie musiał próbować. Na samą myśl o wezwaniu wiatru czuł coś w rodzaju delikatnego paraliżu.
— Wiem, jak to działa. Ale dlaczego tylko ja to dostałem?
Syn Wulkana naciągnął gogle na włosy, odsłaniając błyszczące przekorą oczy.
— Bo z tu obecnych tylko ty mógłbyś ewentualnie oszukiwać.
— Nigdy tego nie robię.
— Czy ja wiem? — wzruszył ramionami. — To nic osobistego, Clarke. Ja chcę tylko wypróbować wynalazek. Ktoś musi mi w tym pomóc.
— No to nie ma problemu — odparł ironicznie Tyler.
Syn Wulkana poklepał go po ramieniu.
— Cieszę się, że się dogadaliśmy.
Gdy tylko odwrócił się, żeby schować narzędzia do skrzynki, Tyler objął nadgarstek drugą ręką, próbując obluzować uścisk. Oczywiście nic to nie dało.
— No już — syn Wulkana odłożył rękawiczki i ruszył w kierunku wyjścia z warsztatu. — Jak skończysz, przyjdź do mnie. Zaraz ci to zdejmę.
Tylerowi ani trochę nie podobał się ten pomysł. Samo nakładanie na siebie ograniczeń wydawało mu się wystarczająco niemądre, ale poleganie na innych w tak istotnej kwestii było niewątpliwie jeszcze głupsze. Zacisnął mocno usta. Dlaczego te wszystkie niesprzyjające okoliczności musiały się skumulować akurat teraz, kiedy w każdej chwili mógł spodziewać się jakiegoś nieszczęścia? Jeśli dobrze zrozumiał przepowiednię, którą nie mógł podzielić się z nikim z Obozu Jupiter, powinien być ciągle czujny i przygotowany.
Nie pozostało mu jednak nic innego, jak szybko zakończyć ten trening, pozbyć się bransoletki i odzyskać pełną swobodę działań. No dobrze, prawie pełną. Największą dopuszczalną swobodę w obozie.
Wyszedł więc na zewnątrz, gdzie zbierali się już gotowi do ćwiczeń herosi z Drugiej i Trzeciej Kohorty, tak zwanej rzymskiej elity. Na początku to nigdy nie wyglądało jak profesjonalny trening szermierki. Oczywiście, wszyscy mieli na sobie pełne zbroje, ale tymi wszystkimi byli pozornie zwykli nastolatkowie, zajęci dyskusją i żartami. Pojedyncze osoby dopinały sobie rzemiona na boku albo wybierały jeszcze miecze ze zbrojowni, ale Tyler (niestety) miał, czego potrzebował, i więcej.
— To powodzenia — powiedział syn Wulkana z taką pasją, że Tyler nie był pewien, czy mówi do niego, czy do tego śmiesznego wynalazku. — Będę cię obserwował.
Zanim zdążył zdecydować, czy warto odpowiadać, podbiegł do niego Larry w wyjątkowo dobrym humorze, z mieczem zarzuconym swobodnie na ramię. Włosy miał błyszczące i lekko wilgotne, jakby niedawno wyszedł z łaźni.
— Liczyłem, że na ciebie trafię, Tyler — odezwał się. — Nie zrewanżowałem się jeszcze za wczorajsze manewry.
Tyler wywrócił oczami.
— Nikt ci nie broni próbować.
Później niechętnie doszedł do wniosku, że mógł zdobyć się na coś mniej aroganckiego.
W jakimś stopniu zawsze polegał na swoich zdolnościach — czasami nawet nieświadomie — dlatego teraz poczuł się, jakby mu zabrakło jednej ręki. Parę pierwszych uderzeń odparował z łatwością. Później zaczęły się schody.
Szermierka tak w ogóle nie była jego główną specjalizacją. Oczywiście, miał ją opanowaną powyżej minimalnych wymagań Obozu Jupiter, ale niekoniecznie angażował się w te zajęcia w takim stopniu co Larry. Mniej więcej w połowie pojedynku mógł przewidzieć jego zakończenie.
Kiedy wreszcie jego miecz potoczył się po ziemi, Tyler na chwilę się za nim obejrzał. Potem odwrócił się do Larry'ego.
— Zadowolony?
— W gruncie rzeczy tak. Chociaż szczerze mówiąc... — Larry zmrużył jasne, niebieskie oczy. — Wczoraj byłeś szybszy.
Zanim Tyler zdążył zareagować, syn Wulkana magicznie zmaterializował się u jego boku.
— Jak bardzo szybszy? — dociekał.
Larry wyglądał na trochę zbitego z tropu.
— Hmmm, trudno powiedzieć. Zauważalnie — stwierdził.
— Słyszałeś, Tyler? — syn Wulkana spojrzał na niego z zachwytem. — Zauważalnie.
— Słyszałem — uciął. — Czy teraz mogę to zdjąć?
— Skąd. To by było nieuczciwe. Przyjdź po treningu.
Po czym bezczelnie się wycofał, wracając do warsztatu.
Tyler wziął głęboki wdech i podniósł miecz.
— No dobra — zwrócił się znów do Larry'ego. — Jeszcze raz.
***
Siedząc w zatłoczonym warsztacie, po sumie zwycięstw i porażek, Tyler czuł tylko ulgę na myśl o zrzuceniu z siebie dokuczliwego ciężaru. Zdołał przeżyć zajęcia szermierki, więc wierzył, że dalej wszystko pójdzie gładko.
Oczywiście musiał się przeliczyć.
W którymś momencie Clay (Tyler rozszyfrował w końcu jego imię z niewyraźnego, wyblakłego podpisu na skrzynce z narzędziami i uznał, że może warto trochę je zapamiętać), majstrujący zaciekle przy jego nadgarstku, odchrząknął nerwowo.
— Ekhem, jedno pytanie.
— Tak?
— Nie chciałbyś może... — Clay rozłożył ręce. — Ponosić tego dłużej w ramach... eee... dalszych badań?
Przyglądając się jego twarzy, temu niespokojnemu uśmiechowi, Tyler musiał naprawdę się wysilić, by go nie uderzyć. Wiedział, pod jakim kątem wymierzyć cios i jakiej użyć siły, żeby go zrzucić z tego krzesła. Potrafił nawet to sobie wyobrazić, ale ostatecznie poprzestał na morderczym spojrzeniu.
— Co poszło nie tak? — zapytał beznamiętnie.
— Nie że coś poszło nie tak — zaoponował szybko Clay. — Wszystko poszło dobrze!
— Nie umiesz tego zdjąć.
— Umiem, ale... nie tak od razu. Wiesz, to tylko w połowie typowy wynalazek. Konstrukcja wymagała odrobiny, hmm, magii. No i... w magii czasem zdarzają się takie nieprzewidziane... skutki. Pamiętasz, że moja mama jest córką Hekate?
Tyler nie widział sensu w uświadamianiu go, że jeszcze dziesięć minut temu nie pamiętał jego imienia.
— Słuchaj, Clay. Nic mnie nie obchodzą szczegóły konstrukcji. Zgodziłem się na twój głupi eksperyment tylko dlatego, że miał trwać krótko. W najbliższym czasie będę bardzo potrzebować swojej mocy, więc lepiej coś wymyśl.
— Kiedy nie mogę, choćbym strasznie chciał! — bronił się Clay. — Rozumiem, że na początku trochę uwiera, ale...
— Skoro dysponujesz magią, mogłeś sam to sobie założyć — prychnął Tyler.
Clay stanowczo pokręcił głową.
— Magia nie do końca tak działa. Widzisz, magii możesz nauczyć nawet człowieka bez ani jednej kropli boskiej krwi, o ile ma odpowiednie predyspozycje. A zdolności herosa...
Tyler gwałtownie się podniósł. Słowa przepowiedni buzowały mu w głowie. Jak mógł być tak lekkomyślny? Kiedy Reyna powiedziała, że wyjdzie mu to na dobre, powinien mimo wszystko odmówić. Przecież to nie był rozkaz, tylko sugestia.
— Hej, Tyler — Clay poruszył się na krześle. — Przecież dobrze ci szło na tej szermierce. Potrafisz walczyć. Jak się trochę bardziej przyłożysz, nikt nie zauważy różnicy.
Tylera zapiekło w gardle. Pokręcił głową.
— Nie rozumiesz — powiedział głucho.
— Za parę dni wszystko wróci do normy — ciągnął uspokajająco Clay. — A ta bransoletka z czasem zrobi się wygodniejsza. Jest wodoodporna i tak dalej... Poza tym, wiesz, że większość legatariuszy, a i część półbogów radzi sobie bez specjalnych zdolności przez całe życie.
Tyler spojrzał na niego przez ramię. Jego czarne oczy płonęły.
— Nie masz pojęcia... — urwał. Głos go zawiódł. — Nie chodzi o mnie. To...
Jak miał powiedzieć, że to sprawa najwyższej wagi, nie zdradzając sekretu, który mógł go kosztować wszystko? Mógł wyrzec się swojej mocy na całe życie, ale pod warunkiem, że zachowałby ją jedynie na parę najbliższych dni. Bo po tych paru dniach będzie za późno.
Chyba że...
Cóż, istniało jedno wyjście. Nieciekawe i męczące jak kara za niesubordynację w legionie, ale skoro innego nie było...
— Naprawdę nic nie zrobisz? — zapytał po raz ostatni.
Clay spuścił wzrok.
— Cóż... Jak tylko będę w stanie, za parę dni, od razu...
— Nieważne.
Tyler zostawił go za sobą. Słowa, które słyszał, wlatywały mu przez jedno ucho i zaraz wylatywały przez drugie. Widział cień nadziei, niewielkie światełko w tunelu.
Tunelu poza Obozem Jupiter.
***
— To faktycznie robota w stylu Hekate — stwierdził Ikelos.
Jego nietypowo sceptyczny ton natychmiast ostudził zapał Tylera. Jeśli jedyny bóg, na którego mógł jako-tako liczyć, rozkładał bezradnie ręce... cóż, ten tunel mógł być jednak głębszy i ciemniejszy, niż wcześniej zakładał.
Park Golden Gate był miejscem pełnym śmiertelników nawet w deszczową pogodę. Przechadzali się z parasolami, niektórzy w płaszczach przeciwdeszczowych, i w ogóle nie zwracali uwagi na Ikelosa — a tym bardziej na jego wielkie czarne skrzydła, niemożliwe do zignorowania dla każdego, kto potrafił widzieć przez Mgłę.
— Czyli nic z tego — uznał Tyler.
— Poczekaj, stój — Ikelos strzelił kostkami dłoni. — Wróć do tego fragmentu o przepowiedni.
— Cóż, to nie była klasyczna przepowiednia z rymami. Raczej drobna podpowiedź dotycząca przyszłości...
— Aha. Coś w stylu: Uważaj na człowieka, który zejdzie z gór obuty w tylko jeden sandał? — na widok miny Tylera dodał szybko: — Nieważne. Czasem zapominam, że Jazon nie żyje od paru tysięcy lat. To pewnie nie ma nic wspólnego z sandałami.
Tyler uznał, że najlepiej będzie zignorować ten komentarz.
— To był sen. Nie zwykły. Jeden z tych specjalnych, to znaczy z twojej działki.
Ikelos zamrugał.
— Och, nie. Ja nie odpowiadam za wszystkie sny, to by było niewyobrażalnie wyczerpujące. Musiałbyś się zgłosić do któregoś z moich braci, no i ojca. Dzielimy się obowiązkami. A gdyby zdarzyło ci się mieć halucynacje, skontaktuj się z Pasiteą — oznajmił takim głosem, jakby coś reklamował, po czym dorzucił ciszej: — To moja matka. Jest specjalistką.
— Nie mam halucynacji — zapewnił Tyler, omal nie dodając: póki co. — W moim śnie była mowa o zwiastunach grecko-rzymskiej wojny. I o tej mocy. Potrzebuję jej, żeby... Nowy Rzym nie runął w otchłań zapomnienia.
Ikelos zmrużył swoje srebrzyste, przenikliwe oczy.
— Powiedz to jeszcze raz. Mniej własnych wniosków, więcej dokładnych cytatów.
Tyler westchnął. Nie podobała mu się ta przepowiednia i najchętniej by o niej zapomniał. Niestety, Fata nie poddawały się tak łatwo.
— Gdy Grecja z Rzymem szykują się do walki, nadchodzą dni niepewności. Bez dziedzictwa Akwilona otchłań zapomnienia pochłonie wszystko, co znasz, nim nadejdzie święto Minerwy — wyrecytował i odczekał chwilę, zanim odważył się spytać: — Jest cień szansy, że to nie właściwa przepowiednia?
Odgadł odpowiedź jeszcze przed jej usłyszeniem. To nie było trudne, bo wyraz twarzy Ikelosa mówił wszystko.
— O, to z całą pewnością przepowiednia, i to specjalnie dla ciebie — odparł bóg koszmarów bez wahania. — Rzadko takie się trafiają. Wyobrażasz sobie, jakie to wyróżnienie?
Brzmiał, jakby rzeczywiście go to ekscytowało. Jego zapał ostygł dopiero pod karcącym spojrzeniem Tylera.
— No, ale nie jest tak źle! — dopowiedział zaraz. Dźwignął się i stanął na oparciu ławki, rozkładając skrzydła. — Dziedzictwo Akwilona. To przecież nie tylko twoja moc.
— To głównie moja moc — zaznaczył Tyler.
Ikelos rozglądał się po parku w poszukiwaniu inspiracji.
— A co byś powiedział na taki scenariusz: kilka dni porywających walk, przygód i ryzyka z Luisem Wardem i Leą Farewall, by na końcu odkryć, że nawet bez magicznych zdolności masz w sobie wszystko, co potrzeba, by wygrać?
— Strasznie tandetne.
Ikelos uśmiechnął się łobuzersko.
— No dobrze. Hmmm. Akwilona w Grecji nazywano Boreaszem. A Boreasz jest ojcem Chione, bogini śniegu, która jest matką...
— Za bardzo naciągasz.
— Okej, okej — Ikelos uniósł ręce. — Inaczej: masz rodzinę od strony matki w Nowym Rzymie. Nie tylko ty nosisz cząstkę mocy Akwilona, prawda?
— Ale tylko ja dostałem przepowiednię.
— Słusznie. No, to nie wiem.
Tyler obrócił się, by utrzymać z nim kontakt wzrokowy, kiedy Ikelos przechadzał się beztrosko po oparciu ławki.
— Nie wiesz — powtórzył.
— Nie jestem bogiem przepowiedni, wiesz? Poza tym, skrytykowałeś wszystkie moje pomysły na interpretację. Tandetne, też coś. Jeśli chcesz znać moje zdanie, większość mitologii jest strasznie tandetna. I przewidywalna. Wcale nie byłbyś gorszy od, dajmy na to, Achillesa.
— To nie może być takie proste — upierał się Tyler.
— Parys też tak pewnie myślał, wypuszczając strzałę. Święto Minerwy wypada dwudziestego dziewiątego, tak? Masz jeszcze trochę czasu. Swoją drogą, wątpię, że bogini mądrości zechce świętować. Ostatnio jest okropnie zdruzgotana i wściekła na Rzymian. Ale to inna historia — machnął ręką. — W każdym razie, twoja przepowiednia nie jest jednoznaczna. Znajdzie się jakieś wyjście. Rozmawiałeś o tym z kimś oprócz mnie?
Tyler pokręcił głową.
— Sen miał... sporo wspólnego z naszym prawdziwym wrogiem. Obóz Jupiter wkrótce zacznie przygotowywać się do walki z Gają, a od zniknięcia Jasona nastroje są napięte. No i istnieje ryzyko, że otchłań zapomnienia oznacza fizyczną otchłań. Nie mogę teraz...
— Hej, to zrozumiałe — przerwał Ikelos. — Chodziło mi raczej o greckich półbogów.
— To nie jest sprawa do omówienia przez iryfon, a Luis jeszcze nie wrócił z Quebecu.
Ikelos pokiwał głową. Nagle w jego oczach pojawił się zagadkowy błysk.
— A, to ciekawe! Może przepowiednia zacznie się spełniać, zanim się obejrzysz. — Zeskoczył na ziemię. — Do zobaczenia, Tyler.
Po czym, bardzo usatysfakcjonowany z niewiadomego powodu, rozpłynął się w wicher.
Tyler zaraz zorientował się, jakiego spełnienia powinien oczekiwać.
Tego samego dnia, pod wieczór, dostał iryfon od Lei.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top