[I] LEA
— To nie jest satyr.
Lea wypowiedziała te słowa z wahaniem, nie ulgą. Na ulgę było za wcześnie.
Na szkolnej stołówce panował chaos i tłok. Brzęczały talerze i sztućce, śmiechy mieszały się z krzykami, a zapach skrzydełek z kurczaka niósł się aż na korytarz. Rozwrzeszczane dzieciaki w kolorowych bluzach oblegały niemal wszystkie stoliki — i tak szkoła podstawowa w Sacramento tętniła życiem. Głośnym, intensywnym, ale zwyczajnym życiem... z drobnym wyjątkiem. Albo i dwoma.
— Nie, skąd — odparł jej towarzysz, zacierając ręce nad swoją tacą. — Mówiłem wam: nie będzie żadnych satyrów.
Lea zmarszczyła brwi. Niepokój w dalszym ciągu ściskał jej gardło.
— Ale nie jest to też śmiertelnik — zauważyła słusznie.
— Nie. Chyba że wspaniale ekscentryczny.
Ekscentryczny. Lea patrzyła na postawnego starca o obwisłej, spalonej słońcem skórze i wyłupiastych, wystraszonych oczach, ubranego w spłowiałą koszulę, kalosze i stare spodnie z szelkami, przemykającego między młodziutkimi uczniami. Próbowała dopasować do niego to określenie: ekscentryczny. Nie zwyczajnie dziwny. Ekscentryczny.
— Nie śmiertelnik — zawyrokowała wreszcie, po czym odwróciła się. — Przyszedł... z mojego powodu?
Prawie powiedziała: po mnie. Ustaliła już, że nie był satyrem — z jego bardzo krótkich, siwych włosów nie wystawały żadne rogi. Nie miał koziej bródki, tylko szczeciniasty zarost. Nie zachowywał się też jak potwór. Potwory nie bywały tak zagubione.
Kiedy po dłuższej chwili nie otrzymała odpowiedzi, szturchnęła swojego rozmówcę w ramię.
— Ikelosie!
Podniósł wzrok znad swojego obiadu i zamarł z pełnymi policzkami i sztućcami w dłoniach.
— Hmm?
Zerknęła sceptycznie na jego posiłek, a raczej na to, co z niego zostało.
— Kto ci to w ogóle wydał? — zapytała łagodniejszym, przekornym tonem. — Nie starasz się przypominać jednego z nas.
Ikelos, bóg sennych koszmarów, wzruszył ramionami i przełknął kęs swojego kurczaka. Miał na sobie bluzę i dresowe spodnie, wszystko w czarnym kolorze, jakby uważał, że to wystarcza, by uchodzić za śmiertelnego chłopaka. Jego twarz wyglądająca spod kaptura była właściwie bezwieczna, ale był za wysoki, by ktokolwiek wziął go za trzynastolatka, no i te ogromne skrzydła... One też trochę komplikowały sprawę.
— Wybacz, Lea. Nie kontaktuję zbyt dobrze rano — przeciągnął się leniwie. — W nocy mam najwięcej pracy.
Przeklnęła się w myślach. Nigdy nie zwracała uwagi na pory dnia, w których się widywali. Teraz, kiedy sobie przypomniała... Faktycznie, najczęściej działo się to wieczorem. Ikelos był wtedy energiczny, dużo żartował i się popisywał. Dziś blask w jego oczach wydawał się przygaszony. Czy bogowie potrzebowali snu? Nad tym również nie zastanawiała się dostatecznie. Chyba mogli się czasem męczyć. Niemal zrobiło jej się przykro, ale zaraz uzmysłowiła sobie, że praca Ikelosa fundowała bezsenność jego klientom.
— On jest jak ja, tylko lekko zbzikowany — ciągnął bóg, kiwając głową w kierunku starca, który niepewnie zaglądał pod stół, jakby czegoś szukał. Dzieciaki wokół ignorowały go bardzo starannie i nieświadomie. — Niegroźny. Nie ma się czym przejmować.
— Jesteś pewien?
Ikelos wsunął rękę pod kaptur i potargał swoje przydługie, ciemnobrązowe włosy.
— Cóż... może przesadziłem z tym jak ja. Bo wiesz, pachnie mi dość... rzymsko.
— Ach. Czy rzymscy bogowie nie byli bardziej... bardziej...
Miała na myśli: wyrafinowani, ale zdecydowała się nie mówić tego głośno.
— Sztywni? No pewnie. Przyznaję szczerze: nie mam pojęcia, o co chodzi z tym gościem, ale nie powinien sprawiać problemów. W razie czego, wiesz, kogo wzywać, prawda?
Zdobył się na zawadiacki uśmiech.
Lea z pewnym trudem odpowiedziała tym samym.
— Oczywiście.
— Świetnie. Mój serial właśnie się pobrał. Musimy się pożegnać.
Po tych słowach Ikelos strzelił palcami i rozpłynął się z powietrzu, tak jakby nigdy go nie było.
Lea odetchnęła. Niewiarygodne, ile miejsca zajmowały te jego skrzydła. Została teraz sama przy stoliku. Rozluźniła ramiona, wzięła tacę i poszła dokończyć posiłek z innymi. Ze wszystkich sił próbowała nie patrzeć w stronę nowego lokatora stołówki. Powoli oswajała się z myślą, że obecność roztargnionego staruszka w kaloszach stanie się nieodłącznym elementem jej szkolnych posiłków.
***
Niedługo później dokonała rozczarowującego odkrycia — tajemniczy rzymski bóg wcale nie zamierzał poprzestać na stołówce.
Włóczył się po korytarzach i szkolnym placu. Raz nawet wtargnął do klasy — uczniowie jak na komendę zwrócili na niego spojrzenia, ale po sekundzie zadziałała Mgła i ponownie zajęli się sobą. Lea robiła wszystko, żeby się nie gapić, ale cóż, nie było to łatwe, kiedy łaził po sali, zaskakująco sprawnie rozsuwając regały i waląc drzwiczkami od szafek. Ani razu się nie odezwał — najwyraźniej rzeczywiście nie stanowił zagrożenia, niemniej skoro tu był (i skoro Ikelos nazwał go zbzikowanym) musiał zwiastować tę przeklętą wojnę z Gają, podczas której przewidywano masę grecko-rzymskich konfliktów.
Któregoś listopadowego popołudnia, gdy Lea wychodziła już ze szkoły, a wiatr smagał jej lokami farbowanymi na lodowy błękit, podbiegła do niej dziewczyna z klasy wyżej. Była wyraźnie zasapana, jakby biegła prosto z najwyższego piętra, żeby ją złapać.
— Poczekaj, Lea! — zawołała i przystanęła, żeby wziąć głęboki oddech.
— Spokojnie, Elin — Lea uśmiechnęła się, widząc jej zaczerwienione policzki. — Nie spieszę się.
Rumieńce nadawały uroku jasnej cerze Elin, kontrastującej z jej falistymi, czarnymi włosami do ramion. Lea bardzo chciała usłyszeć, co ma do powiedzenia — jakąś prozaiczną błahostkę, która pomogłaby jej zająć myśli, coś prostego i konkretnego.
— To dobrze — Elin poprawiła prostą, równą grzywkę zasłaniającą czoło. — Słuchaj, od tygodnia nie mam wiadomości od Luisa. Powinien już wrócić, prawda? Wy się przyjaźnicie, więc na pewno coś wiesz...?
Uśmiech natychmiast zszedł Lei z twarzy.
Oto kolejna rzecz, która zupełnie wyleciała jej z głowy. Wszystko przez tego dziwnego, rzymskiego boga!
— Ach... no jasne. Wyjazd się przedłuży. Wróci pojutrze. Miałam ci to przekazać, naprawdę, zupełnie zapomniałam...
Na krótką chwilę Elin zmarszczyła nos, a w jej piwnych oczach zabłysła nieufność. Lea nie chciała, żeby tak to wyglądało — ponownie zirytowała się na własny, szalejący od ADHD umysł.
— Dlaczego się przedłuży? — padło pytanie, którego najbardziej się obawiała.
Prawda cisnęła się Lei na język. Za plecami Elin pojawił się nagle starzec w kaloszach — pochylił się nad nieczynną fontanną, jakby poszukiwał w niej swojej zguby.
— Cóż... — parę pasm włosów uderzyło ją w twarz. — Bo... nie pamiętam, jak to wytłumaczył, ale... na pewno ci to ładnie powtórzy, jak przyjedzie...
Chciała coś jeszcze dodać, ale nie zdołała wymyślić nic sensownego, dlatego przez straszliwy moment panowało między nimi pełne napięcia milczenie. Zaraz potem wzrok Elin złagodniał, a jej różane usta ułożyły się w odrobinę nienaturalny uśmiech.
— Rozumiem. Dzięki.
Podciągnęła sobie ramiączko plecaka i migiem wróciła do gromady koleżanek, które zaczęły wymieniać się konspiracyjnymi szeptami.
Lea już się za nimi nie oglądała. W ogóle nie ruszyła się z miejsca. Jej myśli plątały się i wirowały, gdy patrzyła na pochyloną sylwetkę boga, praktycznie nie mrugając. Z transu wyrwał ją znajomy głos dobiegający z wysoka.
— Lea!
Zerknęła przez ramię w samą porę — w przeciwnym razie nawiązałaby kontakt wzrokowy ze starcem, który właśnie się wyprostował i zaczął rozglądać się z roztargnieniem po całym szkolnym placu.
Lea musiała unieść głowę, by dostrzec Ikelosa. Tym razem siedział na gałęzi klonu, machając beztrosko zwisającymi nogami i miał taką minę, jakby się świetnie bawił.
Na jego widok stanęła jak wryta.
— Co ty tu robisz? — spytała, nie kryjąc zdumienia.
Okej, może i była ostatnio bardziej roztrzepana niż zazwyczaj, ale miała stuprocentową pewność, że gdyby próbowała wezwać kolejnego boga, nie zapomniałaby o tym, co oznaczało, że Ikelos zjawił się tu z własnej woli. Żołądek ścisnął ją z nerwów.
— Przyjrzałem się sprawie nieco trzeźwiejszym okiem — odrzekł pogodnie. — I wpadłem, żeby ci dać drobną radę. W żadnym wypadku nie pokazuj...
Przerwał mu przenikliwy świst. Lea ledwie zdążyła go zarejestrować, a po placu potoczyły się potężne uderzenia i zza szkolnego budynku wyłonił się piekielny ogar.
Błyskawicznie poczuła, jak sztywnieją jej palce. Nie spodziewała się potwora — nie tutaj, nie teraz. Mityczne kreatury na ogół ignorowały śmiertelników (pomijając incydent sprzed dwóch lat, o którym wolała nie myśleć), ale nie wiedziała, co się stanie, jeśli jedna z nich wtargnie w zatłoczone miejsce publiczne. Wątpiła jednak, by mogło to przynieść jakiekolwiek pożądane skutki. Nie nosiła łuku i strzał do szkoły, bo były zbyt nieporęczne. Miała jedynie sztylet — i jak na złość, nie mogła wydostać go z rękawa tak szybko, jak by sobie życzyła.
Ogar węszył przy ziemi, ale w pewnym momencie podniósł pysk i utkwił ciemne, bezduszne ślepia prosto w Lei, a rzednący tłum torował mu drogę do ataku.
Lea widziała, jak jego potężne ciało pręży się w gotowości. Zdołała w końcu chwycić rękojeść noża i gdy już pogodziła się ze koniecznością walki mimo ciążącego tornistra, ogar wystartował zaskakująco szybkimi, dalekimi skokami.
Ale nie dotarł do celu.
W połowie skoku rozwścieczone, dzikie oczy mu się wywróciły i upadł całym ciężarem na ziemię — dokładnie w tym samym momencie, w którym Ikelos strzelił palcami.
Oddech Lei się wyrównał. Przeniosła wzrok na Ikelosa z zamiarem wygłoszenia jakiegoś komentarza na temat zdolności usypiania potworów, kiedy zorientowała się, że nietypowe zjawisko zwróciło nie tylko jej uwagę.
Jeśli ten rzymski bóg wcześniej nie zdawał sobie sprawy z obecności półboga w szkole, teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Patrzył na Leę ze sztyletem z niebiańskiego spiżu w dłoni i finalnie udało mu się złapać jej spojrzenie. Wybałuszył oczy jeszcze mocniej, a świat na chwilę się zatrzymał.
— ... że go widzisz — dokończył Ikelos, opuszczając ramiona z rezygnacją.
Lea zarumieniła się i wsunęła sztylet z powrotem do rękawa, żeby jakoś udowodnić swoje pokojowe zamiary. Miała jednak niejasne przeczucie, że jeszcze przyjdzie jej go wyciągać.
Rzymski bóg otrzepał spodnie i ruszył w jej stronę szybkim krokiem.
— Co teraz? — zebrała całą siłę woli, żeby się nie cofnąć. — Ikelosie?
Wyraz jego twarzy był nieodgadniony.
— Za późno — rzucił.
I nie czekając na jej reakcję, rozpłynął się w powietrzu. Znowu.
Lea zdążyła tylko wziąć głęboki wdech, zanim rzymski bóg do niej dotarł.
— Ty — odezwał się po raz pierwszy głębokim, zachrypniętym głosem. — Możesz mi pomóc.
Zatrzymał się zdecydowanie za blisko, górując nad nią swoją postawną sylwetką. Pachniał zbożem i warzywami, ale na tym kończyły się przyjemności. W jego spojrzeniu było coś desperackiego, szalonego i nieprzewidywalnego.
— Ja? — Lea zdobyła się na uśmiech. — Och, nie jestem pewna, czy mogę wyświadczyć przysługę takiemu wielkiemu, wspaniałemu... hmmm...
Bardzo żałowała, że nie zapytała Ikelosa, czy nie znał przypadkiem jego imienia. Bogowie lubili być rozpoznawani.
— Tak?! — dociekał starzec, pochylając się nad nią z wyczekiwaniem.
Lea automatycznie odchyliła się do tyłu.
— Bogu... rolnictwa?
Proszę, nie bądź zdegradowanym bogiem urbanizacji.
— Ha! — starzec prychnął i wyprostował się, pozwalając jej na krótko odetchnąć. — Kiedyś byłem bogiem rolnictwa! No tak... To była moja własna fucha. Nic, co musiałem dzielić z Faunusem... o Marsie nie wspomnę! Ale teraz? Teraz jestem nikim.
— Nonsens. Twoja moc... nadal budzi podziw — Lea starała się brzmieć tak przekonująco, jak tylko była w stanie.
Starzec machnął lekceważąco ręką.
— Może w marnych śmiertelnikach i herosach. Tam, na górze... jest inaczej. Ciągle tylko Jupiter, Minerwa, ci inni... A odkąd pojawili się ci przeklęci Grecy... Odebrano mi wszystko! Zmienili mnie. Nawet nie w Faunusa! W Pana! Wyobrażasz to sobie?
— Oburzające.
— Oczywiście! Ty mnie rozumiesz! — zmierzył ją wzrokiem pełnym nadziei. — Kto jest twoim boskim rodzicem?
Zimny pot zalał Lei plecy.
— Uch... dobre pytanie.
Iris, bogini tęczy, uznała ją wprawdzie dwa lata temu, ale Lea ani razu jej nie spotkała. Nie miała też pojęcia, jak brzmiało rzymskie imię matki... o ile w ogóle jakieś było.
— Nieuznana półbogini... Cóż, to się zdarza. Ale nie jesteś od Jupitera? Ani od Marsa?
— Nie, nie. Kompletnie nie radzę sobie z piorunami... ani, no...
— Świetnie! A więc mi pomożesz.
Lea ugryzła się w język, zanim wymknęło jej się coś nierozsądnego.
— To byłby zaszczyt, proszę pana, ale jak już mówiłam...
— Mój cudowny wieniec! — starzec ostentacyjnie ją zignorował. — Został skradziony!
Pomasował się po siwych włosach, jakby dotkliwie odczuwał jego brak. Lea pomyślała, że wyglądałby komicznie w jakimkolwiek nakryciu głowy, ale przecież nie mogła tego powiedzieć.
— To rzeczywiście okropne — przyznała. — Kto się tego dopuścił?
— Grecy, rzecz jasna!
Kolejna z niewielu rzeczy, co do których Lea była przekonana: kradzież wieńców obłąkanych staruszków nie leżała w jej interesie.
— Po co to zrobili? — dopytywała.
Bóg spojrzał na nią pobłażliwie.
— Och, czasem zapominam, jak ograniczone są śmiertelne umysły. Żeby zniszczyć mój wizerunek! To tylko kwestia czasu, zanim dodadzą mi rogi i kozie kopyta!
Okej, pomyślała Lea. Tego bym nie chciała zobaczyć.
— I szuka go pan, tak? Ale... dlaczego wieniec miałby się znajdować akurat tutaj?
Miała wielką nadzieję, że nie poszedł tropem podejrzanych greckich herosów.
Bóg rozłożył ręce.
— Skąd mam wiedzieć? Może być wszędzie. Grecy są chytrzy i podstępni. Ach, ale słusznie zauważyłaś, poszukiwanie nie jest zadaniem dla mnie. To poniżej godności! — wlepił w nią wyłupiaste oczy. — Nareszcie natknąłem się na herosa. Na pewno znasz innych Rzymian gotowych ruszyć na misję... tylko nie od Jupitera i nie od Marsa. Ich pomocy nie chcę. Czy to jasne?
Lea skinęła głową.
— Naturalnie. A jak... jak szybko chciałbyś odzyskać swój wieniec?
Twarz boga stężała.
— Jak najszybciej.
— No tak, rozumiem — odpowiedziała szybko. — Chciałam się tylko upewnić, czy jest jakiś konkretny termin, po którym świat może ulec zagładzie albo...
— Jak. Najszybciej. Odzyskasz wieniec wielkiego Silvanusa — oznajmił chłodno i dobitnie. — Zrób to sama lub zaangażuj tyle osób, ile ci się podoba, ale ty masz mi go dostarczyć tutaj, z powrotem. W przeciwnym razie zrównam twoją wypełnioną śmiertelnikami szkołę z ziemią i zrobię na jej miejscu pole kukurydzy. Czy dotarło?
Lea robiła wszystko, żeby utrzymać ten głupi uśmiech na twarzy.
— Jak najbardziej... Silvanusie.
Nie zapomnij jego imienia.
— Doskonale! — bóg nieoczekiwanie klasnął w dłonie, aż się wzdrygnęła. — Teraz mogę wrócić do prawdziwie boskich zajęć.
Kiedy zniknął, Lea uświadomiła sobie, że została całkiem sama. Wszyscy już odeszli. Wpatrywała się w szkolny budynek, wyobrażając sobie w jego miejscu kukurydziane plony.
— Niegroźny — mruknęła do siebie.
Potem wyjęła z rękawa sztylet i wbiła go w kark piekielnego ogara, który (całe szczęście) dalej był pogrążony w głębokim śnie. Zostało po nim mnóstwo duszącego pyłu. Otrzepała się pobieżnie i z ciężkim westchnieniem opadła na ławkę, nie bardzo wiedząc, co powinna teraz zrobić. Ze wszystkich problemów Silvanus wydawał się najpoważniejszy. Wobec tego należało chyba wreszcie skontaktować się z Tylerem.
Ale to nie był najlepszy moment.
~•~
ten rozdział jest dla mnie jak powiew świeżości... chociaż nie ma tu nic świeżego. cóż, w każdym razie nie wygrzebałam go ze szkiców z 2020 roku, tylko napisałam w całości stosunkowo niedawno. poza tym, tak dawno nie publikowałam żadnego tekstu 😭 lea jest tu mniej więcej w wieku percy'ego ze złodzieja pioruna, a ja dawno nie pisałam ani nie czytałam nic z perspektywy 12/13-latka, stąd chyba takie wrażenie.
do następnego tygodnia!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top