Rozdział III; Tryptyk o dniu słońca

 W całym Kuromorimine, nie ważne, jak bardzo nie starano się czcić idei ciężkiej pracy, poświęcenia i sumienności, nie było chyba zbyt wielu osób, która z własnej woli, z radością i wdzięcznością za kolejny dzień, wstawałby o piątej trzydzieści w niedzielę. Może i byli jacyś szaleni zwolennicy teorii, iż wczesne wstawanie jest receptą, na osiągnięcie życiowego sukcesu, ale większość broniła jak mogła swojego świętego prawa do odpoczynku, starając się przeciągnąć swój sen najdłużej, jak tylko się dało. Wicekapitan licealnej dywizji Sensha-dō Kuromorimine, Ōhira Hotaru, z pewnością najchętniej również święciła dzień wolny słodką chwilą lenistwa, na którą tak rzadko mogła sobie pozwolić, ale coś jednak sprawiło, że zerwała się z łóżka wczesnym rankiem, próbując za wszelką cenę nie obudzić swojej współlokatorki. Szybko ubrała przygotowaną wczoraj sukienkę i ułożyła włosy, uwalniając je z wałków, które zakładała co noc, oraz utrwalając toną lakieru. Wicekapitan Kuromorimine musi wyglądać schludnie, nawet, a może zwłaszcza, w dzień wolny.

Wychodząc ze spowitego w ciszy internatu, zorientowała się, że poranek był przyjemnie ciepły, zupełnie, jak gdyby nie był to wrzesień, gdyż blask słońca jeszcze miał coś w sobie z letnich dni. Czuła się lekko senna, ale zapach rześkiej bryzy sprawiał, że nie mogła się nie uśmiechnąć się delikatnie. Zawsze, nie ważne, co się nie działo w jej życiu, próbowała znaleźć choć chwilę wytchnienia w ulotnym pięknie, którego okruchy odnajdywała zupełnym przypadkiem. Gdy była małą dziewczynką, dorastając na wyspach Amakusa, często czuła się samotna i niechciana – jednym, co było wtedy przy niej, by dać jej choć trochę ukojenia, były tylko zapierające dech w piersiach tajemnicze plaże, morze i błękitne niebo, tak stare jak bogowie. Piękno natury, które jakimś cudem potrafi przetrwać w tym niekiedy podłym świecie, zawsze było przy niej. I tylko jeden raz, nie potrafiło jej pocieszyć – gdy musiała się powstrzymywać, by nie wrzeszczeć z wściekłości i żalu na rozkwitające z całą mocą wczesne lato. Lato, w czasie którego odeszła jej droga przyjaciółka, przez co już chyba do końca swojego życia parne, czerwcowe noce będą budzić w niej niepokój.

Ostatnio naprawdę musiała się starać, by dostrzec cokolwiek, nad czym warto było się zachwycać. Najpierw, pod koniec lipca, przegrały z Liceum Pravda półfinał Krajowych Mistrzostw w Sensha-dō, przez co sierpniowy numer Gekkan Sensha-dō poświęcały ich porażce tyle samo uwagi, co wygranej Akademii Świętej Gloriany w 36 Mistrzostwach i tragicznej śmierci wiceprzewodniczącego Japońskiej Federacji Sensha-dō w największej katastrofie lotniczej w historii japońskiego lotnictwa. Była naprawdę zdumiona tym, jak bardzo komuś z redakcji zależało, by zmieszać z błotem ją i kapitan Aizawę, która może i nie była bez winy, jeżeli chodzi o ich porażkę, ale również nie zasługiwała na aż taką krytykę, jeżeli tak te żałosne wypociny bandy sfrustrowanych pismaków można było nazwać. Zresztą, czy naprawdę byli tak głupi, by robić sobie wrogów nie tylko z Kuromorimine, ale także i z całego stronnictwa związanego z Nishizumi-ryū?

Potem, całą przerwę letnią spędziła na doprowadzaniu drużyny do porządku po tak sromotnej klęsce, na dodatek modląc się o łaskę Komisji Stypendialnej, by ta litościwie pozwoliła jej nie głodować przez cały następny trymestr. Nie mogła też zapomnieć o horrendalnej ilości zadań domowych, których ilość była wręcz absurdalna. Jakby tego było mało, Junko, po tym wszystkim, co spotkało ją podczas, jej to sama nazwała, jednych z najgorszych momentów jej życia, stała nad przepaścią kryzysu psychicznego, będąc w stanie jedynie bezwolnie czekać, aż ktoś lub coś tylko delikatnie ją w jej objęcia popchnie. A może już do tego doszło, a Hotaru tylko łudziła się, że jest w stanie jakkolwiek jej jeszcze pomóc?

Dlatego, gdy późnym wieczorem poproszono ją do telefonu, mówiąc, że Junko Aizawa czegoś od niej chce i najwyraźniej coś jest nie tak, serce niemal stanęło jej w piersi. Ustaliły, że przyjdzie jutro, z samego rana, ze względu na to, że o tej godzinie już nie wolno jej było opuszczać internatu, a Komitetu Porządkowy był ostatnim, czego potrzebowały teraz na głowie. No i żeby nie karmić plotek, które na pewno by wzrosły po tak cudownej pożywce.

Dla upenienienia się, że na pewno nikt nie widział jej, gdy wchodziła do klatki schodowej kamienicy, w której mieszkała Junko, dyskretnie obejrzała się za siebie. Była u niej chyba już ponad sto razy, ale za każdym razem, gdy ją odwiedziała, ta klatka schodowa zapierała jej dech w piersiach. Nie znała się na architekturze, więc musiała uwierzyć Aizawie na słowo, że sztukaterie w kształcie pnących się roślin, witraże i malowidła, przedstawiające nimfy wśród kwiecistystych łąk, oraz kute metalowe poręcze o płynnych, organicznych liniach były modelowym przykładem architektury secesji. Zawsze, gdy tutaj przychodziłą, czuła się tak, jakby przeniosła się do pensjonarskiego świata małej księżniczki Sary Crewe, której historia tak fascynowała ją, gdy była dzieckiem.

Gdy Kuromorimine powstawało na początku XX wieku, jako symbol współpracy dwóch imperiów, Japonii i Niemiec, na pokładzie wtedy supernowoczesnego lotniskowca powstawało idealne, modelowe miasto, z całą feerią arcydzieł architektury. Główny budynek szkoły, parki i skwery, rzędy pięknych, ociekających detalami kamienic, miały pokazywać potęgę myśli i sztuki niemieckiego imperium, oraz zachwyt, z jakim Japonia chłonie je i przekształca na własne potrzeby. Tutaj nie trzeba było obawiać się trzęsień ziemi, tak zabójczych dla architektury w stylu zachodnim na stałym lądzie, więc fantazja architektów była znacznie mniej ograniczona. Nie wszystkim jednak było dane mieszkać w takim miejscu – liczba miejsc w internatach znajdujących się w tej okolicy była ograniczona, a ich ceny były, łagodnie rzecz ujmując, poza jej budżetem. Nie pozostało jej nic innego, jak mieszkanie w nieco obskurnym, jednym z wielu zbudowanych naprędce po wojnie budynków, wzniesionych by poradzić sobie z gwałtownie rosnącą liczbą uczennic spowodowaną przez powojenną eksplozję demograficzną. Może i pokoje były ciasne, przez co tłoczyła się z jej współlokatorką na mikroskopijnej przestrzeni, a stan techniczny budynku pozostawiający wiele do życzenia, ale przynajmniej, w przeciwieństwie do uczennic departamentu morskiego mieszkających pod pokładem, miała dostęp do światła dziennego. Trzeba było szukać jakiś pozytywów.

Znowu, doznanie estetyczne sprawiło, że prawie zapomniała, jak bardzo się bała tego, co zastanie za drzwiami, do których właśnie zadzwoniła. A może to celowe działanie jej podświadomości, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało? Zawsze, gdy w takiej sytuacji, stała przed trzymi drzwiami, bała się, że to właśnie dzisjaj jej TA jedna wizja stanie się rzeczywistością. Zdała sobie sprawę z tego, że trzęsą się jej kolana, a uczucie lęku, które próbowała okiełznać, zaczynało wygrywać. Co, jeśli błędnie oceniła powagę sytuacji, bo powinna wczoraj rzucić wszystko i przybiec tutaj jak najszybciej? Co, jeśli było za późno, cokolwiek by to miało znaczyć?

Uspokoiła się dopiero, gdy usłyszała szczęk zamka, a po chwili zobaczyła stojącą w drzwiach Junko. W jej wyglądzie na pierwszy rzut oka nie było niczego niepokojącego. Wyglądała tak, jak przeciętny człowiek obudzony o siódmej rano, któremu może i udało się wstać z łóżka, ale jego mętny wzrok świadczył o tym, że jeszcze nie do końca się obudził. Aizawa na błękitną, satynową koszulę nocną narzuciła swój ulubiony szlafrok z ciemnogranatowego aksamitu, a jej czarne włosy zdawały się być nieco naelektryzowane, co świadczyło o tym, że dopiero przed chwilą w pośpiechu je rozczesała. Była tutaj, na wyciągnięcie jej ręki, a przede wszystkim, żywa.

— Dzień dobry! — pozdrowiła ją pierwsza Hotaru, uśmiechając się z ulgą. Jej czarne scenariusze dzisiaj się nie spełniły.

— Witaj. Wejdź proszę — odpowiedziała, unikając jej spojrzenia, co sprawiło, że niepokój zaczął powracać. Mimo tego udało jej się zauważyć drobne, czerwone kropeczki pod jej oczami, które nie tylko świadczyły o tym, że płakała, na dodatek długo i intensywnie, bynajmniej z powodu delikatnego wzruszenia jakimś filmem.

— Zrobimy śniadanie — oznajmiła Junko, podczas gdy Hotaru zdejmowała buty, by natychmiast zniknąć w kuchni.

To tylko, utwierdziło ją w przekonaniu, że coś naprawdę tutaj nie gra. Tak właśnie się zachowywała, gdy chciała coś ukryć. Postanowiła jednak nie drążyć tematy, lecz poobserwować ją trochę przy przygotowywaniu śniadania, licząć, że uda jej się zrozumieć, co tak naprawdę się stało.

Gdy po raz pierwszy spotkała Junko, nie wiedziała o niej nic więcej, niż to, co mogła zaobserwować każda inna czołgistka. Obserwowała ją z daleka, z wyznaczonego jej miejsca w hierarchii Kuromorimie, z którego można było obserwować tylko jeden, starannie skomponowany i umieszczony w odpowiedniej perspektywie jej obraz. Obraz, po którego obejrzeniu można było stwierdzić tylko kilka oczywistych faktów; Junko Aizawa jest utalentowaną czołgistką. Junko Aizawa jest spokrewniona ze słynnym rodem Nishizumi i od dziecka była szkolona przez Mistrzynię Nishizumi, do tego, by stać się czołgistką doskonałą, która ma wywalczyć jej wszechwładzę nad światem Sensha-dō. Junko Aizawa potrafi w pojedynkę unicestwić pluton pancerny wrogiej dywizji. Junko Aizawą w bitwie nie ma dla nikogo litości. Junko Aizawa wygląda, jakby na przemian była wiecznie czymś zirytowana i znudzona. Junko Aizawa uważa się za lepszą od innych.

Ale Hotaru chyba była jedyną, która, mimo tej idealnej ekspozycji, zaaranżowanej by oszukać widza patrzącego na eksponat, jakim była Junko zauważyła coś jeszcze, a mianowicie to iż; Junko Aizawa jest samotna.

Podchodząc do aneksu kuchennego, rzuciła okiem na resztę mieszkania, licząc, że to, co tam znajdzie, powie jej coś, co pomoże jej dociec, co się stało. Cóż, tym razem, na nic jej się to zdało, gdyż było ono dokładnie w takim samym nieładzie jak zawsze. Na zmęczonej życiem białej, wytartej kanapie niechlujnie leżał koc, poduszki i jakieś ubrania, dookoła niej, na podłodze leżały opakowania po słodyczach i butelki po napojach gazowanych; dostrzegła kilka puszek po koktajlach chūhai, ale nie w ilościach, które powinny ją niepokoić.

Stolik kawowy, stojący między kanapą, a pokrytym grubą warstwą kurzu telewizorem, a konkretnie jego kolor, stanowił dla niej nie lada zagadkę – nigdy nie było na nim na tyle, czysto, by zobaczyć, jakiego koloru tak naprawdę był. Z tego, co widziała spod kosmetyków do makijażu, kolejnych opakowań po słodyczach, magazynów i korespondencji, oraz innych rzeczy, których nie była w stanie nazwać, zdawał się być on w odcieniu chłodnego brązu. A może to przez kurz?

Stół, przy którym zawsze spożywały posiłki, wyglądał nieco lepiej, ale wciąż, leżało na nim kilka talerzy i kubków po herbacie, a obrazu dopełniały leżące na ledwie co widocznej spod porozrzuconych elementów garderoby podłodze okruchy, rozdeptany cień do powiek i kłaczek włosów, które zapewne Junko wyrwała ze szczotki i zapomniała po tym wyrzucić.

Mieszkanie w tym stanie, uderzało chaotyczną kakofonią nieprzyjemnych, wizualnych bodźców. Hotaru zdawało się, że tak wygląda przedpokój szaleństwa. Nie oceniała jednak – sama wychowała się w podobnych warunkach. Jej zarobiona matka, między poranną zmianą w przetwórni rybnej, a wieczorną dorywczą pracą w izakayii nie miała czasu poświęcić jej choćby pół godziny uwagi, a co dopiero zadbać o czystość w domu, w którymi piętrzyły się rupiecie i porzucone pamiątki po jej kolejnych, tymczasowych tatusiach. Przez to rozumiała, dlaczego ktoś może dopuścić swój dom do takiego stanu, oraz nie przeszkadzało jej za bardzo przebywanie w takich przestrzeniach. Z tego, co jej powiedziała Junko, przestała sprzątać, gdy w zeszłym roku złamała obojczyk, przez co zrozumiałym było, że sprzątanie, to ostatnie, na co będzie miała siły, zwłaszcza po tym, co stało się z Naoko Hayashi, a potem, wyrobienie spowrotem tego nawyku okazało się cięższe, niż myślała i zakończyło się sromotną klęską.

Uprzątnięcie tego wszystkiego w marcu przyszłego roku, gdy zanim Junko będzie musiała się stąd wyprowadzić, gdy już ukończy Kuromorimine, będzie nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza, że najprawdopodobniej będą musiały się z tym zmierzyć tylko we we dwie, ze względu na konieczność zachowania dyskrecji. To był po prostu kolejny sekret, do którego tylko ona miała dostęp, kolejny element świata, który może i nie był piękny, ale należał tylko do nich dwóch.

Tylko kuchnia była zaskakująco wręcz czysta, z jednego prostego powodu – nic nie brzydziło Junko, tak bardzo, jak resztki jedzenia. Stanowiła ze swoim groteskowym kontrastem idealne odzwierciedlenie dwóch wersji kapitan Aizawy — tej śmiesznie, sterylnie czystej dla Kuromorimine, oraz tej chaotycznie rozsypanej na wszystkie strony, tylko dla Hotaru.

Zanim jednak weszła do kuchni, rzuciła jej się w oczy podarta kartka, leżąca pod stołem, nie zdążyła jednak przyjrzeć się jej bliżej, gdyż poczuła na sobie spojrzenie Junko.

— Zrób ryż. Ja zgrzeję miso — rzuciła płasko, jakby wydawała rozkaz swojej załodze.

Wobec tego tonu, nie pozostawało jej nic innego, jak nasypać ryżu do sitka i zabrać się za płukanie go pod zimną wodą. Zanim osiągnęła tą pożądaną, krystaliczną czystość wody, jej dłonie zgrabiały, a na jednym z paznokci odprysnął się lakier. A dopiero wczoraj wieczorem je pomalowała.

— Nishizumi chce wprowadzić reformę doktryny. Wczoraj wieczorem mi przedstawiła jej projekt — nagle rzekła Junko, unikając jej spojrzenia, skupiona na mieszaniu zupy miso, pilnując, by za wszelką cenę się nie zagotowała.

— Wiem o tym. Konsultowała się w tej sprawie ze mną, obiecałam jej nawet z tym pomóc, jeśli się zgodzisz.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? — w głosie Junko usłyszała dezaprobatę, jakby zrobiła za jej plecami coś, co mogło jej zaszkodzić.

—Prosiła mnie o dyskrecję. Jeżeli chcę liczyć na to, że zachowam swoje stanowisko wicekapitan w przyszłym roku, to muszę zachować co najmniej neutralność, a najlepiej być jej życzliwą. Zresztą, sama jestem ciekawa, co takiego wymyśliła, w końcu kapitan Nishizumi

— Mam tylko nadzieję, że przez swoje eksperymenty nie ściągnie na Dywizję jakiejś katastrofy.

— Co masz przez to na myśli?

— Nic.

Zaraz po tym, gdy Junko wypowiedziała te słowa, Hotaru zdała sobie sprawę, że woda jest już odpowiednio czysta, następnie nastawiła ryżowar. Zawsze fascynowało ją to urządzenie, które według niej powinno stać się czwartym Świętym Skarbem powojennej Japonii, dołączając do lodówki, telewizora i pralki, które odmieniły codzienne życie Japończyków. Spośród nich, to ono było jednak jej ulubionym — misterna plątanina przewodów, oporników, grzałki i magnesu, wzbudzająca skomplikowane reakcję fizyczne, a to wszystko tylko po to, by przyrządzić coś tak banalnego jak ryż, od zawsze fascynowała jej ścisły umysł. Raz próbowała dokładnie wytłumaczyć Junko, jak to wszystko działa, ale ta, zamiast skupić się, by zrozumieć dokładnie to, co miała jej do powiedzenia, wolała patrzeć na nią z błogim, nieco pobłażliwym uśmiechem. Hotaru cieszyła się, gdy mogła coś komuś wytłumaczyć, a Junko mogła być szczęśliwa wtedy, i tylko wtedy, gdy Hotaru była szczęśliwa. Ta reakcja była o wiele mniej skomplikowana.

Teraz, jedynymi dźwiękiem, który wypełniały kuchnię, był cichy szum gazu i stukot pałeczek mieszających zupę, oraz głośne mruczenie ryżowaru. Ktoś mógłby powiedzieć, że są to idealne odgłosy tła, pod jakąkolwiek rozmowę, że trzeba je za wszelką cenę zagłuszyć dźwiękami ludzkiej mowy. Cóż, nie były to one. Hotaru zwykle kochała tą relaksują ciszę, tak różną od zgiełku akademika. Czuła w niej swego rodzaju intymność, poczucie, że nie jest tylko trybikiem w morzu hałasu, którym był świat na zewnątrz, ale swoją własną osobą, z prawem do ciszy. Ale dzisiaj, ta cisza była dla niej złowroga i śmiała się z jej naiwnej wiary w jej dobroć.

Ulgę przyniosła jej dopiero elektryczna melodyjka, obwieszczająca, że ryż jest gotowy. Dorzuciła do niego przyprawy yukari, potem pokroiła nieco przywiędła dymkę, by dorzucić ją do zupy. Po tym, jak śniadanie zostało nałożone do misek, zajęły miejsca naprzeciw siebie przy stole.

— Smacznego! — rzekły razem, składając ręce do podziękowania za posiłek.

Hotaru musiała się naprawdę powstrzymać się, by nie rzucić się zupę, która była jedą z jej ulubionych rzeczy na świecie. Jeżeli chodziło o kuchnia Junko, reszta jej dań była po prostu smaczna, ale to właśnie zupa miso, mimo całej swojej codziennej banalności, za każdym razem ją zachwycała. Nie miała pojęcia, z jak ona to robiła i jaki tajemny składnik do niej dorzucała, bo nie była w stanie sobie inaczej wyjaśnić tego, dlaczego była aż tak od tej potrawy uzależniona. Przyszło jej poznać wiele sekretów Junko, ale ten, że to właśnie ona robi najlepszą zupę miso świata, był jej ulubionym.

Wtem nagle, jedna, niepokojąca myśl zaklóciła jej względny spokój. Że gdyby jeśli kiedyś, którąś z nich, przedwcześnie dosięgła śmierć, to wszystko, co teraz trwało przez tą krótką chwilę, ich codzienność, ciche poranki i zupa miso, przepadną na zawsze. Uświadomienie sobie tego sprawiło, że kawałek tofu stanął jej w gardle. Jeżeli nie zrobi czegoś teraz, te nieprzyzwoicie idylliczne poranki mogą zniknąć, dlatego musiała zedrzeć tą ułudę, zanim ktoś inny, permanentnie zrobi to za nią. Na przykład śmierć, we własnej osobie.

— Jun, dlaczego miałam przyjść? Coś się musiało stać.

— Nic istotnego — Junko nadal próbowała zachować obojętność, ale przez jej twarz przemknął grymas irytacji — Przyszłaś na śniadanie. Nie mogę po prostu zjeść z tobą śniadania?

— Możesz. — Hotaru czuła, że dłużej nie da rady udawać opanowanej, mimo wszystko, walczyła o to, by jej głos brzmiał stanowczo, lecz nie gniewnie — Ale nie możesz liczyć na to, że przejdę do porządku dziennego nad faktem, że dzwonisz do mnie, błagając, żebym przyszła, jakby stało się coś złego, a potem udajesz, że wszystko jest dobrze, a ja zupełnie niepotrzebnie odchodziłam od zmysłów, bojąc się tego, co może się stać. Więc pytam jeszcze raz, co się stało?

— A co cię to aż tak bardzo obchodzi?! — krzyknęła i wstała gwałtownie od stołu, uderzając pięścią w blat.

Wszystkie naczynia podskoczyły, a gdy spadały na swoje miejsca, Junko usłyszała feerię stukotów i przypominających jej dźwięki upiornych, rytualnych dzwonków, odgłosy obijanej porcelany. Junko znieruchomiała, gdy, niczym strzał w tył głowy, jej umysł rozdarło nagłe pojawienie się czegoś. Ta kakofonia już dawno powinna była się skończyć, lecz pojedyncze dźwięki nadal odbijały się w niej jak echo, przeplatając się ze sobą, aż wyłoniło się z niego coś jeszcze — powróciło jedno z tych wspomnień. Nadal słyszała dźwięk obijanych talerzy, sztućców upadających z brzękiem na podłogę i pełne gniewu krzyki, zbyt znajomych głosów, które tłukł się o wnętrze jej umysłu. Echo zmieniło się we wszechogarniające, monstrualnie głośne sprzężenie, które miało siłę, by rozerwać ją na kawałki.

Jadalnia u niej w domu, gryzący swąd przypalonego garnka. Przepełnione furią krzyki matki, błagalne jęki jej ojca. Tłuczone o podłogę szkło. W jednej chwili przeniosła się do jadalni w jej domu z dzieciństwa, poza granicą czasu i rzeczywistości.

Nie mogła się ruszyć, nie mogła zaczerpnąć oddechu, ani nawet mrugnąć. Nie wolno jej się ruszyć. Jeśli nie będzie się ruszać, to zapomną, że tam jest. Jeśli nie będzie się ruszać, to nie pogorszy sytuacji. Jeśli nie będzie się ruszać to może w końcu przestaną. Czuła, że się dusi, ale nie mogła zaczerpnąć oddechu, ani nawet mrugnąć. Nie wolno jej się ruszyć. Jeśli nie będzie się ruszać, to zapomną, że tam jest. Jeśli nie będzie się ruszać....

— Jun? Co się dzieje?

Docierał do niej jakiś głos, gdzieś spoza, ale nie wiedziała, czyj to głos, co on tu właściwie robi, przecież musi być cicho, nikt nie może zauważyć, że tu jest, więc dlaczego... Nie mogła już dłużej wstrzymywać powietrza, musiała wziąć oddech, ale nie mogła potem przestać, oddychała szybko i za głośno, ale nie wolno jej wydawać żadnych dźwięków, nie chce tutaj być...

— Junko, proszę weź głęboki oddech, dobrze, słyszysz mnie?

To było jak dwie równocześnie rozgrywające się sceny, jak dwie nakładające się na siebie taśmy filmu, tworzące sprzeczny, pomieszany ze sobą obraz, z którego już nic nie rozumiała.. Nie, to było tak, jakby jedna z nich zakłócała rzeczywistość, jak program zakłócając falę na tej samej częstotliwości. Chciała się jej pozbyć, próbowała się skupić na tym, co naprawdę dutaj było. Chciała poczuć, że jest tutaj naprawdę, prawdziwie, fizycznie. Tutaj, w jej kuchni, z jej Hotaru, a nie tam, w tamtej kuchnii, z nimi. Starała się skupić na jej śmieciach na podłodze, zapachu śniadania, głębokim oddychaniu i głosie Hotaru, którą zaraz objęła ją w desperacji, bo od tego wszystko zależało. Chciała poczuć jej dotyk, jej ciepło i zapach, by zostać już przy niej, naprawdę, w rzeczywistości.

Gdy to wszystko się kończyło, leżała na kanapie, z głową na kolanach Hotaru, łzy ciekły jej po policzkach i ledwo pamiętała, co tak naprawdę zaszło, ale Junko wiedziała dostatecznie dużo, by stwierdzić, że ostatnie dwa dni przeczołgały jej psychikę przez piekło. Czuła obrzydzenie samą sobą, przez to, co ostatnio się z nią działo. Przez to, że znowu zrobiła z siebie idiotkę przed Nishizumi oraz jak łatwo poddała się złudnemu poczuciu, że jest już lepiej, przez to, że jeden list sprawił, że histerycznie przepłakała pół nocy, a potem, nie dość, że jej wysiłki, by zachować pozory godności spełzły na niczym, to na dodatek skończyły się katastrofą. Nie chciała już dalej tego już roztrząsać, nie miała na to teraz siły.

Zamiast tego wolała zamknąć oczy i skupić się na tym, jak Hotaru gładzi ją delikatnie po włosach. Dawało jej to iluzję bezpieczeństwa. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest teraz zupełnie bezbronna, z własnej, nieprzymuszonej woli. Zupełnie inaczej, niż w sytuacjach, w których traciła nad sobą kontrolę i pozwalała sobie na zbyt dużo, na bycie słabą w niebezpiecznej, bo zawierającą drugą, prawdopodobnie wrogą jej osobę sytuacji. Ale przy Hotaru, czuła, że może sobie na to pozwolić.

Wiedziała, jakie to ryzyko – to tak, jakby dała Hotaru do ręki sztylet, wcześniej oświadczając, że może nią nim dźgnąć, jeśli tego akurat zapragnie. Robiła to, ze wstydem, ale bez większego oporu. Zdała sobie nawet sprawę z tego, że nawet pozycja, w jakiej teraz leżała, dawała Hotaru doskonałą sposobność, by poderżnąć jej gardło, gdyby tylko miała na to ochotę.

Wychowywano ją, chociaż w przypadku jej, Nishizumi i sióstr Hayashi trafniej byłoby powiedzieć, że wytresowano ją do tego, by uważać, że taka słabość to jedna z najgorszych rzeczy, na jakie może sobie pozwolić, a jej życie pełne udręki miało jej zadanym bólem wbić jej to dogłębnie do świadomości. Ale jednak, dała Hotaru ten sztylet. Naprawdę, udało jej się chociaż trochę wygrać.

— Wybacz mi Hotaru. Nie chciałam na ciebie wrzeszczeć. — Wiedziała, że Hotaru nie znosi, kiedy się na nią krzyczy, dlatego tak strasznie żałowała tego, co zrobiła.

— Przeprosiny przyjęte. Powiesz mi teraz, co się stało? — To, z jaką łagodnością wyszeptała do niej te słowa, sprawiło, że coś ścisnęło jej serce.

Teraz nie było już ucieczki, musiała wyznać tajemnicę, za której wyjawienie kilka osób byłoby w stanie z zemsty poćwiartować ją żywcem. Ale musiała, bo inaczej czuła, że nie wytrzyma. Ktoś musiał wiedzieć, chociaż ktoś musiał zrozumieć, dlaczego Junko była, jaka była. Może to dlatego, że łudziła się, że jeżeli ktoś pozna prawdę, okaże jej choć trochę miłosierdzia i będzie w stanie wybaczyć jej grzechy, albo chociaż współczuć.

— Dostałam list od ojca. Napisał, że dłużej nie da rady tego znosić i wnosi pozew o rozwód. Nie wiem, kiedy będzie po wszystkim, ale stało się. Moi rodzice się rozwodzą.

— Czy nie tego właśnie chciałaś?

— Nie... Napisał, że zrzeka się praw do opieki nade mną. Bo byłby to zbyt duży problem, rozumiesz? Mój ojciec porzuca mnie, bo jestem dla niego problemem! — ledwo była w stanie wypowiedzieć te słowa, ból, który powodowały, chwytał ją za gardło, przez co wypowiedziała je obcym jej, piskliwym tonem.

— Czy ten człowiek nie potrafił chociaż raz w życiu wziąć za coś odpowiedzialności?

W pozornie opanowanym głosie Hotaru usłyszała odrobinę dobrze skrywanego gniewu, któru świadczył, że w jej żylach zapewne płynęła czysta, chłodna furia. W końcu wiele razy opowiadała jej o tym, co się działo u niej w domu, ale również o tym jak ojciec obiecywał jej, że kiedy skończy szkołę, zamieszka z nim razem, z dala od jej matki i Sensha-dō, tak jak od zawsze marzyła. A teraz to okazało się zwykłą ułudą.

— Co jeżeli to dlatego, że uważa, że jestem taka jak matka i ode mnie też chce się uwolnić?

— To by znaczyło, że jest zupełnym idiotą. I że zupełnie cię nie zna. A ja znam cię, Jun. I nie jesteś jak twoja matka.

— Nie wiem, czy masz rację, ja boję się siebie samej, Hotaru. Gniję od środka, próbując przed tym uciekać, ale wiem, że kiedyś mnie to ostatecznie pochłonie i to będzie mój koniec. Ja...

— Proszę, nie mów takich rzeczy...

— Ja boję się, że ty też mnie przez to znienawidzisz i zostawisz.

To był jej największy lęk, że okaże się, że ona też jest niestabilną psychicznie sadystką, z obsesją na punkcie kontroli, targaną falami nienawiści, a zarazem obsesyjnej zazdrości wobec każdego w jej życiu. Że skończy jako godna jedynie pogardy, pozornie wysokofunkcjonująca alkoholiczka, którą każdy uważa za potwora.

Ostatnim, czego by chciała dla Hotaru to tego, by musiała przeżywać ten sam koszmar co ona. Dlatego starała się ukrywać to, że cierpi, próbując zachować pozory normalności, bo wiedziała, że nawet, jeżeli nie stanie się potworem, to ciągłe martwienie się o nią i pilnowanie jej też sprawi, że zmarnuje tym Hotaru życie, za co ta ją znienawidzi i w sumie wyjdzie na to samo. Może to znaczyło, że jej los został już przypieczętowany i nie może już przed nim uciec? Czy było dla niej jeszcze jakieś zbawienie?

— Nie wiem, co musiałabyś zrobić, żebym cię znienawidziła. Jesteś jedynym, do mam, Junko, tylko tobie jednej na mnie zależy. Dlatego ja cię nie zostawię, nigdy. Będziemy już zawsze razem.

— Nie obiecuj mi rzeczy, które nie zależą od od ciebie. Jesteś czołgistką, Hotaru. Możesz umrzeć praktycznie w każdym momencie.

Wiele rzeczy mogło sprawić, że ta obietnica nie będzie mogła się spełnić. Ale ta jedna możliwość wyjątkowo nie dawała jej spokoju. Bo w walce z przeciwnościami losu, miały jeszcze jakąkolwiek szansę. Ze śmiercią, już niestety nie.

— Wiem o tym. Ale nie martw się, nie planuję umierać w najbliższej przyszłości, dlatego zrobię wszystko, żebyśmy mogły żyć długo i szczęśliwie. Razem.

Tak oto Hotaru próbowała wypełniać przypowiedzianą jej imieniem rolę, starała się, niczym świetlik pośród spowijającej cały świat,wszechogarniającej nocnej ciemności świecić swoim małym światełkiem, do którego niczym ćma lgnęła Junko, jakby ten słaby blask miał dać jej zbawienie. Obydwie muszą walczyć, jeśli chciały przetrwać. Bo wierzyły, że świt musi gdzieś na nie czekać, nie wiedziały jeszcze gdzie i kiedy, otuli je blask, który raz na zawsze zakończy wszystkie koszmary. Na razie zostało im walczyć z mrokiem o tlącą się lekkim blaskiem nadzieję o nim.

********

Gdyby ktoś poprosił Nanami, żeby opisała mu dom szalonego artysty, to z pewnością nie opisałaby mu tego, w którym przyszło jej żyć. Przerobiona na pokoje do wynajęcia przez uczennice Wydziału Muzycznego Kuromorimine miejska willa w niczym nie przypominała ukrytego w górskim lesie dworku, w którym bez żadnych zahamowań moralnych, mogłaby w nieskończoność imprezować artystyczna bohema, lub samotny, niezrozumiany geniusz mógłby tonąć w odmętach indukowanego substancjami odurzającego szaleństwa. Tutaj ścian nie zdobiły swoją szpetnością w pomyleńczym obłędzie napisane nań fragmenty wierszy, czy poszarpanych symfonii — okaleczały je tandetnym kiczem biedermeierowskie pejzaże z jeleniem. Jeśli mogłaby powstać jakaś sztuka, to byłby to prawdziwy cud.

I właśnie wywoływaniem tego cudu chciała się dzisiaj zająć. Zanim w ogóle zacznie przygotowywać do występu na szkolnym Festiwalu, musi osiągnąć formę, która jej na to pozwoli. Nie żeby przez całe swoje gimnazjalne czasy się obijała, ale to nie była ilość ćwiczeń, która pozwoliłaby na granie z marszu na takim poziomie, jakiego od niej oczekiwano. Tak właśnie próbowała spędzić ten dzień — wypełniała ściany opustoszałego, z racji pięknego dnia, który wypędził jego pozostałe mieszkanki na spacer, budynku dźwiękiem, mając nadzieję, że jego pięknem uda się wygnać z niego, choćby na chwilę, tą drobnomieszczańską kiczowatość. Aż zadzwonił telefon.

Żałowała, że go odebrała. Chociaż, czy gdyby tego nie zrobiła, to cośby to zmieniło? Takie właśnie było jej dawne życie, które na zawsze chciała ukatrupić i pogrzebać wtedy, we Wiedniu. Było ono z góry zaplanowaną, czystą iluzją wyboru, gdzie żywe urządzenie do grania muzyki klasycznej, zwane Nanami Shimakawą, miało zawsze doskonale grać tak, jak było jej to zaplanowane, w złudzeniu, że jest to manifestacja jej własnej sztuki i wolnej woli. Ale jednak zawiodła, nie nadawała się do tego, by być perfekcyjną. Dlatego właśnie uśmierciła tamtą starą siebie, by zacząć od nowa i nie patrzeć wstecz. Tylko że ktoś miał ochotę, niczym Wiktor Frankenstein, zabawić się w tworzenie nowego życia z trupów. A tym kimś była jej wiedeńska nauczycielka gry, która wróciła do ojczyzny po latach tułaczki na kilkuletnim tournee i zażądała zwrotu swojej pupilki, w terminie jutro, o czwartej po południu. Dokładnie wtedy, gdy zaczyna się trening Dywizji.

Siedziała na ziemni, pod ścianą na której zawieszono telefon, zwinięta defensywną kulkę. Drżała, gdy wspomnienia z tamtych czasów wracały, niczym fala tsunami, obracając w niwecz wały, które we własnej psychice stworzyła, by nigdy nie wróciły. Miała w sobie tyle pychy, by naiwnie wierzyć, że ci, którzy tak panicznie się bała jako dziecko, przestaną wzbudzać w niej aż potężny lęk. Myślała, że już po nią nie wrócą, że znaleźli sobie inną, genialną dziewczynkę, którą będą mogli wykorzystać, przemielić i zostawić, gdy nie będzie im potrzebna, odartą z marzeń i pustą w środku. A jednak, wrócili, jak sępy. Nadal im mało?

Przeliczyli się jednak, myśląc, że dostaną ją z powrotem. Między innymi dlatego, że tamta Nanami nie istniała, a obecna, przez to wszystko co przeżyła odkąd została czołgistką, może i nie do końca stała się silniejsza, ale nauczyła się bronić swojej racji. A w wojnie o to, kim się jest, nie bierze się jeńców. Owszem, przyjdzie do niej, ale na tym jej posłuszeństwo się skończy. Tu chodzi o sztukę, która była dla niej jedyną prawdą, w której obronie mogła by buntować się aż do końca. Żywcem jej nie wezmą.

Od razu przypomniała sobie właśnie to tej jej drugiej powinności i jak to wszystko komplikuje jej sprawy z Sensha-dō. Więc to tym razem ona musi zadzwonić. Mogli, przy pomocy tego symbolu nowoczesności, jakim był telefon, bez żadnej zapowiedzi zburzyć jej poczucie bezpieczeństwa, nie musząc nawet uciekać się do przemocy, po prostu wtargnąć nieproszeni do jej przestrzeni, niczym jakaś siła nieczysta. Z drugiej, mogła posłać swoje słowa, elektryczną duszę wprost do innej osoby, jeżeli tylko również tak jak ona była w Kuromorimine. Kolejny faustowski pakt, który ludzkość zawarła z nowoczesnością.

Chwyciła dyndającą obok słuchawkę, podniosła się ciężko i wykręciła odpowiedni numer, by zaraz potem z powrotem osunąć się bez sił na ziemię. Znała ten numer tak doskonale dlatego, że to ona zawsze dzwoniła pierwsza. Cóż, gdyby Shiho Nishizumi zadzwoniła do niej, to znaczyłoby, że zbliża się koniec świata. Wyobrażała sobie, jak natychmiast wstaje od stołu w salonie, przy którym zawsze pracowała i podnosi słuchawkę telefonu, leżącego po drugiej stronie pokoju. Wiedziała, ile dokładnie czasu jej do zajmie, odliczała te sekundy w głowie... pomagało się jej to uspokoić... albo dawało iluzję poczucia kontroli.

— Halo? Kto tam? — Nishizumi odebrała dokładnie wtedy, gdy się tego spodziewała, zupełnie, jak automat.

— Halo, to ja, Nanami. Przepraszam, że tak nagle, ale muszę ci coś powiedzieć. — próbowała za wszelką cenę zachować spokój, a przynajmniej brzmieć na opanowaną, ale drżała na całym ciele, a serce waliło jej jak młotem.

— O co chodzi?

— Więc... chodzi o to, że moja moja wiedeńska nauczycielka gry wróciła do Japonii i niestety postanowiła, nie dość, że będzie uczyć, ze wszystkich szkół, jakie są w tym przeklętym kraju, akurat w Kuromorimine, to jeszcze zmusiła mnie, żeby znowu uczyła się u niej. Mam zacząć jutro po południu, w tym samym czasie co nasz trening, bo wymyśliła sobie, że będzie się nade mną pastwić już od jutra. Nie wiem, jak to będzie wyglądać potem, ale będę musiała opuszczać treningi. Przepraszam, to nie tak miało być... — słowa wylewały się z niej szybciej niż powinny, oddychała szybciej, niż powinna. Nie zapowiadało to niczego dobrego.

— Mówiłaś, że nie będzie cię tylko dwa tygodnie przed Festiwalem Kulturowym — rzekła po chwili ciszy cierpkim tonem, którym zwykła udzielać reprymendy tym, które ją zawiodły.

Wzbudziło to w Nanami, zdawało się, że nieuzasadniony gniew – w końcu sama najlepiej wiedziała, że na reprymendę zasługuje. W końcu to przez nią funkcjonowanie załogi zostanie wywrócone do góry nogami, mimo, że ledwie przedwczoraj, zapewniała, że tak nie będzie, wprowadzając kapitan Nishizumi w błąd, która miała pełne prawo być niezadowolona z jej postawy, łagodnie rzecz ujmując. Nanami była przyczyną poważnego problemu i nie była na tyle głupia, by nie czuć się choć trochę winną i nie chcieć ponieść tego konsekwencji.

Z drugiej strony jednak, nie mogła znaleźć tego konkretnego momentu, w którym to ona by świadomie zawiniła. To wszystko zdarzyło się wbrew jej woli, wszystkie decyzje zapadły bez jej udziału i nawet nie miała możliwości przewidzieć takiego obrotu spraw, mogła tylko pasywnie poddawać się wyrokowi losu. Ten paradoks, konflikt, między poczuciem odpowiedzialności i obowiązku, a poczuciem niesprawiedliwości i zupełnej bezsilności, ostatecznie przelał czarę jej goryczy.

— Bo też tak myślałam! — wykrzyczała te słowa do słuchawki — Też nie chcę tego robić, ale nie mam absolutnie nic do powiedzenia. Wszyscy zawsze robią ze mną co tylko chcą a ja nie mogę absolutnie nic z tym zrobić. Jakbym była ich jakąś marionetką! A ja nie jestem marionetką, jestem człowiekiem, dlaczego nikt nie chce tego zrozumieć?!

Myślała, że gdy skończyły swoją tyradę, gdy wyrzuci siebie wreszcie uda jej się odzyskać kontrolę nad emocjami, które wcześniej szalały w niej niczym burza. Tak się jednak nie stało, może i pozbyła się gniewu, ale zostało wewnątrz niej to najgorsze – lęk. Z początku wydawało jej się, że jego bardziej fizyczne objawy, czyli coraz silniejszy, kłujący ból brzucha i zawroty głowy to po prosty zudzenie i może je ignorować, ale to, że czuła się osaczona ze wszystkich stron, niczym zwierzę w klatce, co gorsza, w wystawionej na pokaz klatce, w której, choć doskonale wiedziała, że jest tu zupełnie sama, czuła, jak pali ją jakiś zły wzrok, czegoś, co usilnie ją obserwwuje. I bała się tego, tak cholernie się bała. Zawsze, gdy to się z nią działo, wracała do bycia przerażonym dzieckiem na wiedeńskiej scenie, gdzie nie miała jak uciec ani przed swoim lękiem, ani przed tysiącami nienawistnych spojrzeń.

Pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że Shiho nie ma pojęcia, w jakim stanie jest teraz, bo nie zniosłaby wstydu takiego upokorzenia. Nanami była też czołgistką, musiała być zawsze niezłomna i opanowana, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie, a nawet tego nie potrafiła zrobić. Bolesne uświadomienie sobie tego sprawiło, że lęk jeszcze bardziej przybrał na sile.

— Przepraszam za tamto... Nie chciałam, naprawdę, nie wiem, co się ze mną dzieje...

Zdało jej się, że usłyszała westchnięcie w sķuchawce, choć mogło to tylko było jakieś zakłócenie. Poczuła jeszcze większe przerażenie. Co, jeżeli Shiho ma jej dość? Co jeżeli pozbędzie się jej z załogi, albo i z całej dywizji? Co jeżeli ją przez to znienawidzi? Nie zniosłaby tego, wolałaby umrzeć.

— Co zamierzasz teraz zrobić? — spytała Nishizumi po chwili milczenia.

—Chciałam znaleźć sobie kogoś na zastępstwo, ale nie zdążyłam ani zapytać jej o zdanie, ani przygotować dokumentów... — Znowu zrobiła coś źle, znowu czegoś niedopilnowała, dlaczego nie może zrobić nic dobrze...

— O kogo ci konkretnie chodzi?

— Idegami Kikuyo, z załogi Shinobu Honami. Wydaje mi się, że nie będzie miała nic przeciwko i da sobie radę.

— Nada się. Zobaczę, co da się zrobić.

Kikuyo Idegami nie dawała jej spokoju, praktycznie od dnia, w którym ta pojawiła się na pierwszym treningu i po raz pierwszy zasiadła za celownikiem czołgu. Wtedy do, gdy razem z Shiho i kapitan Hayashi oglądały nowy nabór czołgistek, uważnie wypatrywały tych, które, posiadając naturalny talent, były w stanie od razu się odnaleźć w realiach Sensha-do. To pierwsze wrażenie było kluczowe, to od tego dnia zależało, jakie miejsce w dywizji zajmie nowa czołgistka. Niewątpliwie, z pewnością były czołgistki przypominające późno zakwitające kwiaty, ale w Kuromorimine nie było dla nich czasu, nikt tutaj nie miał do nikogo ani litości, ani tym bardziej cierpliwości.

Dlatego, odkąd Naoko-senpai, będąca jej największym autorytetem w kwestii sztuki celowania, wskazała na czołg, w którym Kikuyo zaskakująco dobrze radziła sobie na strzelnicy, mówiąc "Ta tutaj jest całkiem niezła, prawda?" cały czas miała ją gdzieś z tyłu głowy. Żal było jej patrzeć, jak marnuje się u Honami, które, łagodnie rzecz ujmując, nie spełniła pokładanych w niej nadziei, ale Nanam z jakiś powodówi nie zdecydowała się interweniować.

Nie brała jej też pod uwagę jako kandydatkę na zmienniczkę aż do przedczoraj, gdy spotkały się wtedy na schodach. Nie podejrzewała jej o to, że mogłaby zaryzykować wszystko, rzucić na szalę całą swoją reputację i potencjalnie samej wystawić się na niebezpieczeństwo, by pomóc komuś, komu dzieje się krzywda, codziennie wyrządzana przez zbrojne ramię systemu opresji, jakim było Kuromorimine, czyli przez przemoc rówieśniczą. Nie łudziła się, że wiele jest dziewcząt, które byłby w stanie przeciwstwaić się tej niesprawiedliwości i dlatego teraz wiedziała, że tylko ona mogłaby ją zastąpić. A to, że Shiho conajmniej nie miała nic przeciw, dodawało jej odrobiny otuchy.

— Przy okazji, czy Aizawa zgodziła się przyjąć naszą propozycję?

— Tak, pod warunkiem, że wygramy pokazowy mecz z licealną dywizją na Szkolnym Festiwalu.

— Nie jest to nie do zrobienia. — Nanami uśmiechnęła się gorzko, zdając sobie sprawę, że ominie ją naprawdę ciekawy mecz — Spodziewałam się, że będzie robić większe problemy.

Nanami zupełnie nie rozumiała, czemu Shiho nadal miała jakikolwiek szacunek do Junko Aizawy. Niby rozumiała, jak wielką wagę panna Nishizumi przykładała do hierarchi i struktury dowodzenia, oraz to, że ona i Aizawa razem trenowały Sensha-do prawie od zawsze, ale nadal nie potrafiła pojąć, jakim cudem Shiho, nawet po tym, jak zakwestionowała cały współczesny system Sensha-do, nie odważyła się skrytykować swojej bezpośredniej przełożonej, która w Kuromorimine ten system uosobiała. Musiał być tutaj jakiś brakujący element układenki, którego, nawet ona, w tej chwili prawdopodobnie najbliższa kapitan Nishizumi osoba, nie miała prawa znać.

W jej opinii jednak Aizawa była czołgistką co najwyżej przeciętną, w dodatku tchórzliwą i histeryczną, Jej desperackie próby utrzymania swojej fasady odpowiedzialnej kapitan Kuromorimine i porządku w Dywizji były dla Nanami momentami nawet bardziej śmieszne, niż żałosne. To wszystko byłaby jednak w stanie przeboleć, ale nie jedno – to, jak bardzo Aizawa dbała tylko i wyłącznie o swój własny interes, co sprawiało, że Nanami byłaby gotowa posądzić ją o zdradę, przy pierwszej stosowniejszej okazji.

— Tak, damy radę to zrobić, ale twoja nieobecność znacznie to skomplikuje.

— Cóż, będziecie musiały sobie poradzić. Nie ma przecież ludzi niezastąpionych, prawda?

Wypowiadając te słowa, czuła, jak głos jej się łamie. Nie kwestionowała tego, że zmiana składu załogi zaburza jej normalne funkcjonowanie, ale który z aspoktów tej sytuacji był dla Nishizumi ważniejszy? Prozaiczny fakt, że w jej czołgu znajdzie się ktoś obcy, czy utrata Nanami jako konkretnej osoby, której własne umiejętności, były fundamentalne dla prawidłowego funkcjonowania załogi? Prawda leżała zapewne gdzieś po środku, ale Nanami nie łudziła się, że Shiho miała na myśli cokolwiek innego, niż pierwszą z tych opcji. Mimo tego, iż egocentrycznie pragnęła, żeby to ta pierwsza z nich była tą najbliższą prawdy. Fakt, że mogłoby być inaczej sprawiał, że czuła jakiś nieokreślony ból głęboko w zercu.

— Dziękuję ci i jeszcze raz, przepraszam i proszę o wybaczenie... — Gdyby rozmawiały twarzą w twarz, Nanami ukłoniłaby się jak najgłębiej się dało. Miała już naprawdę dość, tego poczucia winy, tej presji, tego lęku... Chciała uciec od tego wszystkiego i zniknąć, zostać sama ze sobą i szuakć wątpliwego pocieszenia w muzyce, choć ostatnio to ona była jednym z głównych źródeł jej problemów. — Będę kończyć, muszę iść ćwiczyć...

— Nanami?

— Tak? — Była tak blisko odłożenia słuchawki, więc fakt, że Shiho jeszcze czegoś od niej chce sprawił, że musiała się powstrzemać, by nie jęknąć ze złości.

— Będę musiała wyciągnąć wobec ciebie konsekwencje. Ale na razie, po prostu się postaraj — rzekła, po czym, bez słowa pożegnania rozłączyła się. A Nanami naprawdę już nie wiedziała, co miała przez to na myśli.

Zdawało się jej, że dotychczas dobrze radziła sobie ze zrozumieniem tego, co panna Nishizumi ma na myśli. Zwykle, zakładała, że jej proste, lakoniczne słowa, znaczyły dokładnie to, co było powiedziane. Całą resztę Nanami potrawiła wywnioskować z zniuansu kontekstu, zresztą chyba często to chyba właśnie tego oczekiwała w sytuacjach, gdy chodziło o tajniki Ścieżki Jazdy Pancernej, by samemu dojść do tego, co należy poprawić, Sokrates zmuszał swoich uczniów do myślenia zadawaniem pytań, kapitan Nishizumi – milczeniem.

Czasami jednak dochodziło do zgrzytu, gdy Nishizumi nie zdawała sobie sprawy, że to, co powiedziała, może znaczyć absolutnie wszystko, jeżeli usłuszy to ktoś, kto tak Nanami, rozpaczliwie poszukuje znaczeń w pustce, gdyż od tego, czy uda jej się je znaleźć, zależy jej bezpieczeństwo. A zwłaszcza dziś, kiedy jej umysł utkwił w trybie stanu podwyższonego zagrożenia przed absolutnie wszystkim, tamta niejasność doprowadzała ją do szaleństwa.

Całe życie musiała zgadywać na podstawie drobnych gestów, mrugnięć i westchnień jej matki i jej nauczycielek, jaki mają nastrój, z którego wynikało, jak ma się w stosunku nich zachować, by nie narazić się na ich gniew z byle powodu. To było jak stąpanie po cienkim lodzie, jeden jej drobny, zły ruch mógł mieć tragiczne skutki. Nanami próbowała sobie wmówić, że jakoś potrafi się po nim poruszać, nauczywszy się zwracać przesadną wręcz uwagę do najdrobniejszych szczegółów, ale i tak, za każdym razem, gdy słyszała jak lód pęka, czuła strach przed tym, że zaraz umrze, wrzucona do lodowatej toni. Strach, który paradoksalnie, sam miał dość siły by ją zabić.

Bała się, że lód pęknie jej pod stopami, ale co pod nim by znalazła? Właśnie dlatego, miała nadzieję, że jeżeli do tego dojdzie, to po prostu umrze. Tak właśnie żyła Nanami, zdjąwszy mundur dywizji schodziła ze sceny teatru, jakim była ich drużyna, w której przyszło odgrywać jej charyzmatycznej szarej eminencji: gdy gasły reflektory, gdy stawała w samotności sama przed sobą, z powrotem stawała się żałosną czternastolatką, obsesyjnie przeszukującą rzeczywistość w poszukiwaniu niedoskonałości, jej błędów oraz drobnych sygnałów od ludzi, którzy gotowi byliby ją skrzywdzić za brak umiejętności idealnego dostosowania się do ich chorych standardów, sparaliżowana strachem przed śmiercią.

Najbardziej przerażało ją jednak to, że ktoś próbuje odebrać jej to, co sprawiało, że przez chwile posiadała sama nad sobą sprawczość, a przede wszystkim, sama miała władzę nad potężną bronią – armatą czołgu. Nanami bezpiecznie czuła się tylko za grubą, pancerną płytą, otulona hałasem, który nie miał melodii, tempa, i intonacji, które musiałaby perfekcyjnie opanować. Trafiała wtedy do innego świata, świata walki o przetrwanie, który oglądała przez malutkie kółko celownika, niekoniecznie lepszego, ale przynajmniej był to świat, na który sama siebie skazała, z własnej nieprzymuszonej woli. Świat, w którym, tylko i wyłącznie w nim, miała przy sobie jedyne bliskie jej osoby, którym naprawdę na niej zależało, a przynajmniej chciała wierzyć, że faktycznie tak było. Gdyby miała to stracić i pozostać na zawsze samą na lodzie, wolałaby po prostu przestać oddychać.

********

Kumamoto

Japonia, kraj wschodzącego słońca. Babka cesarzy, Amaterasu, bogini słońca. Czerwona, krwawa plama słońca, dawniej kapiące krwawymi krwawymi strugami promieni, którymi lud Yamato zrosił całą Azję, dziś patrzące pojedynczym, czerwonym okiem z białego płótna flagi. Jak to się stało, że Japończycy potomkowie bogini słońca, odwrócili się od niej i zaczęli czcić nowe bóstwo? Bóstwo, którego imieniem — Neon?

Neon skradł Amaterasu jej królestwo, spełniając dawne proroctwo o najeźdźcy zza morza gdy, który obróci w niwecz dotychczasowy porządek ludu czczącego boginię słońca. Stało się to wtedy, gdy lud ten, któremu wzrok wypaliła pożoga bombardowań wojennego zniszczenia, wreszcie odpokutował za swoje grzechy biedą, niedostatkiem i ciemnością, by wreszcie zostać pobłogosławionym Gospodarczym Cudem. A na forpoczcie tego cudu, stał on — Neon, niosący swoje błogosławieństwa, który oblewał naród swoją łaską postępu technologicznym.A gdy przyszły lata 80, gdy Japonia stała u nowego szczytu swej potęgi, nawet nie zauważyła, że była niczym neo-Ikar, leżący na swoją zgubę ku sztucznemu, neonowemu słońcu.

Nishizumi Karuho znała tą historię, w której było również coś wspomniane o Ameryce, wyrzeczeniu się wojny, nowoczesności i kapitalizmie, na pamięć, recytowała ją sobie przed snem, modląc się o to, by jej sen o władzy nadal trwał w najlepsze. To w końcu przyjście Neona uratowało Ród Nishizumi przed ostatecznym upadkiem, gdy wreszcie na dobre zgasło pogorzelisko, jakim po wojnie był cały kraj.

Walki psów były przeżytkiem — teraz do walki na śmierć i życie stawały śliczne dziewczątka, dopiero co zakwitłe kwiatuszki, które, by przeżyć i musiały się nauczyć, jak być twarde, brutalne i bezwzględne, by mieć choć cień szansy na przetrwanie w tym nowym świecie. Bo świat neona, choć błogosławił, nienawidził niczego tak bardzo jak słabością, a niewinnością gardził, ale miał na ich punkcie obsesję. Dlatego na Sensha-dō nagle spłynęła popularność, obsesyjni fani, oraz pieniądze, całe morze pieniędzy. Bo z jakiegoś powodu, lud Neona upodobał sobie młode, naiwne dziewczęta, stawiając je na piedestale, tylko po to, by z czystym sumieniem, w końcu nie robią naprawdę nic zdrożnego, oddawać się masowej histerii pożądania.

Niewielu już doceniało sztukę Jazdy Pancernej – publikę bardziej pociągało to, że każda z tych pędzących machin do zabijania, przerobionych na maszyny sportowe, nie różniące się niczym od floretu czy bobsleju, była obietnicą tego, co kryło się w jego środku, a wobec brutalności pola bitwy, niewinność czołgistek jaśniała pośród niego jak kwiat, którego zapach doprowadza do obsesji. Niewinność, której zbrukanie było dla niej największą przyjemnością.

Nowe Sensha-dō wyniosło ród Nishizumi ponad bycie samurajskimi kundlami, niewolnikami spróchniałych tradycji i służbę na rzecz arystokracji, Imperium czy czegokolwiek tam innego. Stali oni teraz w pierwszym rzędzie najwierniejszych kapłanów Neona, którzy przemalowali śmierdzące, gnijące rdzą czołgi w barwy nowej, konsumpcyjnej epoki. A Karuho wierzyła, że to była w całości jej zasługa.

Jak przystało na naczelną kapłankę nowego kultu, uwielbiała pojawiać się w jego świątyni, którą stanowiła dzielnica rozrywki, która co prawda nie oszałamiała rozmiarem i skalą rozpusty, jak to miało miejsce w stołecznej metropolii, ale wystarczało na jej codzienne potrzebny. Nie była katoliczką, więc nie miała problemu ze zrozumieniem, że do prawidłowej partycypacji w religijnych obrządkach nie trzeba ociekających zbędnym przepychem religijnych przybytków. Dlatego, czciła postawione przez siebie bałwany Mamony, Rozpusty i Pychy, w "pospolitej" izakayi w wersji premium. Gdy jej kuzynka Setsuko zmusiła ją, by zgodziła się z nią o czymś porozmawiać, zdecydowała się wybrać to miejsce, mimo, że prywatność jej Rezydencji byłaby zdecydowanie wygodniejsza. Przynajmniej trochę atmosfery pubu i smak alkoholu po zawyżonych cenach osłodzi jej nieco ten przykry obowiązek.

Patrzyła kątem oka na drugą stronę sali, gdzie za parawanem, odbywało się jakieś spotkanie w interesach, co wywnioskowała w widzianych czasami zza zasłony garniturach i sposobu bycia uczestników owej libacji, który sugerował, że z jednej strony próbują zachować biznesową powagę, z drugiej, nie mogą się doczekać, aż wreszcie oddadzą się rozpuście. Z tego co zauważyła, tamto spotkanie przekroczył już masę krytyczną, sprawiając, że początkowo względnie kulturalne spotkanie w interesach, zmieniało się w obleśne igrzysko nierządu.

Wyobrażała sobie, co może kryć się za tamtym parawanem. Zgonujacy managerowie, których zgubila własną pycha, narcystyczni bufoni, snujący pijackie opowieści o bredniach, których nikogo nie obchodzą, podpici starzy zboczeńcy, którzy zaczepiali kelnerki, gdyż wydawało im się, iż nadal są w jakkolwiek sposób atrakcyjni, a nie tylko budzą w kobietach obrzydzenie. Tym wszystim biznesmenom zdawało się, że zgodnie z hierarchiczną wziją świata, która rządziła Japonią od początków istnienia Yamato, że są panami nowej rzeczysistośći. Tak naprawdę jednak, gdy ulegali swoim zwierzęcym instynktom, nie różnili się niczym nie tylko od biedoty, ale także od zwierząt.

Jedynym momentem, gdy mężczyzna w japońskim kapitalizmie był równy drugiemu mężczyźnie, gdy znikały wszelkie podziały, występował wtedy, gdy uczestnik libacji kończył nieprzytomny na stacji metra, twarzą w kałuży własnych wymiocin. Wtedy to system hierarchii upadał — kloszard i bogaty biznesmen leżeli niczym równy z równym, na tym samym betonie. W przypadku Kumamoto jednak, bratanie się miało miejsce na przystanku tramwajowym

Przypomniała sobie, choć pod wpływem alkoholu, myślenie było coraz trudniejsze, że sama będzie musiała urządzić tego typu "bankiet", dla szukających jej protekcji oficjeli Japońskiej Federacji Sensha-dō. Chociaż, takie coś lepiej zorganizować było na terenie rezydencji Nishizumich. Lepiej, żeby szanowni panowie oficjele przeobrazili się w rzygające posągi gdzieś, gdzie nikt ich nie zobaczy, nawet, za cenę narażenia zabytku na zniszczenie, niż żeby robili z siebie idiotów w miejscu publicznym. Zbliżał się zimowy sezon, a wraz z nim Zimowy Turniej Gąsienic i Commerative Cup i musiała zadbać, by na pewno tym razem wszystko poszło po jej myśli. Nawet idealny plan spali na panewce, gdy powierzy się jego realizację komuś tak nieudolnemu jak Junko Aizawa, która była przynajmniej odrobinę bardziej pożyteczna od swojej matki. Karuho nie mogła się nadziwić, jakim cudem z taką matką, Junko jest relatywnie normalna. Widziała w tym sporo swojej zasługi.

Taki oto był to paradoks, Japońska Federacja Sensha-dō pozbyła się jej, pod sfabrykowanymi przynajmniej według niej samej, zarzutami o nadużywanie przemocy wobec trenowanych przez nią czołgistek, tylko po to, by teraz musieć dyskretnie zabiegać o jej przychylność. Teraz przez to musieli nieustannie podróżować do Kumamoto, by prosić ją o wszelkiej maści protekcje, lobbowanie, pomoc i inne tego typu bzdety. Przypominała jej to epokę Edō, gdy cesarz, namaszczony jako potomek bogów na władcę Japonii, musiał pokornie schylić czoło przed władzą Szogunatu i w pełni mu się podporządkować. Jeżeli miała być szczera, ta sytuacja, w której cieszyła się swoją władzą z ukrycia, niczym lalkarz, pociągający za sznurki, niesamowicie ją bawiła. Przynajmniej na razie, kiedyś przyjdzie czas, gdy upomni się o swoje.

Na razie jednak wraz ze swoja kuzynką, Setsuko, odstawiły teatrzyk dramatu rodzinnego. Pijana, rozhisteryzowana Setsuko na przemian płakała jej w poły jej koszuli, lub wybuchała napadami agresji, a ona próbowała ją pocieszać. Przynajmniej tak było z zewnątrz. W praktycznie Setsuko czegoś od niej chciała, a urządzając sceny, chciała ukruszyć jej cierpliwość, a Karuho pozwalała jej wierzyć, że jej się to udaje.

Udało jej się wymusić na niej podpisanie papieru, kończący tą tragikomedię małżeństwa, której jutro złożą w urzędzie. To Karuho ich wyswatała, to ona również stwierdziła, że najwyższa pora, aby się wreszcie rozwiedli. Stwierdziła, że obecny stan rzeczy przynosi jej więcej szkody, niż pożytku, a poza tym, były już mąż Setsuko był w stanie wysoko jej za to zapłacić, między innymi — własną córką, co tylko utwierdzało Karuho w przekonaniu, że mężczyźni to tak naprawdę śmieci i nic nie warte ścierwo. Cóż, sama Setsuko nie była wiele lepsza – to w końcu ona była tutaj katem, a nie ofiarą. Jeżeli Karuho miałaby jeszcze raz albo przekonywać policję, żeby lepiej nie wszczynali postępowania karnego ze względu na przemoc domową, której Setsuko nagminnie się dopuszczała, albo odbierać całą trójkę Aizawów ze szpitala, bo rodzinna awantura zmieniła się w zwykłe mordobicie, znowu tłumacząc się policji, to chyba sama zakończyłaby żałosny żywot kuzynki. Jeszcze nie wiedziała, co z tym fantem zrobi, bo, bo na tę chwilę, nie dawało jej to niczego, oprócz chwili spokoju. Liczyło się jedno, ze nadal na absolutną kontrolę nad sytuacją. Takie samo był jej Sensha-dō — jedyną istotną rzeczą była inicjatywa strategiczna.

Gdyby mogła, chwyciłaby za leżące na stole pałeczki i wbiłaby w oczodół Setsuko, by dzięki cudownej procedurze lobotomii rozwiązać problem jej histerii raz na zawsze. Nie mogła znieść w niej tego, że potrafiła być twarda, okrutna i wyrachowana, zmieniając swój dom w piekło pod jej absolutną kontrolą, z drugiej, praktycznie co chwilę wpadała w histeryczne stany, w których była naprawdę słaba i żałosna ,i takie samo zagrożenie jak dla innych, stanowiła dla samej siebie. Karuho czasami żałowała tego, że nie pozwoliła się jej jednak zabić, za każdym razem, gdy ta groziła jej, że targnie się na swoje życie, gdy coś szło nie po jej myśli. Ostatnio działo się to zbyt często, tak wiele razy, że zaczynała się zastanawiać, czyż Setsuko właśnie wyczerpała swojej użyteczności dla niej.

— Karuho-chan, Pozbądź się jej. Błagam cię.

Setsuko brzmiała jak dziewczynka, która skarży się o jakąś błahostkę starszej siostrze, a nie czterdziestoletnia kobieta, która podobno była. Obrzydliwość. Chyba na tym właśnie polegał jej wątpliwy urok, któremu zbyt często ulegała – w swoich drogich, eleganckich ubraniach, ładną buzią i głosem, który był zaskakująco wysoki i delikatny, gdy nie wrzeszczała, jakby sam Szatan ją opętał, zdawała się być zaskakująco niewinna, wbrew temu, kim naprawdę była.

— Kogo niby? — skoro udaje idiotkę, to ona też może sobie na to pozwolić. Doskonale wiedziała, o kogo chodzi, znała nawet imię, nazwisko i adres. Czy Setsuko błagała ją o to dlatego, że wiedziała, że ona wie? A może była aż tak oderwana od rzeczywistości, że prosiła ją o niemożliwe?

— Wiesz dobrze, o kogo chodzi! Tylko o to cię proszę. Nie zniosę tego, że to coś istnieje, to, co on spłodził z tą kurwą! Brzydzi mnie to. Pozbądź się jej, błagam! — wykrzyczała, a potem zaniosła się płaczem tak żałosnym i przenikliwym, że przechodząca obok nich kelnerka z tacą pełną drinków aż spojrzała się w ich stronę. Najwyraźniej w tym przybytku były już doszczętnie spalone.

Oczywiście, że chodziło o owoc zdrady byłego już męża, który sam nie był świadomy jego istnienia, aż zbałamucona przez niego dupodajka zdała sobie sprawę, że żeby posłać swojego bękarta do liceum, trzeba płacić pieniądze, a te najlepiej wyciągnąć od ojca dzieciaka. To właśnie za szansę na założenie rodziny z nimi, w której to on, jak to sam określił, będzie sprawował patriarchalną, rzekomo należną mu władzę, zamiast być chłopcem do bicia swojej żony, w najbliższej przyszłości były mąż Setsuko przehandlował swoją rodzoną córkę. Naprawdę, był żałosną kanalią.

Najbardziej w tej sytuacji Karuho bawiło to, że Setsuko była książkowym wręcz przykładem syndromu Otella – wywołane chorobą alkoholową urojenia o zdradzie jej mężulka. obsesyjna zazdrość i paranoja nie były aż tak bezpodstawne, jak mogłoby się wydawać. Choć nie znaczyło to, że miały jakikolwiek sens.

— Niby dlaczego? Nie jest jej winą, że jej matka to kurwa, a ojciec zdradziecka kupa gówna. Poza tym, jest mi potrzebna. — Karuho zbyt późno zdała sobie sprawę, że tymi oto słowy, powiedziała zbyt dużo.

— Czyli wiesz kto to? Wiedziałaś i mi nie powiedziałaś?

— Miałam swoje powody. Mówiłam ci, że jest mi potrzebna.

— Ty też mnie zdradziłaś! — krzyknęła, zamachując się pięścią w kierunku jej twarzy, jednak Karuho była od niej szybsza i złapała za jej nadgarstek, chociaż najchętniej teraz sama by ją uderzyła. Jak śmiała podnieść na nią rękę?

— Uspokój się, do kurwy! — Ku jej zdziwieniu, Setsuko faktycznie to zrobiła — Nie powiedziałam nie. Przekonaj mnie.

Przemoc jest naprawdę dziecinna, przynajmniej ta fizyczna. Za każdym razem, kiedy ktoś dorosły pozwalał sobie na pokaz ekstremalnej brutalności, gdy ciekły flaki i krew, dla Karuho niczym to się nie różniło od bójki przedszkolaków w piaskownicy, nierzadko brutalnej, tylko ze zdecydowanie poważniejszym skutkiem. Ci wszyscy masowi mordercy, czy inni zboczeńcy, chcący zaspokoić swoje prymitywne pragnienia, popierdoleni sekciarze, czy ludobójcy na usługach jakiegoś śmiesznego totalitaryzmu, byli dla niej jak gówniarze, po prostu bawiące się w jakąś chorą zabawę. Żeby móc dla czystej przyjemności, czy w amoku pozbawić kogoś życia, trzeba wyłączyć wyższą kognicję i instynkty ludzkie, takie jak na przykład tak znienawidzone przez nią współczucie., które karzą nam chronić życie innego Homo Sapiens, w ramach realizowania strategii przetrwania gatunku. To było sprowadzenie się z powrotem do poziomu zwierzęcia, cofnięcie ewolucji, która powinna zmierzać na przód, ku nadczłowiekowi, a nie się cofać.

Karuho pamiętała swoją młodość, gdy sama była taką rządną krwi, zezwierzęconą gówniarą. Ale dorosła, a może raczej, znudziła się tym, czego najwyraźniej niestety nie dało się powiedzieć o Setsuko. Znalazła sobie za to nowe zajęcie, a mianowicie, schowanie się w cieniu i doprowadzenie innych do tego, by sami krzywdzili siebie nawzajem. Uczestniczenie w krwawym widowisku? Żałosne i prymitywne. Oglądanie go z zdystansu? Przecież sami cesarze wielkiego Rzymu oglądali krwawe igrzyska, co bynajmniej przynosiło im hańbę. Jej hipokryzja polegała na tym, że nie widziała nic złego w posoce cieknącej strumieniami, jeżeli to nie ona osobiście zadała cios, z którego trysnęła. To może dlatego z bycia czołgistką, które właśnie mają być dziecinne i brutalne zarazem, stała się ich mentorką i Mistrzynią.

Sporo czasu minęło, zanim zrozumiała, że nie może sobie pozwolić na przelewanie krwi, ot tak, bez jakiejś większej konieczności. Okazało się, że często potem żałowała zmarnowanych okazji i pochopnych decyzji. Zmarli nie wrócą, a wraz z nimi, nie wróci to, do czego mogli się jej przydać, czy to, to czego mogła ich wykorzystać. Dlatego cieszyła się, że mimo wszystko, wciąż ma przy sobie kogoś, na kim może wyładować swoją agresję, jeżeli będzis się pilnować, żeby nie było śladów, to nigdy nie spotkają ją za to absolutnie żadne konsekwencje.

Ale Setsuko swoją kretyńską proźbą sprawiła, że długo tłumiony w niej głód przybrał na sile. Ostatnio, w Kuromorime było jakoś zbyt spokojnie, w dodatku, jeszcze nie miała okazji przypomnieć Dywizji, co grozi im, jeżeli nie wywiążą się z ich jedynego obowiązku, głównego celu istnienia, a mianowicie, wygrania tych żałostnych Mistrzostw i nieprzyniesienie jej hańby. Naprawdę, za dobrze je traktuje, bo najwyraźniej zapomniały, że jeżeli cenią swoje zasrane życia, to powinny albo wrócić z tarczą, albo na tarczy. Ktoś im musi pokazać, gdzie ich miejsce, więc równie dobrze, może poszczuć je tym, co takiego wymyśli sobie Setsuko – a znała ją na tyle dobrze by wiedzeić, że potrafi w swoich działaniach być naprawdę spektakularna.

Poczuła w głębi siebie jedno z niewielu uczuć, do któych była jeszcze zdolna — ekstazę myśliwego, który wypuściwszy swoją sforę na obławę, biegnącą w szaleńczym pędzie za ofiarą, tonie w rozkosznym dźwięku jej skowytu, niosącym się po borze. Niech bogowie, jeżeli w te bałwany nadal ktoś wierzy. będą im łaskawi, bo ona na pewno nie będzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top