Prolog - Gretchenfrage

Kumamoto, Sierpień 1984

Mimo tego, że wiszący na ścianie zegar odliczał sekundy w odpowiednim rytmie i doskonale wiedziała, że odkąd tu przyszła minęło dokładnie jedenaście minut i czterdzieści cztery sekundy, miała wrażenie, że tkwi nieruchomo w tym miejscu przez całą wieczność. Siedziała na ławce szpitalnego korytarza, a charakterystyczna mieszanka zapachu antyseptyków i płynu do podłóg z dziwną, metaliczną wonią oraz elektryczne brzęczenie świetlówek sprawiały jej znaczny dyskomfort. Starała się wyglądać na tak poważnie obojętną jak zwykle, choć toczyła wewnętrzną walkę, starając się powstrzymać przed ucieczką stąd. Doskonale wiedziała, że jej nieobecność tutaj będzie odebrana jako wielki afront, a ucieczka jest domeną tchórzy i zdrajców, ale wciąż nie potrafiła na dobre pozbyć się tej tak kuszącej wizji, w której po prostu wstaje i odchodzi, jakby nie zdarzyło się tutaj nic znaczącego i nigdy tu nie była.

Nawet ona znała uczucie irracjonalnego niepokoju, która pojawia się za sprawą jakiegoś bodźca, który, niczym tajemny szyfr, przekazuje do mózgu informację o hipotetycznym zagrożeniu, nakazując mu szykować ciało do walki, ucieczki lub całkowitego zamrożenia. Nie miała pojęcia, dlaczego akurat szpital wzbudzał w niej akurat takie uczucia. Podejrzewała, że może chodzić o jakieś nieprzyjemne zdarzenie z przeszłości, ale nie potrafiłą sobie przypomnieć o jakie konkretnie. Dość często miała wrażenie, że w jej pamięci brakuje mniej lub bardziej istotnych elementów układanki, więc nie byłaby zdziwiona, gdyby to wytłumaczenie było tym właściwym. Możliwość, że jej pamięć ją zawodzi była bardziej niepokojąca niż to, że może się czegoś bać bez powodu. Chociaż, według tego, w co kazano jej wierzyć, to drugie było tą złą opcją.

Całe życie uczono ją, że nie potrzebuje emocji, niewiele lepszych od zwierzęcych instynktów, a spełniane przez nie funkcje ma zastąpić samym intelektem, o wiele doskonalszym narzędziem, w które wyposażyła człowieka ewolucja na drodze selekcji naturalnej najlepszych jednostek. Tak, jak przystało komuś lepszemu od pospolitego motłochu, komuś stworzonemu do zostania niemal nadczłowiekiem. Czymś na pograniczu zawsze nieomylnej i doskonałej maszyny oraz boga, okrutnego, pełnego dumy, tylko opakowanego w ludzkie ciało. Ale nie ważne, czego ją uczono, co kazano robić i co znosić, nadal posiadała w sobie zwykłe, ludzkie słabości, a być może nawet i serce. Ostatnio zaczęła nawet zastanawiać się, czy faktycznie można to wszystko w sobie zniszczyć. Te myśli były niebezpieczne - z perspektywy tego, czego jej uczono, stanowiły czystą herezją. Gdyby ktoś się o mich dowiedział... Miałaby niemałe problemy.

Pielęgniarka wyszła z sali naprzeciwko której siedziała i samym skinieniem głowy dała jej znać, że może wejść. Gdy wchodziła, niepokój zupełnie zniknął, jak gdyby nigdy go nie było - niczym szpetny, zdeformowany cień, wygnany prostą czynnością zapalenia światła. Miała przed sobą zadanie do wykonania, co dawało jej pewne poczucie komfortu, pod postacią przyjemnej pustki. Jednym słowem można by ją nazwać skupieniem.

Junko Aizawa siedziała wyprostowana, pełen dystyngowanej godności na ostatnim, jedynym zajętym łóżku, wyglądając zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę wczorajsze wydarzenia. Jej twarz lekko musnął cień zmęczenia, a włosy były tylko w lekkim nieładzie. Tak właśnie powinna wyglądać kapitan drużyny Kuromorimine, która właśnie zwyciężyła w finale Mistrzostw Kraju, oraz, mimo, iż wywodziła się z bocznej linii słynnego rodu Nishizumi, stanowiła doskonały wzorzec osobowy cnót Nishizumi-ryū. Tylko miętowo koszula szpitalna, opatrunek na głowie i wenflon w dłoni zdradzały, że nie wszystko poszło tak, jak powinno. Jej uwagę zwróciło dziennie nieobecne spojrzenie Aizawy, mogło być ono wynikiem zmęczenia lub leków. Udało się uniknąć najgorszego, ale sam fakt, że tegoroczne zwycięstwo nie obyło się bez poważnych strat i rannych wzbudzał lekki żal. Ale zwycięstwo to nadal zwycięstwo, a szkarłatny sztandar znowu trafił do Kuromorimine.

Oddała należne jej honory stając na baczność. Tradycja, choć ostatnio nieco zepchnięta pod dywan przez postęp i nowoczesność, nadal w była rzeczą świętą. Przestrzeganie zasad musztry i ceremoniału. będących jednym z jej filarów, był natomiast obowiązkiem każdej szanującej siebie i innych czołgistki. Dla niej musztra, oprócz bycia znakiem chwały i honoru Kuromorimine, były źródłem pewnego porządku, który znacząco ułatwiał jej życie. Z góry ustalona, sztywna hierarchia, wcześniej spisane formuły grzecznościowe, usunięcie wieloznaczności na rzecz efektywnej praktyczności, gdy się z nimi zaznajomiła sprawiły, że wiedziała kim jest i czego od niej oczekują. Poza Sensha-do, gdzie zasady może i były, ale nie tak skodyfikowane, ani tym bardziej nie jasno wyłożone, czuła się mniej pewnie.

Myślała, że każdy tak ma, ale okazało się, że większość ludzi potrafi automatycznie, bez spisanych i jasno wyłożonych zasad zrozumieć, jak funkcjonuje dana społeczność i jakie miejsce w niej zajmują, a jej znacząco brakuje tej umiejętności.

– Jako kapitan Gimnazjalnej Dywizji Sensha-do Kuromorimine w imieniu całej dywizji pragnę pogratulować Dywizji Licealnej, oraz tobie, kapitan Junko Aizawo, zwycięstwa w 34 Krajowym Turnieju Sensha-do. Doceniamy wasze poświęcenia i trud włożono w walkę o honor Kuromorimine, oraz dziękujemy, za bycie wzorem dla nas wszystkich.

Dopełniła swoją małą przemowę stosownym ukłonem. Od wczoraj przećwiczyła tą napisaną wcześniej formułkę chyba milion razy, by gdy przyjdzie czas, powiedzieć ją bez zająknięcia. Nie była urodzoną mówczynią, ale wszystkiego, a zwłaszcza tak cennej umiejętności można, a w jej przypadku wręcz trzeba się nauczyć.

Przez chwilę zapanowało milczenie. Aizawa odwróciła wzrok w kierunku okna, nie racząc jej nawet spojrzeniem. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywała, więc nie miała pojęcia, o czym może myśleć, zresztą nawet nie próbowała odgadnąć, bo wiedziała, że z góry jest skazana na porażkę. Od nieuchwytnego stanu emocjonalnego jej zwierzchniczki było dla nie coś o wiele łatwiejszego do rozpoznania i nazwania - poczucie ulgi. Najgorsze było już za nią. Teraz została tylko grzecznościowa rozmowa o niczym i mogła już stąd wyjść. Mimo, że nadal stała na baczność, poczuła wyraźne rozluźnienie.

Wreszcie spojrzała na nią wzrokiem, którego nigdy wcześniej u niej nie widziała. Choć zdawała się patrzeć na otoczenie, to trudno było stwierdzić, czy faktycznie widzi to, co działo się dookoła. Po kilku sekundach zamknęłą oczy na kilka sekund, a gdy je otworzyła, znowu była taka jak zwykle.

– Przepraszam za to, głowa mnie jeszcze boli. Możesz usiąść. – Wskazała jej wzrokiem stojące obok łóżka krzesło, które zajęła zgodnie z poleceniem. – Całkiem ładnie, ale nie zakładam, że improwizujesz. Kto ci pomagał to napisać?

– Nanami Shimakawa – odpowiedziała bez wahania. Jej celownicza, jak zwykle w takich sytuacjach okazała się być nieocenioną pomocą i nie zamierzała tego faktu ukrywać.

– Oczywiście, że to musiała być ona. Zamiast czołgistką lub pianistką powinna zostać poetką. Może napisze kiedyś elegię o którejś z nas?

– Możliwe.

Znowu nastała chwila niezręcznej, dziwnej ciszy. Jeżeli jeszcze raz się to powtórzy, to chyba skłamie, że musi jeszcze dzisiaj zająć się sprawami rodzinnymi, albo wypełnić parę dokumentów. Może się zdarzyć też tak, że Aizawa zda sobie sprawę z tego, że jeszcze nie jest w stanie prowadzić rozmowy i sama pozwoli jej odejść. Ta opcja była brzmiała najlepiej. Zwykle takie momenty są ciężkie i męczące, ale teraz atmosfera była przesadnie lekka, jakby wszystko unosiło się w powietrzu. Zupełnie jak we śnie.

– Czy uważasz, było warto? – Kapitan nagle odezwała się tak, jakby rozmawiała z samą sobą i znowu nie na patrzyła na nią, tym razem wbijając wzrok w sufit. To wszystko zaczynało być coraz dziwniejsze.

Nie rozumiała sensu tego pytania. Zdawało się być zupełnie pozbawione kontekstu, nie pasujące do sytuacji, Postanowiła uznać, że dotyczyło ostatniego meczu. Tak było najprościej.

– Straty w sprzęcie są tak duże, że będziemy musieli naprawiać czołgi przez co najmniej miesiąc. Oprócz ciebie nikt nie jest ranny. Było warto. Mogło być o wiele gorzej, ale żadne wielkie zwycięstwo nie przychodzi bez poświęcenia.

– Nie chodzi mi tylko o wczorajszy mecz. Czy uważasz, że to wszystko ma jakiś sens? Że Sensha-do nie jest tylko zwykłą grą, a wszystko, co do tej pory poświęciłyśmy i wycierpiałyśmy nie było po nic?

Nigdy nie spodziewała się, że można mieć takie wątpliwości, zwłaszcza, gdy tak jak Aizawa trenowało się Sensha-do, albo przygotowywało się tego od wczesnego dzieciństwa. Znała ją odkąd sięgała pamięcią, trenowały razem od początku. W każdym jej wspomnieniu była niemal doskonałym odbiciem ideału czołgistki, więc nie podejrzewała, że sama mogłaby w niego wątpić. Postanowiła nic jej nie odpowiedzieć. Może nawet tak właśnie powinna postąpić, gdyż zadała jej przed chwilą pytanie retoryczne, na które nie oczekuje się odpowiedzi, tylko refleksji? Całkiem możliwe, że ciszą uda się jej wyciągnąć z niej coś więcej. Chyba nawet jej się to udało, bo Aizawa wzięła głęboki wdech, szykując się do dłuższej wypowiedzi.

– Ostatnio mam wrażenie, że to co, co robimy, jest tylko jakimś żałosnym, sterowanymi z góry spektaklem. Obydwie wiemy, przez kogo sterowanym. Coś się w nim niby mówi o wychowywania dziewcząt na przykładne, nowoczesne Japonki, ale tak naprawdę powoli już nie wiadomo o co w tym chodzi. Mogę umrzeć praktycznie codziennie, ale nie mam pojęcia po co. Żeby ludzie, który postawili na pieniądze na moją rywalkę mogli mieć je z powrotem? Żeby nasze oderwane od rzeczywistości matki mogły spotkać się na herbatkę po południu, żeby ponarzekać na to, że nie wiemy czym jest Sensha-do, podczas gdy one widzą w tym tylko modną, prestiżową grę? Żeby urzędnicy i sędziowie Federacji, którzy teoretycznie powinni dbać o nasze bezpieczeństwo, mogli bogacić się na naszej tragedii? Oni liczą pieniądze, my liczymy, na to, że ich wadliwe zabezpieczenia i lewa amunicja nas nie zabiją! Czy tak to wszystko ma wyglądać? Nie znam innego świata, niż Ścieżka Jazdy Pancernej, ale z każdym dniem zaczynam jej coraz bardziej nienawidzić, choć jednocześnie bez niej jestem nikim. Czy my jestesmy przeklęte?

Po ostatnim, bluźnierczym oskarżeniu ukryła twarz w dłoniach, próbując zdusić w sobie płacz. Drżała cała, łapczywie łapiąc powietrze, próbując siłą woli zwolnić swój oddech. Poddała się jednak dość szybko i utraciła nad sobą kontrolę, by szloch wyrwał się z jej piersi, silniejszy i gwałtowniejszy przez próbę kontrolowania go. Junko Aizawa, duma Kuromorimine, jedna z najlepszych japońskich czołgistek jej pokolenia, słynąca z chłodnych i trafnych kalkulacji oraz zaciętości w boju, płakała teraz jak mała, przerażona dziewczynka. Słaba i nic nie warta. Doprawdy, żałosny widok.

Czy można jej nadal ufać? Wątpliwości same w sobie nie są złem, tak długo, jak jest się w stanie je w sobie zdusić i robić swoje. To, co teraz robiła Aizawa było niedopuszczalne. Wspomniała o rzeczach, o których się NIE MÓWI. Myślenie o nich jest niebezpieczna, a co dopiero rozmowa. Czyżby uważała, że nie ma już nic do stracenia?

Miala za to szczęście, że tylko ona teraz ją widzi, bo gdyby ktoś jeszcze był świadkiem jej histerii, to cała sprawa mogłaby wyjść na światło dzienne, a wtedy byłaby definitywnie skończona.

Chciała wyjść, bo sytuacja zrobiła się dla niej zbyt niekomfortowa, ale coś kazało jej zostać. Zamiast tego spojrzała przez okno. Słońce zaczęło już chować się za horyzont, malując niebo mozaiką delikatnych, pastelowych kolorów, barwiących postrzępione chmury swoimi odcieniami - ciepłymi pomarańczami, które wbrew nazwie kojarzyły się raczej z owocami brzoskwini i łagodnymi różami. Ile czasu tak naprawdę tutaj spędziła i ile jeszcze będzie musiała? Wolała nie wiedzieć, nic nie drażniło jej tak, jak marnowanie czasu.

– Czy ja oszalałam? – Junko spytała, opadając bez sił na poduszkę. Uspokoiła się szybciej, niż się spodziewała. Z rozchylonymi lekko ustami i zamglonym spojrzeniem wyglądała jak martwa ryba wyrzucona na brzeg. Zapewne zdawała sobie sprawę z tego, w jak żałosnym jest stanie i uznałaby to porównanie za całkiem trafne. I chyba miala ochotę kontynuować rozmowę, bez wzajemności zresztą.

– Być może. – To, czego przed chwilą była świadkiem nie było dowodem pełni władzy umysłowej.

– Ale ponawiam moje pytanie, czy według ciebie Sensha-do ma jakiś głębszy sens?

– Tak, ma.

Fakt, ze jest wypytywana o jej własne zdanie zdziwił ją nieco. Wcześniej nikogo ono nie obchodziło. Nigdy wcześniej nie miała mówić tego, co naprawdę myśli, przyzwyczajona do powtarzania utartych frazesów i gotowych, wyuczonych formułek. Teraz zrobiła zupełnie co innego, niż dotychczas, poruszała się po zupełnie innej przestrzeni, jak warcabowy pionek, który nagle z białego pola trafił na czarne. Ale przecież wciąż wykonuje takie same ruchy, tylko gdzie indziej. Nawet podobało jej się to.

Nie miała nic więcej do dodania, choć Junko widocznie oczekiwała dalszych wyjaśnień. Jak ma wyrazić słowami coś, co ledwie przeczuwała, nie mówiąc już nawet o rozumieniu tego? Jednak jakieś przeczucie? pragnienie? kazało jej mówić dalej. Teraz to ona traci nad sobą kontrolę.

– Nie wiem jeszcze dokładnie czym to jest, ale wiem, że na pewno istnieje. Chcę je znaleźć i zrozumieć.

Wiedziała od samego początku, że Sensha-do jest czymś więcej niż zabawą, czy też pozbawionym ducha mauzoleum tradycji. Tu chodziło o coś więcej niż wyniki, turnieje i rywalizacje, które były może i istotne, ale nie stanowiły całości. Tylko czym tak naprawdę jest? I skąd miała to wiedzieć? Zabraniali jej czuć i rozumieć, każąc jej tylko robić. Zasłaniali się maską ideałów, które i tak zamierzali skazać na śmierć, tylko po to, by mieć moralne usprawiedliwienie swoich występków. A do zachowanie pozorów potrzebowali kogoś takiego jak ona, kto będzie wykonywał ich brudną robotę, z zewnątrz będąc uosobieniem owych cnót. Jeżeli nadal będzie żyć tak jak teraz, to nigdy się nie dowie.

– Wiesz, chciałabym być taka jak ty. Ja naprawdę chcę w coś wierzyć. Ale nie potrafię. Zaczynam nawet twierdzić, że może być dla mnie za późno, że na dobre zostałam cynikiem. To truło mnie od dawna. Musiałam komuś o tym powiedzieć, miałaś pecha, że padło akurat na ciebie. Nie oczekiwałam zrozumienia, wręcz przeciwnie, surowej oceny, taką, jaką właśnie mi wystawiłaś. Udajmy, że tej rozmowy nigdy nie było.

– Tak jest.

Zrozumiała, że to już koniec. O dziwo nie poczuła nic, nawet ulgi. Nie była też ani trochę zmęczona, czego nie dało się powiedzieć o Junko, która wyglądało na wyczerpaną. W jej głowie pojawił się za to zaczątek planu, większego, niż jakikolwiek inny w jej dotychczasowym życiu. Wiedziała, co musi zrobić, więc szkoda było jej czasu. Teraz musi iść tylko naprzód.

– Powodzenia, kapitan Shiho Nishizumi. Zrób to co należy - powiedziała Junko, uśmiechając się słabo, lecz szczerze.

-Dziękuję. Do widzenia - Stanęła na baczność, wykonała zwrot w tył i sprężystym krokiem pospieszyła do wyjścia. Miała przed sobą tyle pracy, im wcześniej zacznie, tym lepiej.

Gdyby spojrzeć z boku, obiektywnym okiem kamery, byłaby to po prostu dość dziwna, ale wciąż po prostu rozmowa dwóch dziewcząt - byłej idealistki na granicy rozpaczy i sztywnej służbistki. Ale za sprawą jednego pytania, które niczym idealnie trafiony pocisk trafiło w sedno sprawy, coś drgnęło. Jedna z nich wyszła stamtąd zupełnie inna niż była przedtem, choć zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Dopiero z perspektywy czasu dało się dostrzec jak brzemienny w skutkach był tamten dzień, pozornie zwyczajny i nieistotny, a nawet zapomniany, oraz czego był zwiastunem.

Przypominało to nieco delikatne porywy wiatru w upalny, letni dzień. Nikt się tego nie spodziewa tego, że jest on pierwszym zwiastunem potężnej nawałnicy.

Tak oto zaczął się w Kuromorimine wiek burzy i naporu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top