Vattweir
Do pogrążonego we śnie miasta, niczym błyskawica rozdzierająca nocne niebo, wdarł się czarny jak smoła koń. Niezwykle wytrzymały w porównaniu do zwykłego zwierzęcia. Wiózł na swym grzbiecie nie jednego, a dwoje jeźdźców.
Oboje uzbrojeni. On tradycyjnie, z bronią przy pasie. Natomiast jego towarzyszka dzierżyła na plecach dwie pochwy, w których mieściły się miecze zakończone głownią w kształcie smoka.
Mężczyzna wyhamował gwałtownie konia, wzbijając tumany kurzu w powietrze.
– Zdaje się, żeśmy ich zgubili.
– Widzę, że wiedźmin z ciebie, jak z koziej rzyci waltornia – parsknęła pogardliwie Shirke. – Jednak jestem pod wrażeniem twojego wyczucia chwili – dokończyła, łobuzersko się do niego szczerząc.
Samuel rozejrzał się dookoła. Światła latarni już dawno pogasły. Znaczyło to ni mniej, ni więcej, że kolejne wyzwanie przed nimi. Na środku drogi wewnątrz średniej wielkości miasta byli wystawieni jak na patelni. Dodatkowo wybrukowana ulica nie była ich sprzymierzeńcem. Tętent kopyt mógłby wywołać niepotrzebną sensację, wśród śpiących mieszkańców Vattweir.
– Otwartej gospody o tej porze raczej nie uświadczymy – rzekł zrezygnowany wiedźmin. – Do tego nie możemy tak paradować z tym koniem. Zaraza wie, czy ktoś tutaj czasem nie zna jego właściciela.
Przeszli ostrożnie wzdłuż muru, uważnie prowadząc Karosza nielicznymi kępkami trawy.
– Spójrz Sam, Melitele nam sprzyja.
Shirke wskazała na uchylone, drewniane drzwi. Ze szpary słychać było niespokojne parskanie zostawionych tam koni.
– Wspaniale, przesiedzimy tam do rana. Potem zobaczymy co dalej – rzekł, ostrożnie wchodząc do stajni.
Razem z koniem ulokowali się w najdalszym boksie, mając nadzieję, że nic nie zakłóci im spokoju.
– Znałeś wcześniej tego Łysego? – zagaiła Shirke.
– Nie, jednak nauczono mnie rozpoznawać takich jak on – odparł, próbując przy tym ściągnąć usta. Zamiast poważnej miny wyszedł mu nieporadny grymas.
Samuel dobrze wiedział jak rozpoznać Łowcę Wiedźminów. A ci ludzie byli szalenie niebezpieczni. Zdążył dojrzeć wiedźmińskie medaliony na rękojeści jego miecza. Bez eliksirów prawdopodobnie byłby bez szans. Mimo kilkakrotnie szybszej reakcji od zwykłego człowieka ciężko mu było mierzyć się z kimś, kto potrafił zamordować aż czterech wiedźminów. Czy był człowiekiem? Ciężko powiedzieć. Mistrz Gedymin opowiadał o eksperymentalnych badaniach. Stali za tym czarodzieje renegaci. Wykluczeni ze społeczności z dożywotnim zakazem używania czarów. Żaden z owych nie ukończył akademii. Ich działalność zazwyczaj kończyła się fiaskiem. Jednak nie tym razem.
***
Samuela obudził natarczywe promienie słońca, przebijające się przez strzechę dachu. Odruchowo zwęził źrenice i wytężył wzrok w poszukiwania źródła światła. Po chwili z górnej kondygnacji stajni zeszła Shirke.
Ziewając przeciągle, układała swoje, ciemne, gęste włosy w gruby warkocz. Zauważył, że na końcu zaplata mały odważnik. Dziewczyna, widząc zaciekawienie towarzysza, postanowiła przerwać milczenie.
– To taka niespodzianka. Czy spodziewałbyś się, że ktoś w trakcie walki łupnie cię czymś ukrytym w warkoczu? – zapytała, szczerząc dwa rzędy małych ząbków, przywodzących na myśl małe igiełki. Samuel roześmiał się. Już drugi raz został całkowicie zaskoczony.
– Myślałem, że w świątyni uczą jedynie jak pielić grządki i leczyć chorych – zdumiał się.
– Jeszcze wiele o mnie nie wiesz Wiedźminie. Przed przybyciem do... – nie dokończyła, widząc rękę Samuela nakazującą całkowitą ciszę.
Dobrze wiedziała, że jego zmysły zostały znacznie wzmocnione przez mutacje, więc słyszał o wiele lepiej, niż ona. Momentalnie ukryli się w jednym z boksów.
– I znowu te gówna zbierać, psia mać. – Usłyszeli gardłowy przepity głos – Widzisz Gienek taka moja dola. Pan każe, sługa musi.
Stajenny zwolnił kroku, zaczął intensywnie przeczesywać nozdrzami pomieszczenie.
– O proszę, a ciebie mój drogi nie kojarzę – zwrócił się do gniadego karosza, którego podczas wieczornych oględzin widzieć nie mógł.
– Osiodłany – mruknął pod nosem. Wiedźmin przeklął w duchu.
Stajenny zbliżał się powoli do miejsca, w którym byli ukryci.
– Ja to załatwię – szepnął Sam.
Gdy pogwizdywanie pojawiło się nad ich głowami, Wiedźmin niczym uwolniona, napięta sprężyna wyskoczył, miękko lądując przy stajennym.
– Olaboga! – wrzasnął zaskoczony mężczyzna.
Samuel momentalnie zakneblował mu usta wolną ręką. Palce drugiej dłoni złożył w znak.
– Spokój – warknął głosem, który przyprawiał o dreszcze.
– Nieźle – pochwaliła go Shirke. – Tylko co dalej?
– Teraz będziemy mogli z nim spokojnie porozmawiać. – Zaciągnął go na kopiec siana nieopodal boksu, w którym znajdował się ich gniadosz.
Stajenny potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie. Wiedźmińskie znaki nie były zawiłymi arkanami magii. Ot proste zaklęcia, wpływające na otoczenie wokół rzucającego.
– Cholibka, czy ja, aby nie śnię? – zdumiał się, mocno łysiejący już pachołek. – Wyście wiedźmin?
– Dobrze widzicie – odparł niespiesznie.
– Nie możecie tu dłużej zostać, zaraz pojawi się mój pan, czcigodny Jakub Adebar. Uwierzcie mi na słowo, nie chcecie zostać przezeń przyłapani.
Shirke wkładała właśnie oba miecze na plecy. Spoglądała na mężczyznę, jakby był niespełna rozumu.
– On nie będzie miał ze mną żadnych szans – warknęła.
– Nie o to idzie. W mieście mamy kwarantannę. Nikt nie może opuszczać domostw bez glejtu. A nasz wójt nigdy nie przepuszcza okazji, by komukolwiek okazać niełaskę.
– Ładna mi kwarantanna, skoro bez problemu mogliśmy się w nocy dostać do miasta – zadrwił Samuel.
– Strażnicy pewnikiem popili. Widzicie, kwarantanna obowiązuje już w całym Aedirn – wyjaśnił. – Dość kłapanie po próżnicy. Wskakujcie do tych beczek. – Wskazał stojące pod ścianą, puste antałki. – Zawożę je dziś do mego przyrodniego. Traf chciał, że robi najznamienitsze nalewki w Vattweir. Adebar pilnuje przestrzegania prawa, ale napitku sobie nie odmówi.
Wiedźmin kolejny raz postanowił zaufać swojemu przeczuciu. Weszli do beczułek, w których smród szczyn w rynsztoku zdawał się wytrawnym aromatem. Zgodnie z umową nie dawali znaku życia, aż do zmroku.
***
– Nie ruszaj się – rzucił ostrzegawczo w stronę beczki, w której ukrywała się Shirke.
Sam też zastygł, nasłuchując. Miał nadzieję, że i tym razem nie popełnił błędu. Ufność wobec nowo poznanych osób jest jak zabawa z odbezpieczoną kuszą. Nigdy nie wiadomo kiedy wystrzeli.
Nagle usłyszeli, jak coś próbowało się do nich dostać. Drapanie pazurami o drewno nie jest niczym przyjemnym. Prawdopodobnie mieli do czynienia z jakimś potworem.
Sam wytężył mózgownicę. Jakie potwory mogą funkcjonować w mieście?
– Zaraza – zaklął.
– W jak czarnej rzyci jesteśmy? – westchnęła beznamiętnie Shirke.
– Ogromnej. To Baba Cmentarna.
Dalszą rozmowę przerwał trzask łamanych sztachet.
Stwór rzucił sporej wielkości kamulcem wprost w beczki ustawione pod bramą cmentarzyska.
Starali się wstać jak najszybciej, lecz porozrzucane wszędzie części antałków bardzo im to utrudniały.
Wiedźmin o mało co nie zarył głową w wystający szyld. Unikając kolejnego pocisku kierowanego w ich stronę, poślizgnął się na kawałku połamanej beczułki.
Shirke nie miała tyle szczęścia, a stwór trafił ją idealnie w środek czoła. Dziewczyna zemdlała pod wpływem bólu.
Wiedźmin ostrożnie otaczał stworzenie, zataczając powolne młyńce brzeszczotem.
Akurat na tej lekcji musiałem przysnąć, zganił się w duchu.
Nie do końca wiedział, jak powinien się zachować. Krążył, obserwując zachowanie przeciwnika.
Nagle Baba Cmentarna wyciągnęła ku niemu swoje nadnaturalnie długie ręce. Zahaczyła go pazurami. Posoka polała się z prawej nogi Wiedźmina.
Była perfidna, zaatakowała nogę podstawną, Samuel nie był w stanie uchronić się od tego ciosu.
W następnej chwili wrota cmentarne zaczęły się uchylać.
– Tędy – usłyszał głos.
Nie zastanawiając się długo, rzucił się ku towarzyszce. Kolejnym susem znalazł się poza cmentarzyskiem.
– Szybko, wchodź do środka – rzekł mężczyzna, który otworzył wrota. Wskazał im drzwi na wprost od bramy cmentarza. Nie zastanawiając się długo, Samuel wyważył drzwi solidnym kopnięciem.
– Tutaj, połóż ją na tym łóżku – wskazał mu posłanie nieopodal wesoło trzaskającego kominka. – Nic jej nie będzie, ino guza będzie mieć wielkiego jak kartofel.
– Co to do cholery miało być? – przecedził przez zęby.
– S... Spokojnie panie Wiedźmin – zaczął uspokajać przybysza. – Mój przyrodni jak zwykle coś sknocił. Dobrze, że mam w zwyczaju sprawdzać, czy aby na pewno puste antały natargał.
– Tylko dlaczego, zaraza, beczki zostawił na cmentarzysku?
– Cóż, trzeba być ostrożnym w tych niepewnych czasach – westchnął gospodarz. – Może napijecie się czegoś? Chętnie poczęstuje moją najlepszą nalewką.
– Nie odmówię. Polej dobry człeku – odparł Wiedźmin, nauczony doświadczeniem, że napitku odmawiać nie można.
– Widziałem, że macie nielichy problem na cmentarzu – zaczął Sam.
– Ano prawda. Co raz to trudniej chować zwłoki. Od jakiegoś czasu wrzucam je za bramę, a ten stwór się ich pozbywa. Tylko psiamać, problem, że rodziny zmarłych mają życzenie odwiedzać groby swoich bliskich. Nie rozumiem po jaką cholerę, ale cóż, są ludziska i ludziska jak to mówią – westchnął grabarz. – Ostatnio nawet sam wójt kazał mi się tym zająć. Szkopuł w tym, że bardziej niźli na robieniu mieczem, znam się na szpadlu.
– Szpadlem to sobie jeno w rzyci możecie pogrzebać. Ta baba cmentarna jest wyjątkowo agresywna i wyrośnięta.
– To samo mu mówiłem, toczka w toczkę. On jednak swoje. Jego prawda najprawdziwsza i tyle – wyjaśnił, podając Samuelowi lekko poszarzałą szmatę.
Wiedźmin nawet nie syknął, gdy oczyszczał ranę czystym alkoholem. Zawiązawszy prowizoryczny opatrunek, odkorkował malutki flakonik z czerwonym płynem. Golnął zdrowo.
Grabarza przeszedł paskudny dreszcz, gdy zobaczył twarz swojego rozmówcy.
– Wybacz, nie byłem pewien, czy nie zakaziła mi krwi jakimś syfem. Teraz już będę o to spokojniejszy. Masz pozbyć się potwora, jak dobrze zrozumiałem?
– Tak – potwierdził Grabarz.
– Zajmę się sprawą w zamian za wikt i opiekunek nad nią – wskazał na Shirke, leżącą przy trzaskających polanach.
Łyknęli porządnie z kufli, na znak zawartej umowy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top