Rozdział XII: Na niepewnym gruncie cz.1
Płatki śniegu otulały głowę czarnowłosego wiedźmina, który drapał się po swojej, drobnej bliźnie. Ciemne chmury wyglądały tego dnia niezwykle złowrogo. Ledwo dało się usłyszeć, jak mężczyzna mówi do kryjącego się za kolumną starca z białym irokezem:
- Nie wyjdziesz?
- Wolę pozostać suchy.
Błysnęło. Coraz trudniej było dostrzec zarys pasm górskich. Oni jednak nie ruszali się z miejsca. Przywykli już do specyficznego uroku tejże twierdzy.
- Dziękuję ci, Diego. Mało który mistrz wpuszcza obcych ludzi do swego siedliszcza.
- Lubię, gdy nazywają mojego wychowanka Bohaterem Wyzimy.
- Bohaterem? Błagam cię... - Derven gładził srebrne ostrze - ... zawiodłem króla. Zawiodłem cały kraj. Mogłem zostać na szlaku, nie mieszać się. Ale po co? Przecież musiałem poudawać zbawiciela ludu.
- Przestań. Przeprowadziłeś przez groźne przesmyki Gór Sinych kilkadziesiąt istnień. Dla nich jesteś najprawdziwszym bohaterem.
Odległy błysk, grom... a później cisza. Śnieżyca coraz bardziej dawała się we znaki. Najstarszy z Dzików mówił dalej:
- Lepiej skryjmy się pod ziemią, razem z pozostałymi. No, wstawaj!
- Wybacz, mistrzu, ale muszę odmówić. Chcę tu jeszcze chwilę posiedzieć... i pomyśleć.
- Rozumiem. Dołącz do nas, gdy nabierzesz ochoty na pieczone prosię i miskę kaszy - rzekł Diego i zniknął w ciemnościach ruin Loc Muinne.
*
Bard rozsiadł się wygodnie i ziewnął.
- A pan gdzie w tym czasie był? - zapytała drobna dziewczynka.
- Oj, dziecko drogie... w Vergen, na terenie Aedirn. Próbowałem dorobić się tam ładnego grosza.
*
- Fantazyjnie ubrany blondyn podskakiwał wesoło, robiąc z siebie błazna i krzycząc:
- Dalej, dalej! Do mnie, do mnie! Niepowtarzalna okazja! Kto wyciśnie z tego, drobnego owocka więcej soku, niż Ferguld, "Czarnobrodym" zwany, ten dostaje całe moje złoto! Stawka wejściowa to dwadzieścia novigradzkich koron. No, kto chętmy? Dalej, dalej!
Wtedy barczysty jegomość obok chwycił za cytrynę i tak ścisnął, aż począł napełniać sokiem dwie szklanki jednocześnie. Wreszcie sok przestał przepływać mu przez palce, spomiędzy których wyłonił się niemal całkowicie wysuszony flaczek. Widownia zamarła. Nagle, spośród kobiet i dzieci, wyłoniła się ręka wielka jak młody wilk.
Ferguld rzucił wyciśniętym owocem, który za chwilę złapał nieznajomy.
Ogromny, łysy mężczyzna wkroczył na podest. Srebrna, warstwowa głownia błysnęła zza jego pleców. Uniósł wysoko dłoń. Coś zaszeleściło, palce wstrętnie przeskoczyły, a spomiędzy nich popłynął strumień, który wypełnił jeszcze pół szklanki.
Minstrel przełknął ślinę i wręczył wielki wór jeszcze większemu maruderowi.
- No i świetnie! Te pieniądze przydadzą się moim, starym kolegom z Loc Muinne.
- Je-je-jeś-śli można wiedzieć, t-to kim pa-pa-pan z zawo-wod-du j-jest?
Zaiskrzyły się kocie oczy. Żmija na jego szyi zdawała się być gotowa do ukąszenia.
- Poborcą podatkowym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top