Rozdział XI: Lekcja uczuć

  Czarnowłosy elf po raz kolejny przypiekł pierś Erana rozgrzanym do czerwoności prętem, po czym usiadł na krześle i złapał się kurczowo za wielką pamiątkę po wiedźmińskim znaku, która szpeciła jego twarz. Spętany blondyn spojrzał na niego i wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby:
- Derven zostawił ci naszą wizytówkę, co?
- Cicho, ty...
- Spokojnie, mój drogi - wtrącił się czarodziej, który wkroczył do celi. - Tak więc, jeszcze raz. Gdzie udał się wiedźmin z dwiema szablami na plecach oraz dzikiem na szyi?
  Więzień długo zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Oxenfurt... Pojechał pewnie do Oxenfurtu. Ma tam zaprzyjaźnionego adepta magii.
- Kolejne miasto zbudowane na ruinach Ludu Wzgórz - rzekł okaleczony maruder. - Odnajdę tę, której szukam... albo nie nazywam się Karih, syn Crevana.
*
  Hanarietta parsknęła głośno, gdy księżniczka zsiadała z jej grzbietu. Derven, który stąpał obok, bliżej krawędzi półki skalnej, uspokoił ją znakiem Aksji. Zaraz za nimi, niemal krok w krok, podążała niemała grupa ocalałych. Niemal każdy ściskał mniej lub bardziej prowizoryczną broń w pogotowiu - młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety. Harpie latały dziwnie wysoko. Zabójca potworów uśmiechnął się, słysząc znajomy szmer strumyka. Ich oczom ukazało się Loc Muinne, wiedźmińska twierdza.

*
  Harrix zdjął kaptur, ukazując swoją łysinę i chorobliwie bladą skórę. Od strony bramy słychać było niemały hałas.
  Czarnowłosa elfka wstała od stołu, niczym porażona i ruszyła, szepcząc jedynie pod nosem:
- Derven...
Pobiegła uliczką, skręciła na plac i już za chwilę spoczywała w objęciach wojownika, dukając przez łzy:
- Widziałam przez okno, jak biegłeś przez to piekło. Tak strasznie się bałam...
- Tśśś... już wszystko dobrze, Ellie... wszystko dobrze - tylko tyle potrafił z siebie wykrztusić Ponury Dzik, gładząc policzek ukochanej palcem. Przypominał sobie wiele wspólnych chwil...
*
- Spróbuj mnie dogonić! - krzyknęła kobieta o nieco zaostrzonych rysach twarzy. Jej czarny warkocz przemykał między konarami drzew.
  Za nią podążał mężczyzna. Blizna przecinająca jego usta i prawy policzek była wyraźnie widoczna w blasku poranka.
Elizabeth nagle podskoczyła, a za nią - jadowita żmija, rozwierająca paszczę do ukąszenia. Coś zaświszczało, blysnęło i już jej drobny łeb był prybity do drzewa przez ostrze drobnego noża.
- Ellie, uważaj na siebie.
  W odpowiedzi, nieludka uśmiechnęła się ładnie i odrzekła:
- Po co? Przecież nie jestem sama.
- A jeśli mnie zabraknie?
- Bohatera Wyzimy, pogromcy straszliwego wampira? Nie sądzę. - Gdy zobaczyła grymas na twarzy wiedźmina, wtuliła się w jego pierś i dodała - nie musisz polować na potwory. Możemy inaczej się utrzymywać. Chcesz?
- Chcę.
  Jakiś jeszcze czas stali w środku lasu, podziwiając całą gamę błogosławieństw natury.
*
Wyzima tętniła życiem w urodzie późnego lata.
  Jego kocie źrenice zwężyły się pod wpływem niezwykle jasnego światła, padającego na ich koc. Elizabeth zerknęła na niego, a następnie uśmiechnęła się radośnie.
- Wiesz, wiedźminie? Spodziewałam się, że będziesz inny.
- Inny?
- No wiesz... - Uniosła lekko brwi, kołysząc wypełnionym do połowy kieliszkiem, dalej mówiąc - ... bardziej taki... no...
- Taaaaak?
- Wiedźmakowaty.
- Co?! - parsknął głośno śmiechem.
- Eeej! Brakuje mi słowa!
- Przystojny, romantyczny, z dobrze prosperującą firmą, która zajmuje się demonstryzacją na skalę krajową?
- Haha, nie... raczej gburowaty, brudny i prosty w obyciu.
- Więc jaki jestem?
- Hmmm... niech wystarczy ci takie porównanie: jesteś, niczym Eredin, legendarny król Dzikiego Gonu.
- Taki mężny? - gdy to powiedział, poczuł jej, delikatną dłoń na swoim podbrzuszu.
- Boski w łóżku... i nienawidzisz lembasów - szepnęła.
*
  Czarnowłosy mężczyzna i pewna elfka wkroczyli do karczmy. Jesienny deszcz odgrywał za oknem swą, chaotyczną melodię.
  Siedzący przy stole nieopodal strażnik miejski szepnął:
- Bohater Wyzimy, psia jego mać. Nie mam zamiaru pić z chędożonym odmieńcem...
  Derven cofnął się o krok. Zdawało mu się, że wszyscy na niego patrzyli. Nie chciał być mutantem. Pragnął upodobnić się do mieszkańców, jak tylko mógł. Miał dosyć słuchania o tym, że nieważne, ile zrobi dla miasta - i tak nie będzie tu mile widziany. Nagle przed niego wystąpiła jego towarzyszka, chwyciła za kufel i wylała jego zawartość na spodnie milicjanta. Ten zaś wstał i dobył noża.
- Co jest, kurwasz mać?!
- To jest Derven Znikąd, najwybitniejszy agent króla i to ON nie ma zamiaru dzielić wieczoru z bluźnierczą pijaczyną. Czy wyraziłam się jasno?
- Jakaś szpicoucha kurew nie będzie mi... - Nagle mowę odjęło mu stalowe ostrze wiedźmińskiego miecza, przycisnięte do gardła.
  Elizabeth pogłaskała ukochanego po twarzy i rzekła:
- Spokojnie, najdroższy... Niech gada, co chce.
- J-ja prze-przep-prasza-sz-szam panią jak na-naj-j-mocniej, ja...
- A ty sio na dwór, bo doniosę hrabiemu o stanie jego ludzi - zawołała rozbawiona jąkałą elfka.
*
Nadal stali na głównym placu. Cały świat nie miał teraz dla nich choćby najmniejszej wartości. Każde zmartwienie nagle przestało ich trapić. Nie potrafili wyrazić szczęścia... i ulgi.
  Przez następne dni wiedźmini szkoły Dzika gościli, karmili, opatrywali i podnosili na duchu grupkę uchodźców z Wyzimy.
  Po pewnym czasie Harrix postanowił zamienić kilka słów z Dervenem:
- Witaj, bracie! Mogę się dosiąść?
- Jasne. Powiedz mi, co robiłeś w tamtych okolicach?
- Znasz mnie. - Łysy wojownik zdjął z pleców srebrne szable i chwycił za kufel. - Załapałem się na kilka prostych zleceń... i szukałem ciebie.
- Mnie? - Ponury Dzik zakrztusił się. Po chwili mówił dalej - a po co ci pomoc starszego kolegi po fachu? Nie masz się z kim złotem dzielić, czy co?
- Nie... nie mam z kim porządnie zalać się w trupa. Do dna!
- Do dna, za Północ!
- A ty znowu z tym, swoim patriotyzmem... no nic, pijmy.
*
  Nieopodal twierdzy było niewielkie jezioro, w którym kąpiel brała urodziwa driada. Srebrzyste krople wody spływały po ostro zarysowanych piersiach.
Obróciła się na pięcie, gdy usłyszała krzyki dwóch mężczyzn. Obaj mieli żmijowe ślepia i metalowe głowy dzików na szyi. Jeden z nich, zakapturzony, krzyknął:
- Czemu się sama pucujesz, śśśśliczna panie-hnko...?
- Czej, czej, H-harri-heeep-ix... to nie tak się z nimi gada. Przecie one we wspólnym nie gustują...
- A, no racja. Bo my te, bloe-eeeeede dh'oine jestemmmmy... no...
- Ty... ale jak, psia mać, po Starszemu było "nie pierdol, chodź w krzaki"?
- Ty, a może my tamtą dziewuchę zapytamy, co?
- Ty debilu... to będzie wiedzieć, o co nam chodzi! - zawołał Derven i palnął towarzysza w tył głowy. Dopiero wtedy zauważyli, że ich medaliony latają na boki, niczym opętane, a kobieta stojąca w wodzie zgarbaciała, wyłysiała i ostrzyła sobie długie pazury, wymachując na boki równie długim językiem. Baba wodna chwyciła za zwisające do kostek piersi i zawołała wstrętnym, chrypiliwym głosem:
- No to co, panowie? Idziecie się rypać, czy nie?
- O kurwa, chyba trzeźwieć zaczynam... Bardzo panią przepraszamy, pomyłka!
  Wszyscy rozeszli się w swoją stronę - nawet zawiedziony trupojad.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top