Rozdział X: Przez ogień i łzy
Koń prychał i parskał, wchodząc na wzniesienie. Z oddali widać było Wyzimę. Czarny rycerz zdjął trupi szyszak i wysunął z pochwy falowany miecz.
- Crevan, co o tym sądzisz? W pobliżu szykują się oddziały Ludu Wzgórz, krasnoludów, niziołków i paktujących z nimi Dh'oine.
- Nasi bracia ostatnio uparcie asymilują się z ludźmi. Nie miej im za złe, że mają dość życia w strachu.
- Ja... ja przybyłem, by ich lęku pozbawić. A ludziom ukazać elfią potęgę. Dalej!
Ruszyli, a kopytami roznosili lód... i śmierć. Zaś pod miastem zbierały się aedirńskie wojska.
*
W celi, na podmokłym, drewnianym łożu wylegiwał się wiedźmin. Patrzył tępo w sufit, w ustach wciąż rozpamiętując smak nieświeżego mięsa. Nagle usłyszał znajomy mu głos:
Witaj, Dziku. Jak się masz?
Derven zerwał się jak poparzony. Rozejrzał się, szukając wzrokiem znajomego sprzymierzeńca.
Spokojnie, przyjacielu. To ja, tutaj jestem.
Wtedy ujrzał kota, który prężył się przy ścianie.
- Banshee?
Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego tutaj jestem?
- Średnio. - Wiedźmin kiwnął lekko głową. Kot nie ruszał pyszczkiem, choć łowca idealnie słyszał jego słowa.
Król twojej, ukochanej Redanii zginie. Mogę cię uwolnić... ale nie możesz biec mu na ratunek. Wtedy umrzesz razem z nim.
Smukły, czarny sierściuch podsunął łapką klucze pod nogi i wykrzywił się, jakby ktoś wbił w niego szpilkę. Zaczął obrastać piórami, a pyszczek przebił zakrwawiony, ostry dziób. Za chwilę mężczyzna miał przed sobą kruka, który wyleciał przez okno. Derven otworzył kraty, błysnął żmijowymi oczami i warknął:
- Czas dokończyć to zlecenie.
*
Ulice płonęły i spływały krwią. Kobieta wzięła dziecko na ręce i ruszyła w boczną uliczkę. Nagle usłyszała w oddali szczęk stali. Zatrzymała się. Chciała zrobić krok do tyłu, lecz ktoś chwycił ją za ramię. Aedirński żołdak zabrał jej pociechę i podał towarzyszowi. Ryknął śmiechem:
- Ha! To zobaczym tera, jakie te baby majo w dawnej Temerii... - Rozdarł jej suknię i przeciął nożem jedwabną bieliznę. Nie zauważył jednak nadlatującej dłoni, która poharatała mu twarz. Syknął, zaklął gniewnie i przyłożył ostrze kordzika do obojczyka maleństwa. Kobieta przełknęła ślinę, pokiwała głową, osunęła się, pod naporem napastnika, na posadzkę i rozsunęła nogi. Zamknęła oczy, z których poczęły lecieć łzy. W oddali zobaczyła maszerujących najeźdźców. Między nich wpadł nagle czarnowłosy szermierz. Jeden miecz miał na plecach, zaś drugim siekał kolejnych, wirując między ostrzami. Nagle w jej sercu rozbłysła nadzieja. Wojownik jednak nie skręcił w uliczkę, a pobiegł dalej, wzdłuż głównej ulicy. Zaczęła szlochać. Znów była sam na sam z oprawcami. Nie widziała już żadnej deski ratunku... do samego końca.
*
Derven zatrzymał się, gdy zobaczył wysokiego mężczyznę, którego twarz i włosy skrywał kaptur płaszcza. Wyglądał wyjątkowo upiornie na tle płonącego miasta. Przypominał demona na jakimś, niepokojącym obrazie. Klasnął w dłonie i zawołał:
- Kto pierwszy w pałacu, Dziku! - Wskoczył na wóz, kram, a następnie na dach.
- Nie musisz mnie długo namawiać - odrzekł i ruszył za zbrodniarzem.
Skakali z jednego budynku na drugi, z każdym następnym zbliżając się do zamku, zostawiając za sobą płomienie bitwy. Przy każdym upadku dachówki osuwały się Dervenowi spod nóg. Zbliżali się jednak do placu, gdzie nie było gdzie iść. Był pewien, że wreszcie go dopadł. Ten jednak jeszcze bardziej się rozpędził i skoczył, a w powietrzu zrzucił płaszcz, po czym uniósł się na skrzydłach. Derven nie zdziwił się jednak.
Zeskoczył i zaczął przedzierać się pomiędzy walczącymi żołnierzami.
*
Wkroczył do komnaty, nagle przypominając sobie paloną żywcem dziewczynę w Kaer Blath.
Nagle usłyszał znajomy głos... głos... Vidy?
*
- Dijkstra, powiem to raz... poddaj się, albo twoja córka zginie - rzekł wysoki mężczyzna, unosząc dłoń w kierunku księżniczki.
- Królu, nie rób tego! - wtrąciła się dziewczyna o czarnych włosach.
Trzymający ją czarnoskóry puścił i szepnął:
- Ponury Dzik za chwilę tu będzie.
- Sam się tym zajmę - wycedził ten pierwszy.
W tym momencie człowiek o ciemnej karnacji przycisnął do ust młodej następczyni tronu chustę, ta zaś osunęła się na ziemię.
Sigismund rzucił się na południowca, wymachując toporem. Wtedy do izby wpadł Derven, a łysy murzyn rozpłynął się w powietrzu. Bohater Wyzimy zdążył tylko ujrzeć krew spływającą z gardła monarchy, który osunął się na posadzkę, tworząc wokół siebie coraz większą kałużę posoki. Dostrzegł dziesięć długich szponów, każdy wysunięty z palca mordercy.
- Więc to ty jesteś wampirem... Calebie.
- Witaj, przyjacielu. - Szatyn błysnął kłami, przechadzając się po sali. - Powinienem ci podziękować. Tylko dzięki tobie tak bardzo zbliżyłem się do króla... panie "patrioto".
- Jesteś zdrajcą.
- A ty ułatwiłeś temu zdrajcy zadanie.
- Tamta kobieta...
- Ta w Warowni Lawendy? Losowo wybrana wieśniaczka, nikt ważny.
Oboje przenikali siebie wrogo wzrokiem.
- Jesteś potworem.
- Zgadza się. Morduję z zimną krwią dla własnego zysku... zupełnie jak ty. Jestem potworem. A TY kim jesteś, Ponury Dziku, Dervenie Znikąd, Pogromco Wampira?
- Jestem wiedźminem. Zabijam potwory - odrzekł, po czym wysunął srebrny miecz z upiornym sykiem i rzucił się z krzykiem na hrabiego. Ten zaś sparował cios pięcioma szponami, równie długimi, co rekordowa klinga. Wymieniali się cięciami, wirując w szaleńczym Danse Macabre, lecz żaden z nich nie mógł przebić się przez obronę drugiego. Nareszcie, Derven zaskoczył wampira. Odbił się od ciosu, przejmując jego siłę i jednym, czystym cięciem odrąbać jego rękę po sam łokieć. Caleb chwycił się za kikut i wrzasnął przeraźliwie:
- Aaaaaaargh!
- Zadbam o to, byś regenerował się przez następne kilka pokoleń... w więziennej celi - rzekł łowca, pochylając się nad ofiarą.
Jednak zabójca uśmiechnął się paskudnie i wyszeptał:
- Jesteś pewien?
Nagle z jego dłoni wystrzeliły świetliste błyskawice, które wcisnęły wiedźmina w naprzeciwko. Cała sala zadrgała. Murowanie dookoła zaczęło pękać i groźnie zgrzytać. Potwór wstał, rozciągnął skrzydła i rozbił ścianę pięścią, po czym wyleciał, wołając:
- Tak poległ Derven Znikąd, Bohater Wyzimy!
Sklepienie zaczęło kruszyć się i zarywać. Żmijooki szermierz z trudem ustał na nogach, ściskając się pod bok. Przesunął się w pobliże nieprzytomnej księżniczki i ochronił ich oboje znakiem Quen przed spadającym fragmentem sufitu. Gdy hałas ucichł, świetlista kopuła zaczęła słabnąć... aż wreszcie zanikła.
*
Wojska obu stron uciekały w popłochu przed upiorami Gonu. Elf z pofalowanym ostrzem zamachnął się, by odrąbać głowę nadjeżdżającego rumaka, jednak z wyciągniętej dłoni jeźdźca poszły iskry, które zalały twarz czarnego rycerza. Ten zaś, choć aż ryknął z bólu, nie miał jednak zamiaru gonić byle guślarza z czarnowłosą dziewczyną w siodle.
- Nie lekceważyłbym wiedźminów, przyjacielu. Pamiętasz Caranthira, Eredina...?
- Gdyby nie ty, Crevan, to Biały Wilk nawet by nie dosięgnął Króla Gonu.
- Nie jestem twoim wrogiem.
- A jednak byłeś po stronie dh'oine.
Odziany w fantazyjne szaty elf błysnął kocimi ślepiami i wycedził przez zęby:
- Zrobiłem to dla Zirael. Mam nadzieję, że nie popełnisz tego samego błędu, co Eredin.
- Zobaczymy... ale najpierw odnajdźmy tę, której szukamy. W drogę! Macie zrównać miasto z ziemią, jeśli będzie trzeba!
*
Gdy Wyzima zaczynała znikać z pola widzenia, księżniczka otworzyła oczy i ujrzała swego wybawcę.
- Khe, khe! D-Derven...? Gdzie ja jestem? Gdzie mnie zabierasz?
- Spokojnie, Vida. Odpocznij, proszę. Jedziemy do Loc Muinne.
Witajcie! Mam nadzieję, że rozdział się podobał, gdyż ukończyłem go dla was, mimo przenikliwego bólu głowy i gorączki. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top