Rozdział VIII: Śpiew do księżyca

Zapadła noc. Grahen przechadzał się po Srebrnej Dzielnicy ze swym znajomym, Ponurym Dzikiem. Wreszcie postanowił zagaić rozmowę, więc poklepał druha po łydce, oparł się o niewielki murek i przemówił:
- Derven, nie zrozum mnie źle... ale dlaczego dorzuciłeś te pięć koron w sprawy polityczne?
- Lubię cię, krasnoludzie. Nie zmieniaj tego - odrzekł szorstko. Jednak poczuł potrzebę przerwania świeżo narodzonej, niezręcznej ciszy. - Będziesz się śmiać.
- Jesteś mi bratem po toporku! Tyłek uratowałeś mój i całej Północy. Prędzej dam się elfiemu gejuchowi wychędożyć, niż zbędę cię drwiną! - Podrapał się po rudej brodzie i splunął.
Czarny kot zasiadł na ganku i przyglądał się wiedźminowi z niemałym zainteresowaniem. Derven zaś spoczął obok i zaczął opowieść, niepodobnym do niego, smutnym głosem:
- Pamiętam moją matkę, z którą w Tretogorze mieszkałem. "Białego orła szanuj, syneczku", prawiła. Mówiła, że kiedyś zostanę rycerzem. Szlachetnym obrońcą Redanii. Jednak pewnego dnia tatko wrócił do domu, ledwo próg się rozwarł, a ja do niego i tulić chciałem... przez to zbladł i wpuścił wysokiego mężczyznę, o włosach białych, niczym śnieg. Przedstawił się pod imieniem "Diego". Błysnął medalionem...
- Takim, jak twój?
- Podobnym. - Spojrzał na księżyc. Wydawał mu się taki zimny. Identyczny, jak tego dnia. - Matula kazała mi iść do pokoju. Po chwili usłyszałem krzyki, później rozpaczliwe błagania... aż tajemniczy jegomość wkroczył przez drzwi, klęknął przede mną i zapytał "Jak ci na imię?"... no to ja mu na to, że Dervik.
- Dervik?! - wtrącił Nobellriks, usiłując powstrzymać się od śmiechu.
- Dervik. Wstał wtedy i odpowiedział "Od dziś jesteś Derven z Tretogoru, wiedźmin". Opuściłem dom. Po drodze ten człowiek opowiadał, kim są ci, do których miałem dołączyć. Z tych historyjek wywnioskowałem, że to taki zakon rycerski. Pojmujesz? Jaki ja byłem głupi...
- Byłeś dzieckiem. Ale nadal nie wiem, czemu dbasz o Zjednoczoną Północ?
Ponury Dzik wyciągnął z kieszeni kurtki niewielką monetę, zardzewiałą i delikatnie zatartą. Można było jednak dostrzec charakterystycznego ptaka.
- Jedyna pamiątka po matce, redański orzeł. Grahen, ja nie wiem, gdzie ją pochowano. Pozostaje mi tylko być patriotą, na jakiego chciała wychować swojego syna. Rozumiesz mnie?
- Rozumiem...
Ruszyli dalej, prosto w ciemność. Krasnolud musiał trzymać się blisko wiedźmina, gdyż niemal nic nie widział. Minęli komendę milicji, szpital, nowo otwarty zamtuz... Derven nagle zatrzymał się i nadstawił uszu, stojąc przy tablicy z fantazyjnie powyginanym napisem "Rozkoszne Wrota". Grahen nie wiedział, w czym rzecz, lecz po chwili i on usłyszał. Chwycili za broń i pobiegli na tyły burdelu. Tam ich oczom ukazał się wstrętny, poniżający widok.
Dwóch mężczyzn próbowało rozerwać biustonosz drobnej elfki. Jej piski i wrzaski mieszały się ze śmiechem napastników.
Derven szarpnął jednego z nich i wyprowadził cios prosto w cuchnącą alkoholem twarz. Gwałciciel zatoczył się i nawet nie zdążył osłonić ciała przed kopnięciem w podbrzusze. Skurczył się i osunął na bruk. Drugi stanął, jakby rażony piorunem, i uciekł ciemną uliczką, poprawiając spodnie.
Kobieta siedziała skulona, oparta o ścianę zamtuza. Pochlipując, spojrzała na wybawców i poprawiła ramiączko bielizny. Wiedźmin poznał ją. Była to Elizabeth, majordomus Caleba. Dopiero teraz, w świetle latarni, dostrzegł jej, szpiczaste uszy. Włosy czarne, niczym węgiel, znów miała związane w kok, jak przy ich pierwszym spotkaniu. Niepewnie wstała i przyjęła od krasnoluda płaszcz. Spojrzała w kocie oczy mutanta i, niemal szeptem, rzekła:
- Dziękuję ci, Dziku.
- Drobiazg. Odprowadzić cię?
- Sama dam sobie... - Nie zdążyła dokończyć, gdyż już po pierwszym kroku potknęła się o własne, drżące nogi. Upadłaby, gdyby nie on. Złapał ją i pomógł utrzymać się w pionie.
- Właśnie widzę... Grahen, idziesz z nami?
- Nie, druhu. Ja chyba nabrałem ochoty na wizytę w tym, pięknym przybytku. Do zobaczenia rano.
Elfka parsknęła z pogardą, a jej twarz zalała się rumieńcem. Wraz z wiedźminem, odprowadziła Nobellriksa wzrokiem do burdelu i ruszyli w kierunku Wyzimy Handlowej.
*
  Uśmiechnęła się tajemniczo i otworzyła drzwi, po czym szepnęła:
- Jestem ci coś winna, prawda?
- Co? - Derven nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Nagle poczuł się dziwnie, lecz wiedział, że musi jakoś z tego wybrnąć. Mówił więc dalej. - Jak masz zamiar to uczynić, pani?
- Hm... przybądź tu jutro, o tej samej porze. Będę czekać.
- No dobrze... emm...
- Elizabeth! Jak mogłeś zapomnieć?! - Elfka roześmiała się głośno.
  Wiedźmin uśmiechnął się jedynie i odpowiedział:
- Tak więc, do zobaczenia,  Elizabeth.
- Bywaj, Derven.
  Kobieta zniknęła za drzwiami, zaś jej, były towarzysz udał się do karczmy. W niej czekał na swego druha Grahen, a obok niego - znajomy szlachcic o kasztanowych włosach. Zabójca potworów przysiadł się do stolika i przemówił swoim, melodyjnym głosem:
- Caleb aep Christoph w obitej dechami dziurze, kto by pomyślał...
- Chciałem jeszcze raz podziękować ci za pomoc w kasztelu, drogi przyjacielu.
- A ty znowu z tym przyjacielem? - Kocie oczy zwęziły się ostro w grymasie.
- Spokojnie, chłopie! Caleb z pewnością nazywa cię tak nie bez powodu. Ja bym się cieszył - wtrącił rudowłosy krasnolud i poklepał wojownika po ramieniu. Niski brodacz był teraz odziany zupełnie inaczej, niż przed wizytą w zamtuzie. Typowy dla woźnicy, skórzany płaszcz, kolczugę i kapelusz z kolorowym piórkiem zastąpiła wykwintna szata, zachowana w ciepłej tonacji barw zbliżonych do ciemnej czerwieni. Ponury Dzik zauważył to, już stojąc w progu. Domyślił się, gdzie jego dwaj kamraci wpadli na siebie. Nie skomentował jednak. Nie chciał psuć tego wieczora. Chciał się napić. Tylko tyle i aż tyle.
*
- Jaskier, nie pierdol! Ludzki szlachcic nigdy by krasnoludzkiemu najmicie fatałaszków nie kupił!
- Zoltan, psia krew, dasz mi wreszcie opowiadać, czy nie?! Za długo już cicho siedziałeś?! Hę, coś jeszcze?! No, ja też tak myślę, taka moja mać!
  W izbie gospody "Pod Chędożonym Sukkubem" zapanowała cisza. Trubadur chrząknął, rozejrzał się po słuchaczach i szarpnął struny lutni. Ogień z kominka rozświetlał lico barda, który ani na krótką chwilę nie tracił słuchaczy z oczu. Wznowił swą opowieść.
*
  Następnej nocy wiedźmin przybył do rezydencji hrabiego. Nijak nie zdziwiła go wizyta aedirńskich żołnierzy. Czekał dłuższą chwilę, aż wreszcie zza drzwi wyłoniła się czarnowłosa elfka. Jej, błękitne oczy przewierciły Dervena na wylot. Uśmiechnęła się figlarnie i wciągnęła gościa do środka, mówiąc z niekrytym rozbawieniem:
- O nie, nigdzie z tobą nie idę, dopóki jesteś w tej kurtce.
- Coś z nią nie tak?
- No nie widzisz? - Niewiasta przejechała palcem po naszytym, skórzanym naramienniku. - Jest brudna. Kiedy ostatnio prałeś te łachmany?
- Elizabeth... - Wzrok mutanta zdecydowanie nie wyrażał ani jednego, pozytywnego uczucia.
- Mów mi "Ellie". - Jej głos świadczył o tym, że nie zwróciła nawet uwagi na groźne miny i zmieniony ton. Jednak to, co następnie powiedziała, wprawiło mężczyznę w osłupienie. -Rozbieraj się.
- Co?! Słuchaj, ja nie...
  Elfka, z początku nie rozumiejąc, po chwili zrozumiała drugie dno swojego nakazu. Zachichotała i wzkazała palcem na kąt pokoju.
- Tam masz parawan, zboczeńcu! Poszukam ci jakiejś szaty, odpowiedniej na tę okazję.
  Wiedźmin zniknął za zasłoną i, choć nie pewnie, zaczął zrzucać z siebie ubranie. Za niecałą minutę na jego głowę spadła alabastrowa szata wyjściowa, rzucona zza przegrody, chroniącej godność Ponurego Dzika. Uśmiechnął się sam do siebie. Cała, ta sytuacja zaczęła go bawić, a nawet - fascynować. Gdy był już gotowy, ukazał się elfce.
- Widzisz, kto ja jestem? Szlachcic jestem. - rzekł wyniośle.
- Hahaha... No d-dobra, nie przyzwyczajaj się tak. To jeden z ulubionych strojów Caleba - odrzekła, powstrzymując się od dalszego śmiechu na widok "wiedźmina z wyższych sfer". Zafalowała delikatną, czarną suknią z niewielkim dekoltem i pociągnęła towarzysza w kierunku wyjścia.
*
Spacerowali po miejscowych ogrodach, rozmawiając, śmiejąc się i popijając wino. Po długim marszu, Elizabeth usiadła na kamiennej ławie i nalała sobie kolejny kieliszek czerwonego z Toussaint. Derven podszedł i spoczął obok niej. Spojrzał na jej twarz, oświetloną blaskiem księżyca i rzekł, ze szczerym uśmiechem:
- Może pora już wracać?
- Jeszcze nie! - Wypiła do dna i wytarła usta fantazyjnie haftowaną chusteczką, pozostawiając na niej czerwoną kroplę. - Wiedźminie, znasz może jakieś piosenki?
- Jesteś pijana. Powinniśmy już...
- Och, przestań! Naprawdę żadnej? Ani jednej? - Wstała i zaczęła tańczyć, nucąc wesoło. Za chwilę, do melodii dołączyły słowa. Zauważyła jednak niechęć partnera. - No chodź... bo będzie mi przykro.
  Żmijooki kawaler pokręcił głową, z wyraźnym zrezygnowaniem. Nie chciał, nie umiał... ale jednak nie mógł się powstrzymać. Jej delikatną, elfią urodę tak idealnie podkreślało teraz zimne i tajemnicze, a jednak tak miłe i romantyczne światło księżyca. Nie znał jej. Dopiero, co odbyli pierwszą, dłuższą rozmowę... lecz, mimo wszystko, poczuł nieznany dotychczas żar. Wstał, niepewnie objął niewiastę w talii, po czym chwycił ją za dłoń i zaczęli wspólnie wirować, nucąc i śpiewając wesoło w takt kroków. Ich cień, uformowany przez świetlistą łunę księżyca, nieopodal starych wierzb, zdawał się być jednym, idealnym splotem. Nie mieli dosyć, więc zaczęli śpiewać kolejny utwór... i kolejny... rzadko mieli okazję oderwać się od szarej rzeczywistości, więc nie widziało im się kończyć tej, pięknej chwili. Nie istniały dla nich konflikty, różnice rasowe, czy jakiekolwiek zło tego świata. To było takie dziwne, takie obce... i przez to takie niesamowite. Zdawało im się, jakby znali się od zawsze, a to spotkanie jest jedynie przypomnieniem dawnych, wspólnych chwil. Nagle zdali sobie sprawę, że potrzebują jedynie siebie nawzajem. Tylko oni mają znaczenie. Oni, księżyc i ich piosenka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top