Rozdział IX: Racja stanu cz.1
Jaskier ziewnął i przeciągnął się. Zoltan poklepał go po ramieniu i rzekł:
- No to jak, koniec? Żyli długo i szczęśliwie?
- Nie przerywaj mi! O ile się nie mylę, sytuacja stała przez dłuższy czas w miejscu. Nasz bohater spędzał sporo czasu z krasnoludzkim przyjacielem, wykwintnie odzianym szlachcicem o kasztanowych włosach i niezwykle czarującą elfką. Jednakże, na jakieś półtora miesiąca przed pierwszym śniegiem, Sigismund wezwał Dervena do swoich, prywatnych komnat.
*
- Wasza, królewska mość...
- Witaj, wiedźminie. Usiądź, proszę.
Ponury Dzik spełnił życzenie monarchy, rozglądając się po ścianach. Wiedział doskonale, że wyzimski pałac został przebudowany dwukrotnie. Wpierw - pod berłem Nilfgaardu, zaś niedawno - Redanii. Łypnął wzrokiem na władcę i wykrzywił twarz, by nie kichnąć od nadmiaru kurzu. Słuchał kolejnych słów otyłego, łysego, a jednak wykwintnie ubranego mężczyzny:
- Byłem kiedyś na Skellige. Piękna okolica, powiadam. Poznałem tam pewną kobietę. - Nagle oczy króla zeszkliły się od łez.
- Wasza Wysokość?
- Darujmy sobie tytuły... mów mi Sigi.
- Sigi? - Zabójca potworów nie dowierzał swym uszom. Głowa państwa nakazała mu zwracać się do siebie per "ty". Z osłupienia wyrwały go kolejne słowa:
- Tak, Sigi. Widzisz, Dziku... jest pewien problem. Wcześniej wspomniana urodziła dziecko. Moją córkę.
W komnacie zapanowała cisza.
- Panie...
- Nie przerywaj mi - rzekł sucho i stanął za żmijookim szermierzem. - Matka zmarła i teraz dziewczyna czeka w karczmie "Nigdzie", koło Novigradu, bym ją odebrał.
- Sigismundzie, chyba nie myślisz o ogłoszeniu bękarta następcą tronu?!
- Racja stanu - krzyknął niemal Dijkstra - się dla mnie nie liczy. To moja córa... i ty mi ją sprowadzisz.
Derven parsknął śmiechem.
- Zgodzisz się. Jestem tego pewien.
- Skąd ta pewność?
- Oprócz drobnej nagrody... otrzymasz wyjątkową premię, która może cię zainteresować.
- Jaką premię? - Łowca obrócił się na pięcie i spojrzał władcy prosto w oczy, nie okazując przy tym żadnych uczuć.
- Zaprowadzę cię... nad grób twojej matki.
*
Balimund nie był wojownikiem. Specjalizował się w kowalstwie. Jednak teraz wziął oszczep i rzucił nim w toczącą się skałę. Kij pękł na dziwnym, żyjącym głazie, który wskoczył na balkon ratusza i wbił się przez ścianę, wzbijając w powietrze chmurę pyłu i drzazg.
Kowal chwycił za miecz i tarczę. Wyczekiwał destrukcyjnego stworzenia, wraz z kilkoma łucznikami, odzianymi w aedirńskie barwy. Poczuł nagle, jak ktoś wyrywa mu broń z ręki. Spojrzał i odetchnął z ulgą, widząc wiedźmiński medalion. Mężczyzna ten był odziany w ćwiekowaną kurtkę, której ramiona skrywały dwie blachy. Twarzy nikt nie dostrzegł, gdyż skrywał ją kaptur. Na plecach skrzyżowane miał dwie szable. Jednak nie to wzbudziło największe zainteresowanie ludzi. Ten mutant trzymał... dwie patelnie. Nagle podniósł je najwyżej, jak mógł i zaczął uderzać nimi o siebie, krzycząc przy okazji:
- Grzeeeeeeczny szarleeeeeeej! Chodź no do mnie! Cip, cip, cip, cip!
- Oszalałeś?!
- Bynajmniej. - Łypnął na rzemieślnika. - Szarleje są kompletnie ślepe. Opierają się na słuchu. Cip, cip, cip!
Nagle drzwi frontowe rozerwały się na setki odłamków, znów ukazując głaz. Ten jednak zatrzymał się, na blisko stu stóp od nich. Wszyscy uciekli z drogi bestii, która ukazała teraz głowę, nogi i ogon. Łowca znów uderzył patelniami, roznosząc po okolicy kakofonię stali. Stwór zwinął się ponownie i ruszył na zakapturzonego mężczyznę z zawrotną prędkością. Ten jednak nie wyjął szabli. Czekał. Gdy rywal był wystarczająco blisko, on wykonał piruet i zszedł z drogi kuli, która boleśnie uderzyła w wielki głaz. Szarlej zakwilił, wyprostował się, zdrętwiał na chwilę i nasłuchiwał. Kolejny hałas - kolena szarża. Znów pudło. Tak igrał sobie myśliwy z ofiarą, doprowadzając ją do szaleństwa. Bestia padła ze zmęczenia, z gęby tocząc pianę. Ostatkiem sił wstała i ruszyła w las. Łowca długi czas milczał w bezruchu. Gdy stworzenie było już daleko, wreszcie przemówił:
- Jest już bezpiecznie.
- A-ale bestyja... Czemuś jej nie ubił?!
- Nie zasłużyła na śmierć - odrzekł i obrócił się na pięcie, w stronę Balimunda.
- Panie Harrix, zapłacilim panu za pozbycie się problemu!
- Jeżeli nie zbliżycie się znów do leża szarleja, ten nie poczuje się zagrożony i nie zaatakuje.
- Zagrożony?! Takie bydlę?!
- Istnieje - wycedził sucho wiedźmin - wiele groźniejszych i większych bestii. Powinniście być wdzięczni losowi. A teraz... moja zapłata.
- Bierz swe pieniądze... i nigdy nie wracaj. Kiedyś wiedźminy przydatne były!
- Gdyby nie ja, nie miałbyś do czego... i do kogo wracać. Bywaj.
Zabójca potworów ruszył w kierunku Wyzimy. Chciał odszukać swego przyjaciela, słynnego Pogromcę Wampira. Innego wychowanka szkoły Dzika.
*
Derven wkroczył do karczmy i zawiesił miecze na oparciu krzesła. Młoda dziewczyna grała na lutni, ku uciesze gawiedzi. Uszom Ponurego Dzika nie umknęły ohydne i nieodpowiednie, pod względem wieku ich obiektu, komentarze, co do urody młodej artystki.
Podszedł do kelnerki i przemówił:
- Szukam pewnej dziewuszki, która niedawno tu przybyła... Vida się nazywa.
Nagle, jakby piorunem trafiona, dziewczyna o czarnych włosach odłożyła lutnię i podeszła do nich, wycedzając niepewnie:
- To ja, p-panie...
- Witaj, dziecko. - Najemnik klęknął przed drobną istotką. Żółte, kocie ślepia zatopiły się w równie upiornych, jasnoszarych tęczówkach niewinnej i wystraszonej trubadurki. - Weź swoje rzeczy. Ruszamy.
- To pan jest moim tatkiem?
- N-nie. - Głos i wzrok wiedźmina załamały się. - Nie jestem twoim ojcem. Jednak zabiorę cię do niego. Chcesz?
Rozpromieniła się nagle i niemal krzyknęła:
- Tak! Tak, bardzo chcę... tak bardzo się cieszę...
- To idź się spakować, mała. Miłej podróży - wtrąciła wesoło karczmarka i, gdy dziewczyna oddaliła się wystarczająco, szepnęła do Dervena - a ty się nią opiekuj, proszę. To dobra dziewczynka.
- Nie martw się o to. Król nie wybiera byle kogo.
- Król?! - Udławiła się własną śliną i wybałuszyła oczy. - Czyli to jest...
- Tśśś! - wtrącił nerwowo.
- Rozumiem. Pokażesz mi, proszę, znak cechowy?
Niepewnie wyjął zza kołnierza amulet. Kobieta przygryzła wargę.
- Nie znam. Nie jestem pewna, czy Sigismund powinien ci ufać. Koty, Żmije...
- Moja szkoła jest honorowa, białogłowo. Nie martw się na zapas, bo to nie twoje dziecko.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, obiekt rozmowy powrócił, trzymając torby i lutnię. Wziął bagaże, jednak instrumentu Vida oddać nie chciała.
- Zagram coś ładnego w drodze! Będzie nam weselej, zobaczysz. - jej oczy aż świeciły się z ekscytacji.
Wiedźmin westchnął i ruszył ku koniom. Pomógł nowej towarzyszce wsiąść na młodego, kasztanowego ogiera, zaś sam wskoczył na karą Hanariettę.
- Przed nami długa droga - wycedził ponuro.
- Spokojnie, znam sporo piosenek.
- Już zaczynam żałować, że nie zabrałem ci tego diabelstwa - warknął i westchnął, gdy zobaczył jej przygnębienie. - Znasz jakieś, redańskie pieśni?
- No jasne, całkiem sporo nawet.
Ponury Dzik uśmiechnął się i ruszył w kłus, a dziewczyna - za nim, dalej zagadując:
- A ty jak się nazywasz?
- Derven. Jestem Derven.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top