Rozdział I: Prolog
Witam Cię bardzo serdecznie, drogi czytelniku. Już od wielu lat moją muzą jest "Wiedźmin" autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Niech więc nikogo nie zdziwi fakt, iż moja opowieść o męstwie, miłości, odwecie i przeznaczeniu została umieszczona w tymże uniwersum. Z góry ogłaszam wszem i wobec, iż w historii mogą zostać zawarte konsekwencje niektórych wyborów moralnych z serii gier. Są to moje wybory i mój układ wydarzeń. Mógłbym tak ciągnąć ten wstęp w nieskończoność, lecz już najwyższy czas rozpocząć naszą przygodę. Ja już siedzę cicho, a mą zaszczytną rolę narratora przejmie znany wszystkim mistrz poezji...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Izba karczmy "Pod chędożonym sukkubem" była dosyć uboga. Ot, dwa stoły przy jednej ścianie, dwa przy drugiej. Jedyną interesującą rzeczą był masywny, lekko zdobiony, krasnoludzki kominek. Różnił się od typowych palenisk idealnie gładkim, wypolerowanym na błysk, kanciastym wierzchem. Przy owym dawcy ciepła i światła siedział fikuśnie ubrany minstrel o blond włosach i lekko pogardliwym, sędziwym spojrzeniu. Kilkoro słuchaczy poirytowały ostatnie słowa opowieści trubadura:
- "Cirilla..."
- Starczy nam księżniczki, panie Julianie! - powiedział brodaty kucharz w poplamionym fartuchu.
- Opowiadaj dalej o Geralcie z Rivii! Co było dalej? Czy to ostatni raz, gdy uratował świat? - odezwała się młoda kobieta, która akurat karmiła dziecko piersią, wsłuchując się w porywającą historię.
- Spokojnie - rzekł poeta - spokojnie, moi drodzy. Co z Geraltem? Wiele się działo ostatnio. Może opowiem wam o tajemniczym Panu Lusterko lub o wampirach w pewnej malowniczej krainie wina, honoru i miłości...
Zamilkł na chwilę w zamyśleniu, po czym uniósł brwi, wstał i ponownie przemówił do ludzi:
- Opowiem wam zupełnie nową historię. Mooooże nie tak dobrą, jak ta o moim druhu, ale również niezwykle emocjonującą.
- Niech pan mówi, panie grajek, prosimy! - powiedziała mała, ruda dziewczynka.
- Ekhem, tak więc wysłuchajcie opowieści o innym wojowniku. Opowieści o męstwie, miłości, przeznaczeniu, et cetera. Los chciał, iż nasze drogi skrzyżowały się ładnych parę lat temu. Nazywał się Derven... był zabójcą potworów, wiedźminem. Na szlak wyruszył zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu ostatecznej wojny z Nilfgaardem. Pewnej nocy zajechał do niewielkiej wsi między Wyzimą, a Oxenfurtem.
*
W gospodzie było dosyć ciemno. Główną izbę rozświetlał jedynie migotliwy płomień świeczki na ladzie oberżystki. Gości było dziś zaledwie czterech - trzech żołnierzy odzianych w białe i czerwone barwy oraz młody rolnik, zwany Siemko. Właścicielka przybytku cerowała swoją suknię i nieustannie czuła na sobie ukradkowe spojrzenia pozostałych osób. Jeden z żołdaków nagle zerwał się i cisnął drugiemu w twarz swoje karty.
- Oszust, parszywiec! Ja cię zara oduczę takich sztuczek! - wrzasnął groźnie, po czym wyciągnął miecz z pochwy przy pasie i złapał rywala za gardło.
Pewnie by doszło w tej chwili do zbrodni, gdyby nie otworzone z rozmachem drzwi wejściowe. Wszyscy spojrzeli w ich stronę. Nowym gościem okazał się mężczyzna o długich włosach czarnych, niczym smoła i związanych w niedbały kucyk. Zza pleców osobnika błysnęły dwie głownie na końcach rękojeści... błysnęły niemal tak groźnie, jak jego oczy. Żmijowe oczy. Stanął przy ladzie i odezwał się, zupełnie do niego nie pasującym, melodyjnym głosem:
- Piwa.
- N-nie ma. - odpowiedziała z lekkim niepokojem karczmarka.
- No to miodu.
- Mleko, drogi panie, jeno się ostało i żytnia.
- No to żytniej... - wycedził od niechcenia i oparł ręce o blat.
Awanturujący się do niedawna żołnierz odezwał się pogardliwym tonem:
- Paczta go, jaki ponury, groźny wojak!
- Samkąska, ty lepiej go nie zaczepiaj - szepnął drugi - bo te dwa miecze pewno nie od parady nosi...
- Phi, tępy wiedźmak i tyle! Ostatnio się ich na szlakach namnożyło i teraz próbują Zakon zastąpić. Potwory bijo, ludziom nadzieję dajo, ale za jaki, kurwa, piniądz! A Wieczny Ogień zawsze nas chronił, bez choćby korony zapłaty.
Wiedźmin przechylił kieliszek i zasapał, nie zwracając uwagi na innych gości. Wtedy pierwszy żołnierz wstał, szarpnął go za ramię i wyprowadził cios. Ofiara dostała w szczękę, zakręciła się na nogach i oparła o najbliższy stół. Napastnik z rozweseloną miną kopnął go dodatkowo w piszczel i począł wykrzykiwać:
- Haha, to tacy z was bezlitośni zabójcy! Tyś jest zwykła popierdółka, a nie zabójca!
Napadnięty i zdezorientowany przed chwilą wojownik odstąpił lekko do tyłu i wyprostował się, po czym wyjął miecz z pochwy. Splunął krwią pod nogi awanturnika i wydukał przez zęby:
- Poszedł, bo zabiję. Masz jeszcze szansę...
- Phi! Chyba cię popierdoliło, by mi grozić! - również dobył broni i wykonał zamach. Nie zdążył jednak wyprowadzić ciosu, gdyż ręka odkleiła się w czasie mrugnięcia okiem od tułowia, razem z bronią. Później ostrze rywala rozpłatało mu brzuch, a następnie - krtań.
Dwóch pozostałych nagle zerwało się z krzeseł i ruszyli na mordercę, który wypowiedział jeszcze dwa słowa: "Graj muzyko".
Jeden z żołnierzy nie wyciągnął nawet miecza, gdyż już jego klatka piersiowa została przebita na wylot przez błyszczący brzeszczot. Drugi spróbował wykorzystać odsłonięty bok wiedźmina, lecz ten wykonał piruet i oddzielił głowę ostatniego przeciwnika od reszty ciała. Podłogę i ściany pomalował krwawy szkarłat. Wojownik westchnął z wyraźnym zrezygnowaniem, położył na ladzie zapłatę za wódkę i wyszedł, jakby nigdy nic. Na wyjeździe z wioski doścignęła go gospodyni i krzyknęła:
- Kim jesteś?!
- Nazywam się Derven.
*
Jaskier poprawił beret z piórkiem i przeskanował publiczność wzrokiem. Wreszcie ponownie się odezwał:
- Zaprzeczyć nie możecie, iż on również był niezwykle sprawny, nawet jak na wiedźmina. Ośmielę się zasugerować, że nawet lekko przewyższał Geralta w walce. Był jednak mniej impulsywny, bardziej wyciszony... i to właśnie była jedna z jego słabości.
*
Pogoda nie sprzyjała. Zachmurzone niebo cisnęło w sam środek jeziora iskrzącą, świetlistą lancę.
- Pieruny jaśniste z to burzo! - krzyknęła starsza pani, siedząca na ganku, głaszcząc czarnego kota.
Nagle od strony mostu nadjechał Derven. Zsiadł z konia, odpiął pochwy z mieczami od juk i zarzucił je na plecy. Nie zwracając uwagi na kobietę, podał lejce dziecku i nakazał przywiązać do płotu, po czym zniknął w iźbie.
*
- Witam pana wiedźmina - rzekł łysy, gruby mężczyzna, którego twarz zdobiło kilka brodawek - pewnie w sprawie zlecenia, prawda?
- Zgadza się. - odrzekł i usiadł przy stole. - Ile możecie dać?
- My proste ludzie jesteśmy, tak pięćdziesiąt orenów gotowy byłbym zapłacić.
- Nie ma mowy. Minimum sto dziesięć.
- Ale panie, my nawet tyle nie mamy. Moja sezonowa to ledwie dziewięćdziesiąt.
- Hm... - zamilkł w zamyśleniu - dacie sześćdziesiąt pięć i kilka kiełbas.
- No nie wiem, panie...
- Mniej nie wchodzi w grę. I tak mam dość wieśniaków, którzy płacą ogórkami i smalcem.
- Noooo dobrze. A chociaż wiedźmina godność? Tak, bym wiedział na kogo akredytywę...
- O nie, żadnej akredytywy. Gotówka. Tylko. Zawsze.
- Niech i tak będzie. Ale mimo wszystko...
- Godność zbędna.
- A tak w ogóle, to chyba już lepsze czasy dla Północy, prawda wiedźminie?
- Może...
- Ponuryś... Może piwka?
- Dżentelmen nie pije przed południem... i przed robotą.
*
Przyjął zlecenie. Za psie pieniądze, jak zwykle. No ale cóż zrobić... Rozejrzał się po wnętrzu jaskini i gdy uznał, że jest bezpiecznie, rozpalił ogień. Zmogła go senność.
Śniły mu się twarze trzech żołnierzy... i przerażająca łuna na niebie. Dziki Gon. Uciekał w tym śnie przed orszakiem upiorów i okrętem z paznokci. Uciekał na nieznanym mu koniu. To nie była jego Hanarietta. W śnie nazywał tego rumaka imieniem, którego po przebudzeniu nie mógł sobie przypomnieć. Obok niego jechał zakapturzony mężczyzna, który ciskał w goniących ich jeźdźców świetlistymi błyskawicami.
Gdy się obudził, pot spływał mu na skronie. Mimo lekko niefortunnego stanu poczuł oddech drugiego stworzenia i udało mu się w ostatnim momencie wepchnąć but w rozchylone szczęki wilkołaka. Bestia chciała dorwać Dervena, lecz on już był na nogach, za napastnikiem. Wyprowadzał cięcia, które stwór parował wielkimi szponami. Zaczęli krążyć, wodząc po sobie wzrokiem. Szukali słabych punktów. Wiedźmin i jego ofiara. Nagle szermierz wyciągnął z pochwy stalowy miecz. Wymachiwał teraz swoimi brzytwami i wywierał z każdą chwilą większy nacisk na przeciwnika, który dotykał już kamiennej ściany pieczary. Stworzenie wykonało dwa zamachy na łowcę. Jeden sparował stalowym brzeszczotem, drugiego uniknął, a następnie wbił srebrną klingę między czarne kłaki wilkołaka po sam jelec. Ostrze wyłoniło się z wyraźnie podkreślonego kręgosłupa. Trysnęła krew, potwór upiornie zakwilił i zesztywniał. Wiedźmin wydostał się spod futrzastego cielska, które się na niego bezwładnie osunęło i zwymiotował. Zabrał swój but i zaklął paskudnie.
Wyjechał z jaskini i, po odebraniu zapłaty za łeb stwora, udał się do Wyzimy. Tam miał się spotkać z pewnym krasnoludzkim bankierem i odstawić cenne dobra w depozyt. Takich drobnych zabiegów dokonywał regularnie co dwa tygodnie. Zabijanie potworów pewnie z czasem mu zbrzydnie, więc lepiej już teraz przygotować podłoże pod godziwą emeryturę.
*
U Bram Wyzimy sytuacja wyglądała na spokojną. Brak rewizji mienia, żadnych nieludzi czekających na odprawę... Północ zmieniła się na lepsze od śmierci Radowida Srogiego. Derven jednak nie miał tyle szczęścia - jak to wiedźmin. Podczas przeprawy po przełajach na swojej karej Hanarietcie usłyszał z oddali rżenie i szaleńczy tupot koni. Ciężkozbrojnych koni. Derven, jak to w jego naturze leżało, postanowił najpierw upewnić się czy to nie byli żołnierze Nilfgaardu. Po pospiesznej ocenie sytuacji zorientował się, co tak naprawdę miało miejsce przed jego kocimi oczami: kareta otoczona orszakiem kilku redańskich żołnierzy została napadnięta przez leśnych drabów. Jeden z agresorów spostrzegł nowego uczestnika owej sceny i napiął cięciwę łuku. Puścił. Wiedźmin wykonał unik. Wzleciała po niebiosa kolejna strzała. Znów uniknął i dobył miecza, odbijając kolejny pocisk i kolejny, zbliżając się z każdym piruetem, z każdym ruchem ostrza, do strzelca. Jeszcze jeden zamach i jasna posoka ozdobiła piach. Ponury szermierz sparował nadciągający sihill kolejnego bandyty. Ten również nie miał wiele czasu na wykazanie się zdolnościami bojowymi. Padali szybko, jeden po drugim, a on tańczył z bronią w rękach. Gdy zbrodniarze padli, drzwi karocy otworzyły się. Z wewnątrz wyłonił się opasły, łysy mężczyzna o sędziwym wieku. Nagle podbiegł do niego jeden z żołnierzy i wysapał:
- Panie, wszystko dobrze? Nie jesteś ranny?
- Przetrwałem w Kovirze, na Thanned i w wielu innych, groźnych miejscach, to i teraz dam radę. - rzekł wcześniej wspomniany człowiek i spojrzał na swego wybawcę. Nagle Derven poczuł bezsensowną potrzebę odezwania się:
- Wasza Miłość...
- Daruj sobie, wiedźminie. Miałem już do czynienia z takimi gburami, jak wy. Wiedz jednak, że jestem pełen podziwu i chętnie wynagrodzę Cię za uratowanie mi dupy. Zapraszam na bankiet do niejakiego Caleba aep Christoph.
- Panie... muszę wracać na szlak...
- Ooooo nie! Chyba nie chcesz znieważyć króla zjednoczonej Północy?
- Nie śmiałbym... Sigismundzie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top