Rozdział piąty

Miłego czytania :) 


Rozdział piąty

Nowy Jork

Coś było nie tak, nie wiedział do końca co, ale ewidentnie ich rozmowy zmieniły się. Nie wiedział, czy zrobił coś nie tak, czy zachował się niewłaściwie w pewnym momencie, ale czuł, że Gemma nie ma ochoty z nim rozmawiać.

Możesz dać mi swój numer telefonu?

Nie powinien o to pytać, tak samo jak nie powinien chcieć dać jej swój prywatny numer. To było nieodpowiedzialne i głupie na tak wielu poziomach, jego menager zabiłby go, gdyby tylko się o tym dowiedział. Nie pomyślał nawet, która godzina jest teraz w Londynie. Po prostu napisał i liczył, że jakimś trafem Gemma nie będzie jeszcze spała i nie uzna go za naprzykrzającego się palanta, który myśli sobie, bóg wie co.

Jeszcze nie zwariowałam.

Czego innego mógł się spodziewać, w tych czasach nie dawało się numeru każdej napotkanej osobie, a oni przecież nawet się nie spotkali. Nie była głupiutką dziewczynką, mógł to stwierdzić po tych wszystkich rozmowach, jakie przeprowadzili w ciągu tylu dni. Nie powinien liczyć na nic innego, ale jednak miał nadzieję, że dostanie ten numer. Nie wiedział, co mógłby teraz zrobić i napisać. Czy w ogóle jeszcze powinien się odzywać? Naprzykrzał się, tego był pewien.

Przepraszam, nie to miałam na myśli.

Po pierwszej wiadomości dotarła kolejna i gdy chwilę temu czuł złość na samego siebie, teraz był zmieszany. Mogła kazać mu spadać, on pewnie by tak zrobił. Miał dość narzucających się dziewczyn, które ubzdurały sobie coś w swoich głowach i wyobrażały nie wiadomo co. Po chwili telefon ponownie wydał z siebie dźwięk sygnalizujący przyjście kolejnej treści. Zerknął na wyświetlacz z zaciekawieniem i zamarł, widząc rząd cyfr. Dostał ten numer. Wykrzyknął z radością, nie odrywając oczu od ekranu. W zasadzie nie planował, co zrobi, gdy dostanie numer, ale teraz powinien chyba wykonać jakiś krok. Napisać do niej, czy może ... tak, powinien zadzwonić. Ale co jej powie, kompletnie się nie znali, nie wiedzieli o sobie praktycznie nic, byli obcymi ludźmi.

– Pieprzyć to – wymruczał i zadzwonił, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, bojąc się, że mógłby zrezygnować z tego szalonego pomysłu. Czekał, czekał i nagle połączenie zostało odebrane, a po drugiej stronie zapanowała cisza. Bał się odezwać, ale przecież nie mogli tak milczeć. – Jesteś tam?

– Tak

– Co się dzieje? Co robisz? – jej głos był inny, niż tego oczekiwał, mocniejszy, dużo mocniejszy, ale w tym jednym słowie było coś jeszcze, coś co starała się ukryć, ale wychodziło na wierzch z każdym jej oddechem. Coś było nie tak, miał dobre przeczucia.

– Pakuje się – jej odpowiedzi były lakoniczne, ale nie mogła wykrzesać z siebie nic więcej do momentu, w którym rozpadła się całkowicie.

– Gdzieś wyjeżdżasz? – to wydawało się przedziwne, przecież w tym momencie nie mogła się nigdzie wybierać. Nie usłyszał odpowiedzi, bo po tym pytaniu jedyne co słyszał to głośny płacz. To było dziwne, ledwo kogoś znać, a słyszeć, jak szlocha po drugiej stronie. Nie znać kogoś na tyle, by wiedzieć, jakich słów użyć, jak pomóc, by uspokoić skołatane nerwy, ale czuć się jedynym, który może to zrobić. – Co się dzieje? Hej Gemmo, porozmawiaj ze mną, proszę cię.

– Mój brat – wyszlochała urywanym głosem. – Harry.

– Co z nim? Coś mu się stało? – zamarł po zadaniu tych pytań, nie znał jej brata, mógł ledwo powiedzieć, że zna ją, ale nie życzył nikomu żadnej krzywdy.

– Ten kretyn zadecydował, że wróci do pracy. Jest pielęgniarzem, rozumiesz? Pracuje w cholernym szpitalu.

– A co z Samem? – nie wiedział, czy jest już tylko smutna, czy może wściekła. Wydawało mu się, że przestała płakać, a o wcześniejszym wybuchu świadczyło jedynie podciąganie nosem. Pamiętał o jej bratanku, małym chłopcu, o którym często wspominała w rozmowach.

– Został z mamą, dlatego się pakuję. Obiecałam Harry'emu, że wprowadzę się do nich i pomogę. Nie chcemy, żeby mama została sama – wyjaśniła ze złością, zamykając coś z hukiem, zapewne walizkę. – Jestem na niego tak wściekła. Przepraszam, że nie odpisywałam normalnie podczas naszych rozmów. On zawsze był głupi, ale teraz przesadził.

– Jest odważny – zauważył ostrożnie. Podziwiał wszystkich związanych z medycyną ludzi, którzy teraz stanęli na wysokości zadania. Harry podejmując taką decyzję ryzykował bardzo dużo.

– Jest idiotą i tyle – poprawiła go od razu. – Nie myl odwagi z idiotyzmem.

– Cóż – zaśmiał się cicho, nim zdołał stłumić rozbawienie.

– Dzwonisz po coś konkretnego? Nie żebyś mi przeszkadzał, ale zdziwiła mnie twoja prośba o numer telefonu.

– Martwiłem się, że coś się stało – powiedział, nim zdołał ugryźć się w język. Zawsze gadał za dużo. Mógł to przemyśleć, zanim zabrzmiał jak desperata.

– To miłe, dzięki – wymamrotała i chyba nie tylko on czuł się tak, jakby zbyt szybko odkrył wszystkie karty. Mógł chociaż udawać, że mu nie zależy. – Powinnam chyba iść spać, jest już druga w nocy.

– Tak, przepraszam, że zadzwoniłem o tej porze i obudziłem cię – powiedział pospiesznie i uderzył się w czoło, gdy zorientował się, co wygaduje.

– Pakowałam się, nie mogłam równocześnie spać – zauważyła ze śmiechem, który brzmiał tak znajomo, jakby słyszał go już nie raz.

– Tak, chyba powinniśmy iść spać – sapnął, gdy zorientował się, co wygaduje. – Nie żebyśmy szli spać razem, ty pójdziesz spać w swoim łóżku w Londynie, a ja w moim łóżku w Nowym Jorku. Tak to powinno zabrzmieć, a ja bełkoczę jak nastolatek, więc chyba powinienem się pożegnać i powiedzieć teraz dobranoc, nim zbłaźnię się przed tobą jeszcze bardziej i zablokujesz mój numer.

– Dobranoc Niall, do jutra – śmiała się głośno, gdy rozłączyła się i zostawiła go samego.

– Świetnie, po prostu zrobiłeś doskonałe pierwsze wrażenie mistrzu – wymamrotał sam do siebie. – Jak dzieciak, jak totalny dzieciak.

***

Londyn

Rozlokowała się w gościnnej sypialni. Nie zajęło jej to zbyt dużo czasu, więc po kilku minutach była już w salonie, siedząc na kanapie obok swojego bratanka. Przyglądała się, jak chłopiec ogląda jakąś bajkę, będąc całkowicie pochłoniętym tym, co dzieje się na ekranie. Słyszała mamę, która szykowała coś w kuchni. Atmosfera w domu wydawała się spokojna, ale czuć było napięcie, które wisiało w powietrzu. Brakowało dwóch najważniejszych osób, właścicieli tego domu. To nie one powinny teraz siedzieć z Samem.

Wróciła myślami do wczorajszego wieczora, a w zasadzie nocy. Nie spodziewała się telefonu, a już na pewno nie od Nialla. Zaskakująco to właśnie ta krótka rozmowa zdołała podnieść ją na duchu, rozbawić i dać siłę, której potrzebowała. Siedząc w tym domu, który uwielbiała, potrafiła myśleć tylko o swoim bracie, o tym jak głupio i jednocześnie cudownie się zachował. Niall miał rację, Harry był odważny, ale ona również się nie myliła, przy całej tej odwadze i bohaterstwie był skończonym kretynem. Miała zamiar krzyczeć na niego najgłośniej, jak potrafiła, gdy to wszystko się skończy i spotkają się twarzą w twarz. Nic ani nikt jej nie powstrzyma.

– Jesteś dosłownie taka sama jak twój brat, siedzisz na tej kanapie i patrzysz się w ekran telewizora, ale dosłownie jeden rzut oka na twoją twarz i można stwierdzić, że myślami odpłynęłaś bardzo daleko – Anne stanęła w progu, przyglądając się jej z pobłażliwym uśmiechem.

–Jak możesz być taka spokojna? Ja dosłownie wariuję na samą myśl o Lou i Harrym – wstała, nie chcąc rozmawiać przy Samuelu, który nadal był zapatrzony w ekran, ale w każdej chwili mógł zacząć przysłuchiwać się ich rozmowie. Nie chciała go stresować.

– Gemmo, wiesz, że jeśli twój brat sobie coś postanowi to nikt z nas nie zmieni jego zdania, nawet Louis – Anne pociągnęła ją za sobą do kuchni. – Wszystko będzie dobrze, musimy w to wierzyć i być dobrej myśli, w innym wypadku oszalejmy.

– Nie jestem optymistką, wiesz o tym dobrze – przewróciła oczami na matkę, dzięki której Harry miał właśnie takie szalone pomysły. – To Hazz jest tym, który wszędzie dopatruje się jasnej strony.

– Tak, wiem, że ty i Louis jesteście realistami twardo stąpającymi po ziemi, ale gdybyś nie zauważyła, obecnie z tą naszą ziemią jest coś nie tak, więc weź się w garść. Teraz nic nie będzie tak jak kiedyś, musimy zaakceptować ten fakt, ale nie popadajmy od razu w dramatyzm zgoda? Jeszcze przyjdzie pora na płacz i smutek, jestem o tym przekonana, ale w tym momencie trzeba się trzymać, chociażby dla Sama, bo został tutaj sam, bez najważniejszych osób w jego maleńkim życiu.

– Kiedy wrócą, skopię im tyłki, jednemu i drugiemu – powiedziała ze złością, odsuwając matkę i podchodząc do lodówki. Była głodna, a może tylko znudzona? Miała wrażenie, że jedzenie było jedyną czynnością, jaka sprawiała jej przyjemność.– Po tej całej epidemii, jeśli przeżyję oczywiście, będę okrągła i ciężka jak dynia.

– Masz moją zgodę na odrobinę przemocy i wiesz, jak to mówią, kochanego ciała nigdy za wiele – Anne zażartowała i roześmiała się, widząc spojrzenie, jakie posłała jej córka. – Dobrze już dobrze, nie złość się tak. Może coś upieczesz?

– Boże – prychnęła i wyszła z kuchni, ponownie opadając na miejsce obok bratanka. – Twoja ciocia oszaleje Sam i nic jej nie uratuje.

***

Mediolan

Słońce świeciło na niebie, jakby chciało zakpić z nich wszystkich. Pokazać im, jak wiele tracą, siedząc zamknięci w domach, nie mogąc ruszyć się z miejsca nawet o krok. Błękit nieba zapowiadał kolejny piękny dzień. Kolejny dzień, gdy ludzie umierali, a szpitale zapełniały się chorymi. Czuł, ze wariuje i to nie były tylko słowa rzucane na wiatr. Nie mógł znieść tych czterech ścian, tego małego mieszkania, w którym był zamknięty. Lottie irytowała go z każdym wypowiedzianym słowem. Nie miał czym się zająć, potrzebował kontaktu z ludźmi, rozmowy z kimś zupełnie nowym i nieznanym. Czuł, że jeśli zaraz nie wyjdzie z tego mieszkania, zwariuje, zacznie płakać i wrzeszczeć w tym samym momencie. Poza cholerną izolacją odczuwał paniczny lęk o swojego męża. Był na niego wściekły, ale w tym samym momencie chciał tylko, by był bezpieczny. Wiedział, że teraz nie ma na to szans, Harry zachoruje, umrze w jakimś obskurnym szpitalu z dala od swoich bliskich, którzy nie będą mogli nawet trzymać go za dłoń w najgorszym momencie. Sam zostanie pół sierotą, a on nigdy nie wydostanie się z tych pieprzonych Włoch.

Wstał i ignorując pytający wzrok siostry skierował się na korytarz. Ubrał buty i wziął tylko ciemną bluzę z wieszaka. Pamiętał, kiedy ją tam położył, wtedy wszystko było jeszcze dużo normalniejsze. Nasunął na dłonie ochronne rękawiczki.

– Gdzie ty się wybierasz? – Lottie pojawiła się po chwili na korytarzu, patrząc na niego ze złością.

– Pójdę po zakupy, jedzenie powoli nam się kończy – wymamrotał na odczepne, nie mając ochoty na kolejną bezsensowną dyskusję.

– Nie wymyślaj i zostań. Niczego nie potrzebujemy, nie narażaj się niepotrzebnie – dziewczyna chciała zamknąć drzwi, które zdążył już otworzyć, ale powstrzymał ją ze złością o jaką nawet się nie podejrzewał. – Louis.

– Nie, muszę wyjść Lotts rozumiesz? Muszę wyjść stąd w tej chwili, bo w innym wypadku oszaleję i zrobię coś naprawdę głupiego. Będę na siebie uważał, pójdę do najbliższego sklepu, kupię co trzeba i zaraz wracam dobrze? – mówił rozgorączkowanym tonem, nie czekając nawet na potwierdzenie ze strony blondynki.

– Rób, jak uważasz, ale weź maseczkę, nie wolno bez niej wychodzić – po tych słowach obróciła się na pięcie i zniknęła w swojej sypialni, trzaskając donośnie drzwiami.

Nie czekał nawet chwili, wyszedł i zbiegł szybko po schodach. Nasunął maseczkę na twarz, udając, że wcale nie oddycha mu się trudno przez to cholerstwo. Wiedział, że to konieczne, ale nadal nie lubił mieć jej na twarzy. Szedł powoli chodnikiem, czując się jak w jakimś filmie o apokalipsie, ulice były zupełnie puste, więc równie dobrze mógłby iść środkiem drogi. Minął kilka osób idących w przeciwną stronę, wszyscy mieli na sobie maseczki i szli szybko przed siebie. To nie był spacer dla zdrowia, każdy szedł w konkretnym celu i chciał jak najszybciej wrócić do domu. Chciał odetchnąć głęboko, napawając się świeżym powietrzem, gdy dotarło do niego, że to nie jest rozsądne, powietrze wcale nie było zdrowe, było jak trucizna. Każde spotkanie mogło grozić życiu. Nie myślał o tym, wychodząc z domu, ale teraz było już za późno. Wszedł do sklepu, ciesząc się, że nie było kolejki, w której musiałby stać. Teraz chciałby tylko znaleźć się w domu, gdzieś gdzie było bezpiecznie, nie wiedział tylko, czy istniało jakieś takie miejsce.

Londyn

Po płaczu i pożegnaniach przyszedł czas na pracę i działanie. Ogarnięcie się w pracy i przypomnienie sobie funkcjonowania w szpitalu, zajęło mu kilka minut. Od przekroczenia progu poczuł się tak, jakby nigdy nie opuszczał tego miejsca. Oczywiście nie było lekko, w czasie pierwszych dni był wypoczęty, zestresowany, ale pełen energii, za to każdy kolejny dzień stawał się męczarnią i wyzwaniem. Zakładanie kombinezonu, zdejmowanie go, ciągła ostrożność, by całe ciało było zakryte i zabezpieczone. Myślenie o chorych, ale nie załamywanie się, pocieszanie i podnoszenie na duchu chorych ludzi, którzy byli przywożeni do szpitala. A w tym wszystkim jego rodzina, myśli, które ciągle uciekały w stronę domu i najbliższych.

Dzwonił kilka razy do mamy, rozmawiał z Gemmą i Samem, połączenia z Louisem były krótkie, a ich wymiany zdań oschłe i zimne. Wiedział, że mąż ma do niego żal, ale teraz i tak nie mógł już nic zrobić. Czuł się trochę jak na froncie, chociaż pewnie nie miał prawa, by porównywać się do ludzi walczących podczas wojny. Jednak mimo wszystko oni też walczyli, toczyli nierówny bój z wrogiem, którego nie było widać. Nie atakowały ich kule, które mogły przeszyć ich ciało, ten wróg był niewidzialny, budził lęk i rosnącą panikę, sprawiał, że ludzie obawiali się innych osób, trzymali się z daleka. To było coś zupełnie innego niż wojna, ale przy tym tak bardzo zbliżonego.

Siedział na podłodze przy oknie i pił pospiesznie kawę. Była już zimna i smakowała jak typowy napój ze szpitalnego automatu, ale na nic więcej nie mógł sobie teraz pozwolić. To była kilkuminutowa przerwa, idealna na zjedzenie kanapki i wypicie kilku łyków kawy. Słyszał jakieś nawoływania, dźwięk kół od szpitalnych łóżek, na których byli przewożeni chorzy, nieprzyjemne pikanie aparatur, do których byli podłączeni ci w najcięższym stanie. Potarł twarz zmęczonymi dłońmi. Miał nadzieję, że specjaliści jak najszybciej znajdą jakąś szczepionkę, która byłaby zbawieniem dla całego świata, obawiał się, co stanie się, jeżeli nie znajdzie się żaden lek. Nie wierzył, że wirus odejdzie wraz z ciepłem, pamiętał, co mówił mu Lou, w Mediolanie była teraz piękna pogoda.

– Harry jesteś potrzebny – Zoe wsunęła głowę do małej kanciapy, w której się zamknął. – Przykro mi, ale czas twojej przerwy najwyraźniej już minął – poklepała go pocieszająco po ramieniu.

– Jasne, już idę – wrzucił pusty już kubek do kosza i podniósł się z głośnym stęknięciem. Wyszedł już z wprawy, zabawy z Samem to jednak nie była praca w szpitalu i radzenie sobie z naprawdę ciężko chorymi ludźmi.

– Czuję się jak na studiach, wiesz całonocne imprezy, a później prosto z klubu szło się na zajęcia – zażartowała starsza od niego szatynka.

– Szybciej jestem sobie w stanie przypomnieć nieprzespane noce, gdy Sam miał kolki – zażartował, wychodząc razem z kobietą z sali.

– Moje wspomnienia w takim razie są przyjemniejsze – pomachała mu na pożegnanie, gdy skręciła w prawo, a on musiał skierować swoje kroki w przeciwną stronę.

Zastanawiał się chwilę nad słowami znajomej, może jej były przyjemniejsze, ale on za nic w świecie nie oddałby tych momentów, gdy trzymał w ramionach kilkudniowego Samuela, wpatrywał się w jego maleńką, różową buzie, słyszał jego kwilenie i był świadom, że ma przy sobie swój cały świat. Może był miękką kluską, jak czasami lubił nazywać go Lou, ale nie przeszkadzało mu to, dopóki miał przy sobie swoich najbliższych. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top