*58*
Następnego dnia
Amara stała oparta o ścianę przyglądając się jak Hershel opatrywał nogę Allena. A obok niej stał Carl również się przyglądając.
-Twój ojciec nie będzie zadowolony.- powiedziała ściszonym tonem aby tylko Carl mógł ją usłyszeć. Chłopiec spojrzał na nią spod kapelusza.
-Chciałem im tylko pomóc.- mruknął czując się winny. Nie przemyślał tego dokładnie. Gdyby ci ludzie okazali się być źli, mogli by ich skrzywdzić i zabrać im wszystko.
-Rozumiem i nie winie cie za to.- trąciła go ramieniem uśmiechając się do niego co chłopiec odwzajemnił i od razu poprawił mu się humor.- Porozmawiam z Rick'em. Nasza grupa zmniejsza się. Przydali by nam się nowi ludzie. Ci wyglądają na w porządku, a przynajmniej te rodzeństwo. Co do tej drugiej dwójki nie mam pewności.
-Co masz na myśli?
-Mam dziwne przeczucie.
Hershel skończył opatrywać Allena po czym usiadł sobie przy drugim stole. I wtedy do pomieszczenia weszła Beth z maleństwem na rekach. Carl postanowił nazwać ją Judith, po swojej nauczycielce. Blondynka podeszła do stolika aby wziąść pokarm dla małej. Przybyli zainteresowali się Judith, a w szczególności Sasha, nie dowierzając że w takim świecie żyją jeszcze niemowlęta. Ciemnoskóra kobieta zbliżyła się do Beth aby móc dokładniej przyjrzeć się maleństwu.
-Jak duże jest dziecko?- zapytała Sasha.
-Ma zaledwie tydzień.- powiedział Hershel.
-Myśleliśmy, że już więcej nie zobaczymy niemowlaka. Piękne. Jak się czujesz?- zwróciła się Sasha do Beth myśląc, że jest matką dziecka.
-Nie jest moje.- odpowiedziała blondynka zmieszana.
-A gdzie jest matka?- ciemnoskóra kobieta rozejrzała się po zgromadzonych. Ale oni nie odpowiedzieli. Sasha zrozumiała po ich zachowaniu, że ta kobieta nie żyje.- Przykro mi.- powiedziała odsuwając się od Beth. Było jej głupio że poruszyła ten temat, który musi być dla nich ciężki. Beth wzięła pokarm po czym wyszła z pomieszczenia.
-Przeszliście przez niezłą sieczkę.- stwierdził Tyreese.
-A kto nie przeszedł?- zapytała ogólnie Amara, odpowiedz była oczywista. W takim świecie jak teraz nie da się przeżyć bez żadnych strat, cierpienia i bólu. Tak właśnie teraz jest.
-Na zewnątrz jest tylko gorzej. Umarli są wszędzie. To sprawia że żyjący zatracają się coraz bardziej. Jesteście jedynymi porządnymi ludźmi, jakich spotkaliśmy.- powiedział Tyreese.
Opowiedzieli im, że na początku Tyreese i Sasha przebywali razem w bunkrze pod szopą, który zbudował ich sąsiad Jerry, miał bzika na punkcie przetrwania. Opuścili go gdy skończyły się zapasy. Pierwszymi ludźmi których spotkali to był Allen i Ben oaz Donna. A kiedy opuścili Jacksonville była ich cała grupa, w pewnym momencie nawet aż 25 osób. Ale ich obóz został zaatakowany jakoś siedem tygodni temu. I od tamtego czasu podróżowali.
Hershel zaproponował im że mogą pochować Donne, która zmarła gdy tu dotarli na podwórzu obok innych grobów.
-Dziękuję że się nami zajęliście.- powiedział wdzięcznie Tyreese.- Przez chwile nie wiedzieliśmy na kogo trafiliśmy.
-My tak samo. Mieliśmy trochę przejść z innymi ludźmi.- powiedział Hershel.- Tyreese... Nasza grupa jest o wiele większa. Blisko ze sobą związana. Nie przywiązywałbym się do tego miejsca.- staruszek wstał i zaczął powoli wychodzić z pomieszczenia.
-Nie bylibyśmy problemem.- powiedział czarnoskóry próbując być przekonującym.
-To nie on podejmuje decyzje.- wtrąciła Amara odbijając się od ściany.
-Kto wiec? Ty?
Ciemnowłosa nie odpowiedziała i razem z Hershel'em i Carl'em wyszła z pomieszczenia zamykając kraty.
-Proszę was! Widzicie jakimi ludźmi jesteśmy.- zawołał za nimi Tyreese prosząc ich.
-Rick nie pozwoli im zostać.- stwierdził Hershel spoglądając na Amare gdy odeszli wystarczająco daleko od krat.
-Prawdopodobnie. Ale spróbuje go przekonać. I tak jest nas mało. A teraz jacyś ludzie porwali naszych. Dodatkowa pomoc by się przydała, zwłaszcza jeśli będziemy musieli walczyć.
~~~~
Amara razem z Beth i Axel'em wyszli na dziedziniec gdzie przybysze wynieśli ciało ich zmarłej towarzyszki i chcieli je zakopać na spacerniaku. Podeszli do nich chcąc wręczyć im łopaty aby mogli wykopać grup. Ciemnowłosa zauważyła ich dziwne zachowanie jakby przeszkodzili im w rozmowie. Allen i Ben wystąpili aby odebrać od Axel'a i Beth łopaty, ale Sasha i Tyreese szybko wyprzedzili ich ustając przed nimi i z wdzięcznymi uśmiechami wzięli narzędzia.
-Bardzo dziękujemy.- powiedział Tyreese.
-Potrzebujecie pomocy?- zapytał ich Axel.
-Nie, poradzimy sobie.- zapewniła Sasha.
-Dajcie znać gdybyście czegoś potrzebowali.- powiedziała z uprzejmością Beth po czym razem z Axel'em odwrócili się i zaczęli odchodzić.
Amara została przyglądając się jak jej przyjaciele odchodzą. A gdy weszli już do bloku odwróciła się patrząc na przybyszów. Nie chciała tego robić przy swoich, wolała zostać z nowymi sam na sam i porozmawiać z nimi.
-Coś nie tak?- zapytał Tyreese nie rozumiejąc czemu ciemnowłosa została.
Amara wyciągnęła z kabury pistolet i machnęła bawiąc się nim w powietrzu, ale nie skierowała go bezpośrednio na nich. Nowi zestresowali się widząc wyciągniętą bronią.
-Wolałam to zrobić na osobności. Chciałabym abyście coś zrozumieli. To proste. Wy niczego nie kombinujecie, będziecie grzeczni i nie będziecie planować czegokolwiek co zaszkodzi mi albo moim ludziom, to nic wam nie będzie.- powiedziała to na luzie, ale po chwili spoważniała i spojrzała na nich chłodno.- Jeśli będziecie chcieli coś zrobić, a nie będzie mnie obchodziło czy to tylko jedne z was postanowi być idiotą i coś zmajstruje. Odpowiecie za to wszyscy. Nie będę pytała i chciała żadnych pieprzonych wyjaśnień. Zabije was. I uwierzcie mi że nie będę potrzebowała do tego tego pistoletu.- zamachała bronią przed nimi.- Gołymi rękoma też dałabym rade. A nie macie pojęcia z kim macie do czynienia. Wiec was ostrzegam. Jedna wasza niewłaściwa decyzja, a będziecie gryźć piach. Rozumiecie mnie?
Przytaknęli jedynie głowami wystraszeni jej otwartymi groźbami. Nie kryła się z tym. Chciała im wprost oznajmić aby zrozumieli że lepiej nie zadzierać z nimi, a zwłaszcza z nią. Nic jej by nie powstrzymało gdyby skrzywdzili kogoś z jej grupy. Ci ludzie są jak rodzina, a o rodzinę się dba.
-W takim razie świetnie.- schowała broń i wyłączyła swój groźny tryb bojowy.- O i jeszcze jedno. To nie ja podejmuje decyzje. I prawdopodobnie nasz przywódca was stąd wyrzuci gdy wróci z pozostałymi. Ale spróbuje z nim porozmawiać. Nie wyglądacie na złych ludzi i mam nadzieje, że tak jest w rzeczywistości.- posłała wrogie spojrzenie Allenowi i jego synowi. Do nich jakoś czuła niechęć. Po czym z przychylniejszym spojrzeniem spojrzała na rodzeństwo.- Jednak nie mogę obiecać że na pewno tu zostaniecie. Wiec cieszcie się tym miejscem póki możecie. Mam nadzieje że was nie przeraziłam, ale powinniście mnie zrozumieć. Dbam o swoich, a was nie znam dlatego wole być ostrożna. Zbyt wielu złych ludzi już spotkałam.
-Rozumiemy.- powiedział Tyreese kiwając lekko poddenerwowany głową.- I doceniamy że chcesz się za nami wstawić.
-Dziękujemy. Bardzo to doceniamy.- dodała jeszcze Sasha.
Amara skinęła im głową po czym odwróciła się i zaczęła iść w kierunku wyjścia z dziedzińca aby dołączyć do Carl'a i Carol, którzy są przy wierzy przy głównej bramie.
-Czy mi się wydawało tylko czy przed chwilą im groziłaś?- zapytała zgryźliwie Carol wskazując głową na czwórkę przybyłych na dziedzińcu. Amara ledwo zdążyła do nich podejść, a szarowłosa już na starcie zaczęła ją wypytywać.
-Nie powiem nie. Ale chciałam aby zrozumieli na czym stoją i aby wiedzieli, że nie ma niczego czego nie zrobiłabym dla swojej grupy.- spojrzała z uśmiechem na Carl'a, który również odwzajemnił gest.
-Wiemy o tym bardzo dobrze, już to nie raz udowodniłaś.
Zapadła miedzy nimi cisza. Amara podeszła bliżej wieży i oparła się plecami o ścianę. Martwiła się. Od wczoraj nadal ich nie ma, a już jest dawno po południu. Za jakieś trzy godziny zacznie się ściemniać. Wolała jechać z nimi, pomóc uratować Maggie i Glenn'a, ale Daryl jednoznacznie wyraził że nie chce by jechała. Mogła oczywiście się go nie posłuchać bo niby kim jest aby decydować co ona może robić, a czego nie może.
-To oni.- powiedział radośnie Carl widząc jak zza drzew wyłania się samochód, którym Rick i reszta pojechali. Carol podbiegła do bramy i rozsunęła ją aby wjechali. Carl otworzył im drugą bramę, ale zatrzymali się przy wieży.
Pierwszy wysiadł Rick i mocno przytulił swojego syna. Amara podeszła do nich i przywitała się z byłym policjantem.
-Dobrze widzieć cie żywego.- mężczyzna skinął głową w odpowiedzi. Ciemnowłosa spojrzała w bok słysząc otwierane drzwi samochodu. Podeszła do Maggie, która wysiadła i przytuliła ją ciesząc się że wrócili cali. Po czym objęła Glenna, ale gdy odsunęła się od niego gdy usłyszała jęk bólu z jego ust zobaczyła w jakim stanie jest.
-Boże, co oni ci zrobili?- zapytała z zmartwieniem, raz patrząc na Maggie, która wydała jej się dziwna, po czym spojrzała na Glenna.- Co oni zrobili wam obojgu?
-To sprawka Merle, brata Daryl'a.- wyjaśnił z złością Glenn. Amara zmarszczyła brwi.
-Czy przypadkiem ten człowiek nie przepadł w Atlancie?- zapytała. Podobno znaleźli jego odciętą rękę na dachu, ale jego już nie było tam.
-Chciałbym żeby tak było.- warknął i odsunął się wracając do samochodu. Co ten człowiek im zrobił?, pomyślała zdenerwowana.
-O co chodzi?- zwróciła się do Rick'a zauważając jego wyraz twarzy, który ją zaniepokoił.
-Jedzcie. Spotkamy się w środku.- Rick zwrócił się do Maggie i Glenna, po czym ta dwójka wsiadła do samochodu. Amara usunęła się z drogi aby mogli przejechać. Zauważyła że w środku pojazdu była tylko jeszcze nieprzytomna Michonne. Nie było Daryl'a. Zaraz co?
-Gdzie jest Daryl?- zapytała Carol wyprzedzając Amare. Szarowłosa wyglądała na zmartwioną i zdezorientowaną. Ciemnowłosa zbliżyła się do ich lidera zauważając zmieszanie na jego twarzy, jakby nie wiedział jak powinien dobrać słowa.
-Czy on... - Rogers nie dała rady dokończyć bo głos uwiązł w jej gardle. Mężczyzna przed nią szybko zaprzeczył głową.
-Bez obaw żyje.- Rick położył rękę na ramieniu ciemnowłosej. Kobiecie trochę ulżyło, ale nadal nie rozumiała gdzie on jest i czemu go tu z nimi nie ma. Czemu nie wrócił? Grimes jakby czytał w jej myślach.- Spotkaliśmy jego brata w Woodbury. To on porwał ich, a Glenna torturował. Nie mogliśmy pozwolić mu z nami wrócić. Daryl... - zaciął się przyglądając się jej. To co zrobił kusznik również go zabolało. Ale jak ma jej to powiedzieć?- On... odeszli razem.
-Jak to odszedł?- zapytała cofając się do tyłu. To co powiedział jej Rick było jak cios prosto w twarz, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody.
-Daryl nas zostawił? Na zawsze? Wróci jeszcze?- Carol obsypała byłego policjanta pytaniami, na które nie odpowiedział. Po jego zachowaniu było widać, że Daryl prawdopodobnie już nie wróci. Wybrał swojego brata łajdaka.
Amara obróciła się nerwowo wokół własnej osi. Nie mogła w to uwierzyć. Jeszcze wczoraj z nim rozmawiała, powiedział że wróci, ale tego nie zrobił. To bolało, znowu. Zmarkotniała. Sfrustrowana przetarła dłonią twarz. Wściekła się nagle, zacisnęła mocno pieści aż zbladły jej kciuki. Miała też ochotę płakać, ale nie chciała uronić ani jednej łzy przez niego. Odszedł, zostawił ją. Po tym wszystkim co przeszli. Myślała że jest dla niego ważna, że coś znaczy.
Rogers poczuła na swoim ramieniu rękę. Obróciła się przez ramie i zobaczyła Ricka, był rozbity i strapiony.
-Czemu to zrobił?- załkała, ale nie uroniła ani jednej łzy. Miała dosyć płakania i tracenia ludzi. Mężczyzna nie odpowiedział tylko objął ją w próbie pocieszenia. Kobieta odwzajemniła uścisk i opierając podbródek na jego ramieniu zobaczyła rozgoryczoną Carol. Ma tu ludzi, którym zależy na nim i to bardzo, a jednak zadecydował się ich opuścić.
-Chodźmy.- powiedział Rick i odsunął się od niej. Amara przytaknęła posępnie głową.
We czwórkę ruszyli piaszczystą ścieżką w stronę dziedzińca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top