*5*

Jason zaprowadził Amare do swojego namiotu. Kobieta odłożyła swoje rzeczy i klapnęła twarzą na prowizoryczne łóżko wykończona podróżą. Jason usiadł obok niej i odgarnął kosmyki jej włosów z jej twarzy by mogła na niego spojrzeć, ale i tak przymknęła powieki czując ogromne zmęczenie.

-Od dawna nie spałam na czymś tak wygodnym.

- To tylko sterta szmat i kocy.- powiedział z rozbawieniem chłopak.

-I co z tego, jest cholernie wygodna.

-Bardzo za tobą tęskniłem.

-Ja za tobą też.- ciemnowłosa otworzyła oczy i spojrzała na niego czule.

-Co działo się u ciebie zabim tu doszłaś? Spotkałaś kogoś po drodze?

-Tak, ale to przeszłość. Nie chcę o tym rozmawiać, liczy się to co mamy teraz. Znalazłam cię.- uśmiechnęła się mimo że w oczach zebrały jej się łzy gdy przez myśli przeszły wspomnienia z czterech miesięcy, które były najgorszym czasem jaki w życiu przeszła, to ją zmieniło i obawia się że na gorsze. Wyciągnęła rękę w stronę swojego chłopca, którego traktuje jak własne dziecko i złapała go za dłoń.

Przez parę minut po prostu cieszyli się własnym widokiem nic nie mówiąc, ale Jason chciał żeby ona wiedziała co stało się z Benny'm dlatego przerwał ciszę.

-Myśleliśmy że Atlanta jest bezpieczna. Ja i Benny spakowaliśmy się i wyjechaliśmy, próbowaliśmy się z tobą skontaktować, ale komunikacja padła. Ci ludzie nam pomogli, ale Benny'emu się nie udało.- chłopak posmutniał przypominając sobie jak go uratował.- Sztywni go dorwali, poświecił się bym miał szanse uciec.

Amara widząc jak bardzo jest przybity i prawie jest bliski płaczu obróciła się na bok trzymając wciąż jego dłoń i kazała położyć się mu obok niej. Przytuliła go i zaczęła głaskać go po włosach by się uspokoił. Jason schował twarz w jej włosach czując się bezpiecznie w jej ramionach, tak bardzo mu jej brakowało.

-Już nic ci nie grozi. Jestem przy tobie i zrobię wszystko by cie chronić.- powiedziała uspokajająco.

Wspomnienie

Krzyki, wystrzały z broni, płacz, krew oraz sztywni rozrywając i pożerający wszystkich w obozowisku. Amara spocona i brudna od krwi strzelała oraz odcinała głowy maczetą bez wytchnienia próbując wydostać się z tego piekła. Po miesiącu od wydostania się z ośrodka i samotnej tułaczki znalazła grupę, do której dołączyła. Ale na długo się z tego nie nacieszyła. Sztywni zjawili się nie wiadomo skąd, otoczyli ich z każdej strony i zaczęli zabijać każdego po kolei.

Amara obejrzała się za ramię w tej samej chwili gdy sztywni rzucili się na lidera grupy, nie miał szans było ich zbyt wielu.

-Anderson!- krzyknęła ciemnowłosa zabijając w szaleństwie sztywnych by się do niego dostać. Ale kolejna fala chodzących trupów szła w jej stronę. Musiała się cofnąć i oglądać jak wszyscy giną.

Gdzieś za plecami usłyszała krzyki i błaganie o pomoc. Odwróciła się i zobaczyła dwie dziewczyny, siostry Alex i Jassmy. Ta starsza, Alex chowała za swoimi plecami młodszą i jednocześnie strzelała do sztywnych, ale szybko naboje w magazynku się skończyły i zostały bez ochrony. Amara bez zastanowienia ruszyła im na pomoc. Oczyściła sobie drogę do nich.

-Trzymajcie się blisko mnie. Biegniemy w tamtą stronę.- rozkazała podając pistolet starszej z sióstr oraz wskazała kierunek gdzie jest mniej sztywnych by wiedziały gdzie biec.

Rogers wbijała i cięła nie zwracając uwagi na zmęczenie. Przepychała kopiąc i uderzając by przebić się. Jedyne o czym w tej chwili myślała to wydostanie się z tego piekła. Udało im się wydostać i wbiegły głębiej w las. Amara biegła z przodu oczyszczając im drogę aż w końcu przestały napotykać przed sobą sztywnych. A istne piekło zostało daleko w tyle. Ale mimo to Amara nie zwolniła i dalej uparcie biegła przed siebie. Dopiero po kilku minutach usłyszała za sobą Alex.

-Doktor Roger! Niech pani się zatrzyma!- krzyknęła czując jak ledwo łapię oddech i zatrzymała się pomagając wstać siostrze, która przewróciła się przez odstający korzeń. Jassmy nie zauważyła go przez panujący mrok mimo że blask księżyca przebija się przez konary drzew i oświetla im trochę drogę. Dla Amary to wystarczyło by widzieć gdzie biegnie, przecież jeździła na survival i musiała radzić sobie w podobnych sytuacjach oczywiście nie było tam chodzących trupów łaknących żywego mięsa.

Ciemnowłosa zatrzymała się i odwróciła się. Podbiegła do nich i chwyciła Jassmy.

-Dasz radę biec? Musimy przebiec jeszcze kawałek.- zapytała mimo że widziała że dziewczyna ledwo trzyma się na nogach. Jest roztrzęsiona, przerażona i wykończona. Jassmy zaprzeczyła głową cicho łkając. Amara zdjęła z ramion torbę oraz łuku i podała je Alex by ona to niosła po czym wzięła Jassmy na barana. Sama była zmęczona, ale nie zostawi tych dziewczyn samych bo zginą. 

Ponownie ruszyły w drogę, ale nie biegły szaleńczo przed siebie tylko truchtem.
Przedostały się spory kawałek dalej i zatrzymały się przy rzeczce gdzie Amara zdecydowała że jest tu bezpiecznie i mogą odpocząć. Odstawiła Jassmy na ziemię i klapnęła na ziemię ciężko oddychając. Teraz adrenalina zmalała i dopiero teraz Amara odczuła ból mięśni i okropne zmęczenie, a płuca miała wrażenie że brakuje w nich tlenu.

-Co teraz zrobimy?- załkała Jassmy i wtuliła się jeszcze bardziej w siostrę, która próbowała ją uspokoić sama będąc blisko załamania.

Amara podniosła się do siadu i spojrzała na siedzące przy konarze dziewczyny. Nie może im powiedzieć że wszystko będzie dobrze bo wtedy by skłamała. One same sobie nie poradzą, potrzebują jej.

-Przetrwamy to, musimy.

~~~~

Zapadła już noc obozowicze zebrali się wokół tlących się ognisk by trochę się ogrzać. Jason zaproponował Amarze by dołączyli do nich aby mogła zapoznać się z nimi bliżej. Kobieta nie była pewna co do tego pomysłu, wolałaby pójść odpocząć, ale wiedziała że jej adoptowany syn ma racje. Skoro ma zostać to musi ich poznać bliżej. 

Oboje wyszli z namiotu i skierowali się do jednego z ognisk. Przy drugim siedzi krótkowłosa kobieta z mężczyzna i dzieckiem, a przy pierwszym jest znacznie więcej osób. Kasztanowo włosa kobieta z chłopczykiem, starszy mężczyzna, dwie blondynki w różnym wieku oraz Shane, który prawdopodobnie tu dowodzi, a przynajmniej tak wydaje się ciemnowłosej. Amara zauważyła że na kamperze na dachu jest jeszcze inny mężczyzna z bronią i rozgląda się po okolicy. Kilka innych jeszcze osób siedzi przy swoich namiotach.

Jason usiadł pomiędzy Shane'em, a staruszkiem gdzie było najwięcej miejsca. Amara usiadła tuż obok chłopaka zauważając że nie ma tu z nimi tego mężczyzny z kuszą, Dayl'a. 

-Jestem Dale.- staruszek obok niej wyciągnął do niej rękę przedstawiając się. Amara uścisnęła jego dłoń.- Te dwie blondynki to Andrea i Amy, są siostrami.- Dale zaczął przedstawiać wszystkich po kolei. Amara skinęła do nich głową, a młodsza z sióstr machnęła przyjacielsko do niej dłonią.- To Lori i jej synek.- wskazał na kasztanowłosą i chłopca, kobieta uśmiechnęła się delikatnie do Amary.- Jacqui.- wskazał na ciemnoskórą kobietę.- Tamci to Carol jej mąż Ed oraz córka Sophie.- wskazał rodzinę przy drugim ognisku.- Shane'a już poznałaś. A ten na dachu to Jim. Kilku naszych jest jeszcze na wyprawie po zapasy. - wskazał mężczyznę stojącego na kamperze. 

-Miło mi was poznać.

-Podobno pracowałaś w ośrodku chorób zakaźnych, to prawda?- zapytała blond włosa, Andrea.

-Tak. Ale to miejsce zostało zniszczone cztery miesiące temu. Wojsku nie udało się ochronić ośrodka. 

-Pracowaliście tam nad lekarstwem?- zapytała Lori. Amara przytaknęła jej.- Udało się wam?

-Nie, zanim zrobiliśmy jakiś postęp wszystko szlak trafiło.  Gdybyśmy mieli więcej czasu, może wtedy by się udało.

-Jak to?

-Inni myśleli nad lekarstwem, które po wstrzyknięciu uzdrowi zakażonych. Ale podczas badań okazało się coś, coś czego się nie spodziewaliśmy. Wyszło na jaw że wszyscy mamy to w sobie, że wszyscy jesteśmy zakażeni i po śmierci nawet jeśli nie zostaliśmy zarażeni zmienimy się w te niemyślące monstra, które łakną tylko żywego mięsa. 

-Jak to wszyscy?

-Mamy to w sobie?

Ta informacja wstrząsnęła nimi, nawet ci z drugiego ogniska słyszeli co Amara powiedziała. Ciemnowłosa zauważyła że niedaleko nich przy drzewie siedzi Daryl i im się przysłuchuje, ale nie zwróciła na niego większej uwagi.

-Uspokójcie się, panika nam nie pomoże.- powiedział Shane, a reszta umilkła.- Jest coś jeszcze?- zwrócił się do Amary.

-Można tak powiedzieć. Jak mówiłam inni niewłaściwie do tego podchodzili. Porównałam tą zarazę do raka i można powiedzieć że pod kilkoma względami są do siebie podobne. Ludzkie ciało wytwarza krwinki do walki z rakiem, a komórki rakowe każdy z nas ma w sobie tylko że uśpione dlatego skoro mamy ten wirus w naszych ciałach pomyślałam nad tym by ludzkie ciało samo mogło z nim walczyć. Żeby nasz organizm mógł wytwarzać krwinki, które walczyły by z tym wirusem. Myślałam nad modyfikowaniem szpiku kostnego, ale zanim przystąpiłam do testów ośrodek został zaatakowany i wszystko poszło z dymem. 

-Ale jest jakaś szansa, prawda?- zapytał staruszek.

-Myślę, że tak. Gdybym miała laboratorium to mogłoby się udać. 

-To dobra wiadomość.- dodała Lori.- Najlepsza jaką od początku zarazy usłyszeliśmy. 

-Daje nadzieje że świat może przetrwać.- powiedziała Amara spoglądając w stronę siedzącego przy drzewie Daryl'a. Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, ciemnowłosa szybko odwróciła wzrok.- Wybaczcie, ale jestem padnięta. Dobrej nocy.- wstała i pożegnała się z resztą po czym udała się do namiotu razem z Jason'em, który też postanowił się już położyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top