6. Always on the run


*na samym początku - tak, wiem, że Anze wygrał w 2018 roku zawody w Zakopanem, ale na potrzeby ff musiałam to zmienić*

Proszki nie działały. Wydawało mi się, że wszystko co zobaczyłam, było czystym obłędem. Fikcją. Samobójstwo Ryoyu zostało zaplanowane. Daniel Andre Tande nie rzuciłby się przy zbyt ogromnym wietrze prosto przed siebie na złamanie karku. Obaj mężczyźni stali się czołowymi sportowcami w dwóch różnych przedziałach czasowych i obaj zginęli, dzień po dniu. Jak to możliwe, że policja przeoczyła taki trop? Dlaczego nie przeprowadzono testów u patologa? Dlaczego nie zbadano dokładnie śmierci Japończyka, którego co dopiero zaczęto opłakiwać? Abstrakcja. Wbijałam paznokcie w gorące, spocone dłonie, co rusz czując ciarki na plecach. Niepowiadomienie policji automatycznie czyniło nas podejrzanymi. Oba wybory skazywały tak naprawdę na śmierć. Gliny zjawią się jutro, a wystarczył tylko moment - zobaczenie ciała Daniela. Rozpocznie się cała procedura. Dojdą do wniosku, że sytuacja nie jest normalna, więc będą wzywać każdego na przesłuchania. Wystarczy, że znajdą ślady, a podejrzenia przesuną się właśnie w naszą stronę. Nie potrafiłam jasno myśleć ani mówić. Miałam wrażenie, że pokój jest za mały, a mój oddech znów się kurczy. Że to nie jest normalne, a zabójca czai się gdzieś blisko. Że w każdej chwili może wparować do mojego pokoju i wtedy nie zrobię zupełnie nic. Będę stać, a po moich zimnych stopach rozejdzie się mrowienie. Powoli spojrzę na jego zadowoloną twarz, odbijającą się w świetle księżyca, żeby chwilę potem usłyszeć brzęk ostrego metalu i swój własny krzyk.

Teraz wariowałam. Panikowałam. Zsuwałam się powoli wzdłuż łóżka, próbując nabrać powietrza w płuca. Wyrzucić z siebie wizję powyginanych kończyn Norwega i jego oczu, mokrych od łez. Szkarłatnej krwi wsiąkniętej przez śnieg. W pewnym momencie, tylko drewniana rama mnie podtrzymywała. Ktoś mógłby stwierdzić, że się duszę. Że to wszystko wygląda jak atak paniki. Że mam problemy z radzeniem sobie w życiu. Podniesienie się z podłogi wydawało się czymś odległym, niebezpiecznym. Strach paraliżował, a skóra stawała się gorętsza niż kiedykolwiek wcześniej. Pot znów objął mnie swoimi ramionami. Chciałam tylko przeczołgać się po szarawej wykładzinie prosto do walizki z proszkami, teraz tak cholernie odległej. Wrócić do stanu sprzed niedawna. Wiedzieć co tak naprawdę robiłam w austriackiej kadrze.

***

- Jestem niewystarczająco doświadczona? To ci przeszkadza? Moje metody leczenia są beznadziejne? W czym do cholery jestem gorsza od innych, Gregor? - zapytałam na skraju wytrzymałości.

Cierpliwość okazała się kwestią względną. Mówienie: "Mam dość", nie było już wystarczające. Irytacja związana ze Schlierenzauerem przeszła z mojej prywatnej strefy do gabinetu, gdzie znów się spotkaliśmy. Białe, sterylne pomieszczenie jeszcze bardziej napędzało naszą złość. Nie chciałam go nienawidzić, czuć się rozczarowana tym, czego się spodziewałam. Wobec czego wiązałam nadzieje - płonne.

Bauerhoff znów wylądował na tydzień w szpitalu, zostawiając mnie samą z papierologią i tym arogantem. Przez jeden moment pojawiła się w moim życiu ochota, żeby strzelić sobie kulkę i dać ze wszystkim spokój. Austriak wreszcie będzie zadowolony, a ja przestanę się denerwować. Trzasnęłam drzwiami, zostawiając go samego, żeby mógł się ubrać, a sobie dając czas na myślenie.

***

- Odchodzę - odparłam, czując jak ogromny kamień spada mi właśnie do żołądka.

Jak wszystko toczy się zdecydowanie zbyt szybko, a ja nie potrafię wytrzymać napięcia spowodowanego tą całą sytuacją. Niezwykły stawał się fakt, że praca marzeń okazała się katorgą, której nie potrafiłam unieść. Krzyż, który za sobą ciągnęłam, przechylał się w dół. Ku upadkowi.

- Mam nadzieję, że teraz będziesz wreszcie zadowolony. - Uśmiechnęłam się krzywo, zupełnie bez przekonania.

Bolały mnie moje słowa, które tak gładko wydobywały się z mojego gardła. Ten wspaniały idol, którego chciałam kiedyś zobaczyć, poprosić o autograf i zwyczajnie porozmawiać, zniszczył każde dobre wspomnienie związane ze skocznią. Z całym sportem. Błąd, który popełniłam wciąż tkwił w mojej głowie, a ja nie potrafiłam przestać myśleć o tym, że Go zawiodłam. Bo czegoś we mnie nie lubił. Może nawet mnie nienawidził.

Natomiast szatyn opierał się o moje brzozowe biurko, stukając o nie cicho palcami.

- Możesz się ubrać - rzuciłam prawie, że obojętnie.

Prawda kłuła w oczy. Czułam ogromną gorycz i żałość, zdając sobie w tamtym momencie sprawę z faktu, że wszystko na co do tamtej pory pracowałam, okazało się bez znaczenia. Tylko dzięki jednemu mężczyźnie, który zdmuchnął moje marzenia niczym domek z kart, mianując siebie Jokerem. Mocne perfumy Gregora znów wypełniały całe pomieszczenie, a każdy jego oddech sprawiał, że traciłam w sobie samokontrolę. Jego wewnętrzna, zimna postawa doprowadzała mnie do szału, a to wystarczyło. Jutro zamierzałam złożyć wypowiedzenie, a dziś zakończyć to, co zaczęłam.

- I wiesz co? Kiedyś byłeś moim idolem - powiedziałam, wypełniona zawodem, czując, jak oszustwo powoli wymyka się spod kontroli i nie dzieli nas już żadna kotara. Teraz byliśmy na równi. A on miał mnie posłuchać. Nawet, jeśli bronił się, udając, że jest odporny na wszystko, znów kłamał. Krył perfekcyjną maskę.

- Kiedyś uważałam, że ten Schlierenzauer powinien być wzorem dla młodych ludzi, którzy chcą osiągnąć coś w życiu.

Popadałam ze skrajności w skrajność. Nie pozwoliłam mu nawet dojść do słowa, bo kontynuowałam swój żałosny monolog, spoglądając na krajobraz gór i słońce skrywające się za nimi. Na ten ostatni zachód, który oddziaływał na moje emocje usilniej niż wszystko inne. Jakby diametralne zmiany niszczyły każdy dobry moment, a tym samym samopoczucie.

- Więc harowałam ciężej niż inni, przesiadywałam godziny, dnie, noce, żeby być jak najlepsza. Taka jak ty.

To było takie cholernie mdłe. Żenujące. Przecież to go nie zamierzało obejść. Światowej sławy sportowca nie obchodziło zdanie małomiasteczkowej lekareczki. Na cholerę mu to?

- Nie wiem, jakim cudem udało mi się dostać, ale gdy Bauerhoff miał mi cię przedstawić, pomyślałam, że tak, to niezwykłe. Bo grałeś w telewizji człowieka, który się nie poddawał. Otwarcie mówiłeś o swoim zdaniu, wszyscy cię uwielbiali, a przynajmniej tak myśleli. Włącznie ze mną.

Znów coś we mnie pękło. Jakby całe dzieciństwo właśnie zniknęło, a zastąpiła je rozczarowująca dorosłość. Szara. Bez koloru. Bez elementu spontaniczności, jaki kiedyś odgrywał dla mnie Schlierenzauer.

- I... gratulacje, chyba właśnie udowodniłeś, że się myliłam - powiedziałam, czując jak mój głos właśnie się rozdrabniał. - Złamałeś mnie. Wygrałeś.

Po czym, ocierając łzę z policzka, wyszłam z pomieszczenia. A on za mną, udając, że wcale nie zauważa jak jego oczy się szklą w odbiciu lustra.

***

Pustynia w gardle i mrowienie nie przechodziły. Koszmar nie kończył się na dziesięciu minutach, wciąż trwał, a ja nie potrafiłam zrobić nic. Miałam wrażenie, że stałam się obcą sobie marionetką, a ciało odmawiające mi posłuszeństwa tylko grało wykonujące polecenie. Nawet wydając z siebie cichy krzyk, nie działałam sobie na korzyść. Po mimo cytrynowego zapachu, który utrzymywał się w moim lokum, ja czułam co innego. Znalazłam się w surrealistycznym świecie, z którego nie potrafiłam wyjść. Byłam sama. Anze spał i po raz kolejny nie miał o niczym pojęcia. Znowu dotknęła mnie gorycz. Narzucanie się. Konkurs to, konkurs tamto.

***

2017 rok

Polska publiczność nigdy nie przestała mnie zadziwiać. Biało-czerwone flagi w morzu ludzi sklejały się w jedność, powodując niesamowity widok dla żywego oka. Podobało mi się uczucie przynależności i łzy wzruszenia płynące ze strony starszych kobiet wymachujących wuwuzelami.

- And the first of the top.... Anzeeeee Semeniiic! - ryknął spiker, a ja odwróciłam się w stronę podium, wypatrując niebieskawej kurtki zawodnika.

Nigdy nie czułam się tak podekscytowana jak wtedy. Prawie nigdy. Ten konkurs był dla Semenica naprawdę ważny. Ta rosnąca radość z jaką wskoczył na podium sprawiła, że uśmiechnęłam się szerzej. Udało mu się. Tym razem był najlepszy.

Nie potrafiłam przestać gapić się na tak cudowną ceremonię w miejscu, gdzie skoki stawały się czymś więcej niż sportem. Gdzie tak naprawdę wszyscy się bawili, a całe Zakopane śpiewało. Tylko On stał i mimowolnie przez barierki wpatrywał się nonszalancko w dzisiejszych wygranych. Znowu szło mu gorzej. Schlierenzauer podniósł na mnie swój wzrok wypełniony cichym bólem. Odkąd odeszłam z kadry, nie znalazłam większego zatrudnienia. Jednak, gdy Anze zaproponował, żebym najpierw pojechała z nimi do Zakopanego na zawody, bo to właśnie tam mógłby przedstawić mnie całemu sztabowi, uznałam to za dobrą oznakę. Miałam szansę powrócić. Tymczasem moje zachowanie wobec Gregora wciąż nie było jasne. Wynikła między nami tak ogromna rozbieżność, której nie potrafiliśmy wyeliminować u siebie nawzajem. Mieliśmy obłudne wrażenie, że nasze drogi po całym zajściu  więcej na siebie nie nastąpią. Nigdy tak bardzo się nie pomyliliśmy. Wystarczyło spotkanie w przypadkowym barze, dłuższa rozmowa, alkohol i muzyka z lat osiemdziesiątych - wciąż nie potrafiłam wymazać z pamięci tamtego wieczora. Nocy.

Odejścia.

Tak bardzo chciałam beztrosko zachwycać się zwycięstwem swojego chłopaka, który w pełni zasłużył na dzisiejsze podium. Który ciężko pracował, żeby znaleźć się w czołówce i teraz stać na pudle z najlepszymi. Wypatrywał mnie pomiędzy ujęciami kamer, jak gdyby chciał sprawdzić czy wszystko w porządku. Wręcz błagałam, żeby właśnie tak było. Dla Semenica miłość wydawała się prosta: kochasz kogoś, jesteś z nim, dajesz mu wszystko. 

Udawałam, że świat dokładnie tak działał - bez komplikacji i głuchych rozwiązań.

Za to wpatrywanie się w zmieszanego Schlierenzauera ani odrobinę nie pomogło. Tego, który od niesamowitego bohatera stoczył się dół i częściej niż w konkursach, nie przechodził kwalifikacji. Udawał, że wszystko w porządku, choć jego bezdenne słowa wciąż tkwiły w mojej głowie, widząc obraz zagubionego człowieka. Tylko i wyłącznie on odważył się pokonać dzielące nas kilka metrów i znów spojrzeć mi w oczy. To od jego perfum kręciło mi się w głowie. To przez niego nie potrafiłam skupić się na hymnie Słowenii, który właśnie się rozpoczął.

- Przekaż mu ode mnie gratulacje - powiedział swoim ochrypłym głosem. - I przepraszam. Za wszystko.

I jak gdyby nigdy nic ponownie odszedł, wystawiając moje emocje na próbę. Zbyt dużą i ciężką.

***

Gregor

Bycie tym najgorszym zawsze wydaje się być wadą aż w pewnym momencie przestajesz na to spoglądać. Przecież dno zawsze pozostanie dnem, a wysokość wysokością. A ja sobą. Nabranie perspektywy kosztowało mnie niewątpliwie wiele. Spalenie mostów z ludźmi, którzy darzyli mnie szacunkiem, zabrało największą cenę, jaką byłem sobie w stanie wyobrazić. Bycie samotnym nie stanowiło niczego złego. Dostrzegałem coraz więcej różnic i podobieństw, szczegółów, na które posiadałem tak ogromny wpływ, a mimo to, zwyczajnie je odrzuciłem. Lub też, kolokwialnie mówiąc - spieprzyłem. 

Tak, tak właśnie się czułem, czując chylenie się ku upadkowi. Znajdowałem się na samym dole paraboli.

Znów nie zmrużyłem oka ani nie zjadłem kolacji. Wszystkie błędy odrzucałem gdzieś z tyłu głowy, byle tylko móc skakać i skupić się się na fazie lotu - a potem twardy grunt przejmował inicjatywę. Bula.

Po raz kolejny spojrzałem na Koflera, który już chrapał. Zasnął od razu, gdy tylko wróciliśmy do pokoju. Gdy ja wróciłem do pokoju.

Krew we mnie zawrzała. Ścisnąłem dłonie mocniej, a potem podniosłem się z białego materaca i zarzuciłem na siebie bawełniany, szary podkoszulek. Coś, cokolwiek, w czym mogłem pokazać się na balkonie i poczuć chwilową swobodę. Tak, obiecywałem Felderowi, że więcej tego gówna nie zapalę. Tak, obiecywałem Gabrielle, że dopóki ona trzyma nad nami pieczę, będę się trzymał z daleka od nikotyny. Ciągłe kłamstwa.

I czasem następował taki moment jak dziś - gdy nie potrafiłem dłużej wytrzymać, bo wszystko wydawało się być zbyt trudne. Męczące. Nienormalne. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio rozmawiałem z psychologiem, rodziną czy kimkolwiek o tym, jak się czuję. Kiedy ostatni raz powiedziałem im, że dłużej nie dam rady, bo zwyczajnie sobie nie radzę: z życiem, zawodem i każdą relacją, jaką tylko napotykałem.

Powoli otworzyłem drzwi balkonowe, czując jak surowe powietrze, ciskało swoimi podmuchami prosto w moją twarz. Nadeszła śnieżna wichura, w której stałem gdzieś pośrodku. Grałem. Zawsze, za każdym pieprzonym razem kogoś grałem. A potem coś zakazywało mi być sobą, bo może tak naprawdę zapomniałem, kim jestem. Kim byłem.

Zapaliłem papierosa, wpatrując się w niego jak w zakazany owoc.

Nie możesz jeść słodyczy, nie możesz oglądać bajek do późna, nie możesz nie zdać z matematyki, nie możesz oblać matury, nie możesz nie mieć zawodu, nie możesz pokazać tego, kim jesteś, nie możesz powiedzieć, że jesteś słaby.

Zaśmiałem się żałośnie. Naprawdę musiałem stracić w swoim życiu wszystko, żeby przekonać się o tym, jak mało znaczę w drobiazgowym świecie. W ubogiej, niszczącej rzeczywistości, nie grałem nikogo. Paradoks.

Zaciągnąłem się dymem, przestając zwracać uwagę na zimno. Nie docierały do mnie fakty związane z Kobayashim czy Tande. Nie potrafiłem ich przyswoić, tak jak i zaakceptować w umyśle. Wyparcie - tym okazała się pierwsza myśl.

Zdarzyło się mi kilka razy porozmawiać z Danielem. Wydawał się być sympatyczny. Na tym skończyło się moje całe ocenianie. On mówił, ja słuchałem i czasem się delikatnie uśmiechałem, a potem śmiałem z jego żartów. Znów wyparcie. Nie chciałem. Nie potrafiłem o tym myśleć. W zasadzie, to mogłem być ja.

Daniel Andre Tande osiągał świetne wyniki. Ryoyu Kobayashi dominował w obecnym sezonie. Ja sięgnąłem dna, z którego Gabrielle próbowała mnie ratować. Zbyt wiele dawała z siebie. A ja po raz kolejny nie potrafiłem tego zaakceptować. Ona w przeciwieństwie do reszty, była prawdziwa. Mówiła prawdziwie. Nie grała. Była.

***

Kolejka, reszta. Kolejka, reszta. Kolejka, reszta. Kolejka, reszta. Kolejka, reszta.

Kuttin odesłał mnie z Pucharu Świata do domu. Po raz niewiadomo który, jakiś młodszy dzieciak okazywał się lepszy ode mnie, a ja stawałem się rezerwą. Po raz kolejny byłem zwyczajnym gównem, rozczarowaniem dla całej kadry. Tylko zero mogło siedzieć o północy na wysokim drewnianym taborecie, pić kolejkę za kolejką i przecierać czerwone oczy. Równie dobrze mogłem tam zostać i pić. Stałem na skraju siebie, nie wiedząc co robić. Nie potrafiąc myśleć logicznie w sytuacji takiej jak ta.

- Pierdolę to - usłyszałem, tuż obok siebie.

Przestałem reagować. Po prostu piłem, mając gdzieś wszystko i wszystkich. Żywiąc zwykłe uczucie rozgoryczenia do siebie, do trenera, do świata... do siebie. Tak, byłem zerem. Prosiłem go. Błagałem. I oczywiście zjebałem. Szklanka, którą trzymałem, spadła z hukiem na metalową podłogę. Już nie potrafiłem dłużej. Im bardziej się starałem, tym byłem gorszy. Popełniałem małe błędy, które sprawiały prawdziwą destrukcję. Nawet Gabrielle, która uwielbiała swoją pracę, porzuciła ją. Przeze mnie.

- Wszyscy jesteście kurwa tacy sami - stwierdziła gorzko brunetka, nie zaszczycając mnie spojrzeniem. - Cokolwiek mocnego. Cokolwiek.

Dzień po jej odejściu. Dzień po moim własnym końcu. To już nie była nicość. Zmieniła się w beznadziejną desperację.

Już nawet nie ukrywałem tego, że płaczę, że jestem cholernym, pieprzonym zerem, któremu raz poszczęściło się w życiu. A potem upadł.

***

Wyrzuciłem gorącego papierosa w odmęty śniegu, zaczynając kaszleć. Znowu dopadło mnie uczucie tej... melancholii. A obiecywanie, że już nigdy do tego nie wrócę, gdzieś zniknęło. Tak jak nadzieja na spokojny turniej i poprawę siebie. Rok temu stałem właśnie tu, rozpamiętując.

A zaraz potem wyszedłem, przypominając sobie - jeden raz dając upust słabości, byle tylko wyjść z tego pomieszczenia.

***

Moim zdaniem, ten rozdział był okej. W zasadzie lubię takie czytać, jestem nawet zadowolona. Co prawda, wiem, że za dużo się nie działo, ale tutaj można bardziej poznać charakter bohaterów i coś co pozwoli więcej zrozumieć. Ostatnio pędziliśmy z rozdziałami, jak na złamanie karku, a dziś... powoli. Co nie oznacza, że tak pozostanie. Przy następnym rozdziale wracamy do jazdy bez trzymanki, trzymajcie się xx

Zoessxxx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top