II
Kamień. Ciężki kamień.
Nieprawdziwy, a jednak nadal mający swoją wagę.
Jeden z tych przeklętych kamieni zatykających gardło, uderzających serce i utrzymujących się na nim. Inaczej też zwany porażką, goryczą, przerażeniem i paniką.
A wtedy magicznie spadł ze swojego miejsca, uderzając z silnym hukiem o żołądek.
Stał w osłupieniu. Nie śmiał powiedzieć nic więcej, nie miał pojęcia jak stylowo odejść.
- Jest mi naprawdę przykro - kontynuował mężczyzna. - Powoli zaczyna kończyć się budżet, nowych zarobków nie ma dużo, muszę zamknąć kilka działów, bo już nie jestem w stanie utrzymać tylu pracowników. Z twoimi umiejętnościami i przyłożeniem szybko znajdziesz zamiennik.
Arthur nadal milczał, nie wiedząc co zrobić. Jeśli uda mu się dogadać z szefem, zostanie mu jeszcze miesiąc na szybkie znalezienie pracy, później oficjalnie jest bezrobotny. Nie wie czy uda mu się wrócić na pozycje o podobnej pensji.
— Mogę zmienić działy! Rzeczywiście, rozdział o tradycji, kulturze i historii może nie pomagał dobrze gazecie... – przerwał na chwilę, zastanawiając się czy skreślenie własnego pomysłu było odpowiednią decyzją. - ale szybko odnajdę w części typowo informacyjnej.
— Tu nie chodzi o to, Arthur, my w krótce zupełnie znikniemy z półek – odpowiedział Ludwig, który już widocznie zaczynał być poirytowany rozmową. – Posłuchaj, cenię cię jako przyjaciela, znamy się już od tych trzech lat, więc daje ci jeszcze czas powoli odejść z honorem, nie wyrzucić na zbity pysk.
Beilschmidt wstał, mając zamiar dorównać do poziomu pracownika i przyjaciela, ale go przerósł. Miał bardzo dobrze zbudowaną sylwetkę: szerokie ramiona i widoczne przez koszulę umięśnienie. Arthur bez najmniejszego problemu dostrzegał takie szczegóły, ale nie był zbytnio zainteresowany. Nie upadł by tak nisko, żeby mieć romans z pracodawcą.
Położył dłoń na ramieniu trochę niższego mężczyzny i spojrzał na niego z ledwie widocznym niepokojem w oczach.
- Wiesz, że bym tego nie zrobił ci bez powodu - westchnął. - Ale za niedługo ja już pewnie też nie będę tutaj siedzieć
~•~
Trzasnął drzwiami jak tylko dostał się do samochodu. Parking był słabo oświetlony, nikt nie przyjeżdżał. Jednak wciąż się czuł zbyt na widoku.
Ciepłe powietrze auta to było za dużo. Jakby ktoś przyciskał dach w dół mając go zmiażdżyć. Złapała go wielka ochota pójścia na tylne siedzenie, by patrzeć za okno skulony w kącie, zamiast wsadzać kluczyk w stacyjkę. Zapalił silnik i wyruszył z jedną rzeczą w głowie: "Nie zniszczycie mnie tak łatwo". Jego zbuntowana natura wzięła górę i zamiast płakać przycisnął gaz. Był dorosłym mężczyzną, nie byle dorastającą nastolatką, nie może tak tego przeżywać. Traci się prace to i zyskuje się nową.
Gdy tylko stanął w jednym z typowych porannych korków na głównej drodze, trochę ochłonął. Musiał podejść do tego racjonalnie, jak dorosły, co powtarzał sobie w kółko. A to akurat dobrze mu szło - bycie dorosłym. Własne mieszkanie i auto. Praca też była dobra.
W akcie impulsu skręcił, wygrywając się z długiej linii stojących aut. Pojechał do swojej ulubionej kawiarni, na herbatę. Jak już się wybrał z domu i jest niedaleko, nie mógł nie odwiedzić tego miejsca.
Lokal prowadziła starsza kobieta, otwierając na jednej z ruchliwych ulic miejsce relaksu i spokoju. Niezbyt duża kawiarnia w starym stylu: białe drewno, jasna cegła, niektóre rzeczy porośnięte bluszczem i tysiąc różyczek. Sprzedawała najlepszą herbatę (oczywiście zaraz po tej, jaką sam sobie robił) i domowe wypieki. Kobieta imieniem Rose była przekochaną osobą, nawet jeśli posiadała swoje dziwactwa takie jak obsesja na punkcie kotów.
Arthur nie pamiętał dokładnie, jak zaczęli ze sobą rozmawiać na początku, ale aktualnie potrafią to robić godzinami. Nie miał też zielonego pojęcia, skąd jako dwudziestosześciolatek potrafił tak dobrze dogadać się z osobą, która mogłaby być jego babcią. Głównym powodem pewnie było to, że oboje na ogół byli bardzo przywiązani do tradycji. Lubili zachować tę cząstkę przeszłości blisko siebie.
Solidnie się zdziwił, gdy zaraz po charakterystycznym dzwonku otwieranych drzwi, pani Rose nie pojawiła się przy ladzie. Zastąpił ją jakiś dużo młodszy mężczyzna, a na oko Kirklanda nawet osiemnastolatek. Nie trudno to było osądzić po wielkim uśmiechu i flirtowaniu z jakąś dziewczyną.
Na ustach Brytyjczyka wymalował się grymas, jaki potrafi zrobić tylko marudna osoba, gdy jej dzień został zniszczony po raz drugi.
Nie mógł jednak już nic na to poradzić, więc podszedł do lady, wiedząc dokładnie co chce zamówić.
- Jedna herbata, z mlekiem, niesłodzona - wyrecytował perfekcyjnie zapamiętany układ i położył pieniądze.
Nieznana mu osobistość na początku przez chwilę milczała. Nie był wstanie ustalić czy posyłany mu wzrok był bardziej niepewny, czy bardziej krytyczny. Jakiś zwykły, niebieskooki okularnik śmiał spojrzeć na niego, jakby był kosmitą. Już sobie nagrabił, Arthur był przekonany, że właśnie stracił swój ulubiony zakątek.
- Może jednak melisę? - Chłopak odezwał się pierwszy. - Patrzysz jakbyś miał mnie zamordować.
Arthur w odpowiedzi prychnął. Postarał się jednak zachować swoje maniery.
- Podziękuję - mruknął, starając się już nie wyrażać tyle emocji.
Odwrócił się na pięcie, po czym usłyszał tylko stłumiony śmiech. Nie mając w sobie więcej siły po tych wszystkich wydarzeniach, nie chciał kontynuować dyskusji. Poszedł do wolnego stolika i zajął miejsce, udało mu się usiąść w jednym z jego ulubionych - dwie kanapy naprzeciw siebie, tuż przy oknie. Można by to uznać za sukces w tym fatalnym dniu, gdyby nie podłamanie faktem, że miejsce przed nim jest puste. Czemu nie robią stołów dla singli?
Odwrócił się w stronę okna, zatapiając swój umysł w morzu bezsensownych myśli. Musiał gdzieś w swojej głowie ustalić: Co teraz? Gdzie teraz? Jaki jest plan B?
Miał jeszcze okres wypowiedzeniowy, ten cały czas, który Ludwig mu zostawił. Jeszcze jedną wypłatę. Ale co mu to dało? Nie miał pomysłu co dalej, nawet najmniejszego punktu, gdzie iść teraz. Pewnie szukać pracy w podobnej branży, trafić akurat na śliczną dziewczynę, później znaleźć dom i w końcu wysłać urocze zdjęcie ich dziecka do rodziców. Tak samo, tylko z małym potknięciem.
Nie musiał długo czekać, zanim poczuł czyjąś obecność za sobą. Miał zamiar nie zaszczycić osobnika za nim nawet spojrzeniem, tylko nadal zatapiać głowę w myślach, jednak był mały problem.
Wspomniany osobnik się musiał zaśmiać.
Niby to był tylko śmiech pod nosem, ale przy okazji rozlał trochę jego herbaty. Zasłużył na to oburzone spojrzenie, które otrzymał.
A efektem domina, mały, stłumiony cichot zakończył się głośnym śmiechem do łez.
- Przepraszam? - Arthur wycedził przez zęby, już tym zirytowany. - Co jest takie śmieszne?
- Po prostu - zaczął, próbując powstrzymać śmiech. - Wyglądasz jak na śmierć obrażona starsza pani, bo ktoś uznał, że żakiet jej do butów nie pasuje.
- I to jest takie śmieszne? - Nadal utrzymywał kamienną twarz, bardzo niezadowolony.
- Albo... panienka, która ma focha na chłopaka, bo kupił jej fiołki zamiast róż - kontynuował, nie zwracając uwagi na wypowiedzi Kirklanda, a cały czas jąkał się przez śmiech.
Arthur powoli też już wymiękał, bo uświadomił sobie, że wszystko, co mówi chłopak, musi być prawdą. W końcu albo podnosi nos do góry i gardzi wszystkimi, albo walczy z depresyjnymi myślami oglądając przechodniów.
W końcu też dołączył się do śmiechu, choć nie tak bardzo jak druga osoba.
- Niech będzie, pewnie masz rację. - W końcu przyznał, uśmiechając się.
Nawet nie zorientował się, jak szybko byle chłopak w kawiarni poprawił mu humor. I to byle rechotem!
- Alfred. - Chłopak przedstawił się, podając dłoń klientowi. - Miło Cię poznać, niezadowolona panno na wydaniu.
- Jestem Arthur - odpowiedział, nadal nie potrafiąc przestać się uśmiechać, nawet mimo zaczepek.
Alfred (o ile tak się nazywał, Arthur nigdy nikomu nie wierzy aż tak szybko, ale w sumie nie miał powodów do kłamania, prawda?) już się przygotowywał, aby się dosiąść, ale kolejka zbierająca się do kasy szybko przejęła jego myśli. Zerwał się z miejsca, nawet nie myśląc o pożegnaniu.
Mógł sobie dzięki temu spotkaniu wykreować obraz Alfreda.
Był młody i przystojny, to już zauważył wcześniej. Blondyn z niebieskimi oczami, do tego dobrze zbudowany.
Wyglądał, jakby się zerwał z magazynu dla dziewcząt.
Nie żeby Arthur mu tego zazdrościł.
Ale zazdrościł.
Miał też za to wady, bo strasznie niewychowany. Nie potrafił się uspokoić i zapanować nad emocjami. Dziecinny też był, kto wymyśla takie rzeczy.
Nawet jeśli tak był, nie był zły. Roztaczał taką atmosferę, że nie dało się go nie lubić.
Arthur miał już się złapać za herbatę, aby spróbować jakoś optymistyczniej podejść do problemu.
Przerwał mu charakterystyczny dźwięk, jaki wydał jego telefon. Wyciągnął go i sprawdził wiadomości.
Dostał zaproszenie.
____________________________
You would not believe your eyes, if ten million fireflies-
YOU WOULD NOT BELIEVE YOUR EARS, IF I TOLD YOU I'M GOING TO UPDATE MY FANFIC
Obiecuję, teraz będzie częściej.
Nie szanuje ludzi, którzy nie komentują. Ja tu potrzebuje miłości i akceptacji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top