XXVI. Pierwszy krok
Pamiętał drogę, choć był tam tylko raz, dwa miesiące temu. Szedł szybkim krokiem, co chwilę przebiegając przez ulicę, aż w końcu ukazał mu się biały, dwupiętrowy dom państwa Chalamet. Miał tylko nadzieję, że nie będzie Gervaisa. Zatrzymał się na chodniku, uniósł wzrok i spojrzał w zamknięte okna budynku. Serce zaczęło bić szybciej, więc ponownie wypuścił powietrze ustami, próbując się uspokoić. Wyciągnął ręce z kieszeni i już miał wykonać krok do przodu, gdy zobaczył Aliénor.
Nie rozglądała się po ulicy, tylko od razu ruszyła w przeciwnym kierunku. Edoardo przez chwilę ją obserwował, wahał się. Nie wiedział, czy ma do niej podejść, czy zawrócić. Miał przeczucie, coś mu podpowiadało, że tylko ona mogłaby mu pomóc. Zacisnął pięści i w końcu ruszył za nią, czując narastające napięcie.
Dopiero w połowie drogi, zorientował się, dokąd szła. Dziwne uczucie ścisnęło go w piersi, ale mimo to postanowił nie odpuszczać. Zwolnił kroku. Wiedział, że miejsce, do którego zmierzała, przywoływało jego własne lęki. W końcu nie był na pogrzebie Clary. Nigdy też nie odwiedził jej grobu. Nie potrafił się z nią pożegnać, nie chciał sobie nawet wyobrażać, że leży w trumnie, pod grubą warstwą ziemi.
Edoardo odwrócił wzrok od bramy cmentarnej, za którą zniknęła Aliénor, i próbował uspokoić przyspieszony oddech. Zwilżył spierzchnięte wargi, oddalił się nieznacznie, choć właściwie zaczął krążyć wokół ze spuszczoną głową. Przemknęło mu przez głowę, że powinien odejść i zostawić ją samą, w końcu wiedział, że przyszła odwiedzić grób syna. Ale nie mógł teraz odpuścić. Nie chciał znowu stchórzyć.
Wsunął dłonie do kieszeni i wyczuł papierośnicę, którą od razu wyjął. Ręce tak bardzo mu drżały, że nie był w stanie odpalić papierosa. Po dłużej chwili w końcu zaciągnął się głęboko, wpatrując się w szare niebo. Dym unosił się w powietrzu, a on wciąż próbował zapanować nad myślami.
Nie chciał pozwolić, żeby zdradził go własny umysł. Upadał wiele razy, jeszcze częściej uciekał, i nienawidził tego uczucia, ale jednocześnie krzywdzenie siebie, przynosiło mu ulgę, pewnego rodzaju uwolnienie, a może tylko chwilowe zapomnienie? Ból powoli stawał się znośniejszy.
Nie wiedział, jak długo będzie tutaj stał, ale nie chciał się wycofać. Tym bardziej nie zamierzał jej pospieszać, w końcu to był jej czas, który on chciał jej trochę ukraść. Zaczęły dręczyć go wątpliwości. Może powinien poczekać pod jej domem? Ale nie chciał się spotkać z Gervaisem. Zagłuszył niedopałek butek i sięgnął po kolejnego papierosa, choć już nie zapalił. Trzymał tylko w ustach, jakby miało mu to pomóc zebrać myśli.
Westchnął ciężko, nie mógł wytrzymać, musiał się znowu zaciągnąć. Bezskutecznie próbował odpalić papierosa, zapałka gasła, zanim zdążył zbliżyć ją do ust. Wciąż nie opanował drżenia rąk, przeklął cicho pod nosem, gdy pudełeczko wysypało się na kamienną ścieżkę. Już chciał zacząć zbierać zapałki, kiedy kątem oka zauważył Aliénor.
— Jest pan bezczelny! Dlaczego pan mnie nachodzi? Czepie pan przyjemność z czyjegoś nieszczęścia?! — zapytała wściekle, choć w jej głosie rozbrzmiewał ból. Nie rozumiała, po co tutaj przyszedł, chciał ją upokorzyć, wyśmiać?
— Nie... Ja chciałem... — zaczął cicho. Był zakłopotany, ale uparcie wpatrywał się w jej rozgniewane oczy. — Przepraszam — powiedział chrapliwym głosem, szybko przełknął ślinę, czując ścisk w gardle.
Aliénor patrzyła na niego twardo. Była niewzruszona, postanowiła zachować spokój, zwłaszcza że wciąż nie potrafiła odczytać jego intencji. Co naprawdę chciał osiągnąć, przychodząc tutaj? Nie wiedziała, czy może mu wierzyć, nie zapomniała jego wypowiedzianych słów. Zmrużyła oczy i potrząsnęła głową, nie chciała wracać do tych wspomnień, zwłaszcza dzisiaj.
— Niech mnie pan zostawi.
Zacisnęła pięść wokół rączki czarnej torebki, oderwała od niego wzrok i ruszyła przed siebie. Chciała zniknąć, jak najszybciej wrócić do domu, byle dłużej tu nie stać. Przymknęła powieki i wypuściła powietrze ustami, gdy usłyszała jego głos.
— Zachowałem się wobec ciebie podle, wiem, i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. — Przyznał, choć próbował ukryć poczucie wstydu. Znów stanął naprzeciwko kobiety i spojrzał w jej oczy. — Przepraszam — powiedział już znacznie pewniej. — Nie proszę o wybaczenie, bo wiem, że na to nie zasługuje, ale już tak bardzo... naprawdę chcę się zmienić. — Ostatnie słowa szepnął i spuścił wzrok. Czuł, że głos zanika mu w gardle, jakby dusiły go własne emocje.
Aliénor spojrzała na niego z chłodną obojętnością, czuła, że powinna odejść, ale coś ją powstrzymywało. Stała nieruchomo i mu się przyglądała, jakby chciała znaleźć w jego twarzy jakąś odpowiedź. Edoardo wciąż milczał, próbował zebrać myśli, gdy rozbudzone serce kołatało w jego piersi, niczym dzwon alarmujący. Westchnął ciężko i przetarł twarz dłonią. Zgarbił się, trzymając ramiona w spiętej pozycji.
— Chyba nie umiem być ojcem...
— Nie umiesz czy po prostu nie chcesz? Czego tak naprawdę się boisz?
Di Carlo od razu podniósł na nią brązowe oczy, ale nie potrafił utrzymać kontaktu wzrokowego. Czuł, jak buzujące emocje rozsadzały jego wnętrze, choć usilnie próbował je zwalczyć. Zmarszczył brwi, a jego szczęka zaczęła lekko drżeć. Potrząsnął głową, odwracając się do niej plecami, chciał już zrezygnować i wrócić do domu, ale coś go zatrzymało. I znów podszedł do Aliénor.
— Wyparłem... Opuściłem ją, gdy była jeszcze w łonie matki. Odrzuciłem ją, bo się bałem... — Jego głos łamał się na każdym słowie. — Ty straciłaś syna, ale o nim nie zapomniałaś, a ja?! Kim ja jestem?! Tchórzem, łajdakiem, skończonym draniem! — Wyrzucał z siebie słowa z narastającą frustracją, każde kolejne bolało go coraz bardziej. — Bałem się pokochać własne dziecko. Zostawiłem Clarę samą, uciekłem, gdy najbardziej mnie potrzebowała, choć wiedziałem, że Aurelia jest moją córką.
Wyrzuty sumienia, które od dawna tłumił, w końcu znalazły ujście. Oczy Edoarda zaszkliły się, a łzy, które tak długo dusił w sobie, spłynęły po policzkach. Zanim zdążyły zniknąć w jego tygodniowym zaroście, szybko je starł i znów próbował zapanować nad emocjami. Pociągnął nosem, a usta zacisnął w cienką linijkę. Przez bardzo długi czas ukrywał swoje uczucia, udawał, że nie istnieją, wstydził się swoich błędów i tchórzostwa. Teraz jednak poczuł ulgę, jakby niewielki ciężar spadł z jego pleców, dając mu chwilowy oddech.
— Masz ogromne szczęście, o którym inni mogą tylko pomarzyć. Powinieneś być wdzięczny... — powiedziała cicho, ale stanowczo. — Oddałabym wszystko, gdybym mogła wziąć mojego synka w ramiona. To już nie jest dla mnie możliwe, ale ty wciąż masz szansę. Wciąż możesz...
— Przykro mi, że musisz tutaj przychodzić — odezwał się skruszonym głosem.
Nie wyobrażał sobie jej bólu. Było mu wstyd, gdy sobie przypominał o tym, co zrobił źle. Tak bardzo żałował, gdyby tylko mógł, cofnąłby wszystkie raniące słowa. Zagryzł wargę i powoli wypuścił powietrze nosem, starając się opanować emocje, które wciąż w nim buzowały.
— I co pan teraz zamierza? — zapytała chłodno, używając znów formy grzecznościowej, czym od razu zwróciła uwagę Edoarda. Wyprostował się, zmarszczył lekko brwi i wypuścił ciężko powietrze. Zrozumiał, że nie chciała się z nim spoufalać.
— Chcę naprawić swoje błędy... — odpowiedział, nie spuszczając z niej wzroku. — Potrzebuję... czy pani... pomożesz mi odzyskać córkę? — Jego głos załamał się na ostatnim słowie. — Proszę, bez ciebie sobie nie poradzę.
Spojrzenie Aliénor złagodniało, ale wciąż milczała, zagubiona w swoich myślach. Ścisnęła mocniej rączkę torebki i westchnęła ciężko.
— Nie wiem, czy jestem w stanie panu pomóc. — Odwróciła się i odeszła.
Edoardo wpatrywał się, jak Aliénor coraz szybciej się oddalała, jakby chciała uciec. Westchnął, czując ciężar w piersi. Uniósł wzrok, powstrzymując się od łez. Chciał znaleźć w szarym niebie potwierdzenie, że jest na właściwej drodze, ale ono pozostawało bez zmian. Włożył ręce do kieszeni płaszcza i postanowił wrócić do domu.
☙
Mária uśmiechnęła się promiennie, pokazując dołeczki w policzkach, gdy kamerdyner otworzył przed nią drzwi. Weszła do westybulu rezydencji Oliveto, powoli zdejmując skórzane rękawiczki. Na głowie miała kloszowy kapelusz, spod którego wymykały się kosmyki brązowych włosów. Rozpięła beżowy płaszczyk i oddała w ręce kamerdynera, odsłaniając elegancką bluzkę z kołnierzykiem, którą zestawiła z bawełnianą spódnicą. Pod szyją miała zawiązaną ozdobną apaszkę.
Chciała od razu zapytać o siostrę, ale gdy usłyszała chrząknięcia dobiegające z salonu pomyślała, że najpierw przywita się z hrabiną. Jej sznurowane botki, stukały cicho o marmurową posadzkę, gdy pewnym krokiem ruszyła w stronę uchylonych drzwi.
— Dzień dobry, pani Oliveto. — odezwała się do Stefanii, która siedziała w fotelu męża, skupiona na lekturze ulubionego czasopisma literacko-kulturowego.
— Mária, witaj! — Odłożyła piśmidło na stolik i wstała, podchodząc do dziewczyny, którą od razu przytuliła na powitanie. — Cieszę się, że cię widzę — dodała łagodnym głosem, trzymając ją za dłonie.
— I wzajemnie, pani Oliveto.
— Proszę, usiądź. — Stefania wskazała jej miejsce, gdy zerknęła na swoją pustą porcelanową filiżankę. Jesienne popołudnia lubiła umilić sobie na czytaniu czasopism i książek, ale zawsze musiała przy tym popijać ulubioną zieloną herbatą. — Napijesz się herbaty? — Spojrzała na dziewczynę, która wciąż stała w tym samym miejscu. — Przyszłaś sama?
— Właściwie tak. Wybrałam się z mamą i Aurelią na spacer brzegiem morza, i pomyślałam, że skoro jestem już blisko, to przyjdę na chwilę do Emese.
Bardzo się stęskniła za starszą siostrą. Wiedziała, że teraz jest mężatką, spodziewa się dziecka i wkrótce będzie miała własną rodzinę, ale wciąż była jej najbliższa, miała tylko ją. Lucię kochała, ale wiedziała, że nigdy nie zastąpi Katalin. Tej pustki nie da się zastąpić.
Praktycznie od razu, gdy Mária przyjechała z Emese i Sárą do Genui, Lucia chciała się z nią zaprzyjaźnić, miała starszego brata i dwóch kuzynów, a tak bardzo marzyła o damskim towarzystwie. I wtedy zupełnie niespodziewanie w jej życiu pojawiły się dwie kuzynki, o których istnieniu do tej pory nie miała pojęcia.
— Wszystko u niej w porządku? — zapytała cicho.
— Ostatnio częściej odczuwa zmęczenie i senność, ale to normalne w jej stanie, nie musisz się martwić — uspokoiła ciepłym głosem i dotknęła jej ramienia. Nie wspomniała o nudnościach, które od jakiegoś czasu doskwierały synowej. — Alberto niedawno wyciągnął ją do ogrodu — dodała.
Mária podeszła do okna i zawołała:
— Widzę ich!
Odwróciła się szybko do Stefanii, a potem znowu spojrzała przez okno. Podniosła rękę, chcąc pomachać siostrze i szwagrowi, ale zniknęli już za ścianą grabu.
— Alessia, pójdziesz do ogrodu i powiesz Emese, że przyszła jej siostra — hrabina zwróciła się do służącej, która już miała wyjść, gdy Mária ją zatrzymała.
— Proszę się nie fatygować, sama do nich pójdę — powiedziała z uśmiechem, a na jej policzkach od razu pojawiły się dołeczki. — Miłego popołudnia. — Spojrzała na Stefanię, po czym opuściła salon.
☙
— Federico się odzywał? — zapytała Emese.
Zatrzymali się w zaułku ogrodu, który spowity był spokojem jesieni. Powietrze było rześkie, pachniało wilgocią ziemi. Z czterech stron rozchodziły się równoległe alejki, otoczone gęstymi ścianami grabów, przebarwiających się na rdzawy kolor. W centrum wznosiła się elegancka fontanna z ceramicznymi misami, przypominającymi otwarte muszle, z której zwłaszcza wiosną i latem korzystały ptaki. Każde piętro fontanny zwężało się ku górze, a zwieńczeniem szczytu była marmurowa figura mitologiczna.
— Do mnie jeszcze ani razu — odparł, zaciskając szczękę.
Alberto wypuścił ciężko powietrze. Minął już miesiąc, odkąd jego młodszy brat wyjechał z Genui, i od tamtej pory ani razu się do niego nie odezwał, choć z matką utrzymywał sporadyczny kontakt. Jeśli zależało mu tylko na podróży, mógł o tym powiedzieć, przecież by zrozumiał, ale sam zaproponował, że pojedzie do Budapesztu. Westchnął głęboko, nie wiedząc, co myśleć. Czy nadal powinien na niego czekać, a może sam powinien się tam wybrać?
— Przecież mówił, że jak tylko pojawi się w Budapeszcie...
— Federico pojechał do Budapesztu?
Alberto i Emese odwrócili się i jednocześnie zobaczyli jej siostrę, która nie mogła uwierzyć, w to, co przed chwilą usłyszała.
— Mária?! Co ty tu robisz? — spytała Emese, robiąc krok w stronę siostry.
— Federico pojechał do Budapesztu?! — powtórzyła. — Odnaleźć Andrása i Katalin? — Jej głos zadrżał, a oczy natychmiast się zaszkliły, gdy wymówiła imiona swojego rodzeństwa. — Dlaczego wcześniej mi nie powiedzieliście? — zapytała z wyrzutem, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami.
— Powiedzielibyśmy, gdyby tylko Federico się czegoś dowiedział, ale wciąż czekamy — wyjaśnił Alberto, próbując uspokoić napiętą atmosferę.
— Dlaczego to on pojechał? Przecież on nie zna węgierskiego! — Jej twarz wykrzywiła się w grymasie. — Mogłam pojechać razem z nim — dopowiedziała pod nosem i skrzyżowała ramiona.
— Mária, nie zapominaj się, masz szesnaście lat! — przypomniała stanowczo Emese. Starała się zachować spokój, ale powoli już nie dawała rady, z każdym słowem siostra wyprowadzała ją z równowagi.
— Ale Federico jest dorosły, tak samo, jak ty, Alberto! — odpowiedziała, uniosła brew, spoglądając na szwagra. — Mogłabym pojechać razem z tobą, skoro stan Emese jej na to nie pozwala.
— Nie, nigdzie nie pojedziesz! — Przerwała jej ostro.
Mária zmarszczyła brwi, a usta ściągnęła w wąską linię. Zazdrość ścisnęła ją w żołądku, kiedy pomyślała, że młodszy Oliveto pojechał do miasta, które przez siedem lat było jej domem. Serce przyspieszyło, a do oczu napłynęły łzy. Tak bardzo tęskniła za Andrásem i Katalin. Wiedziała, że Emese czuła to samo, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego wcześniej nie chciała jej o tym powiedzieć? Jak długo chcieli to ukrywać?
Nie mogła opanować emocji. Minęło już dziewięć lat, a ślad po nich zupełnie zaginął. Wciąż miała przed oczami obraz, kiedy widziała ich po raz ostatni na peronie. Starannie pielęgnowała to wspomnienie i wierzyła, że to tylko kwestia czasu, aż się spotkają. Ale czas mijał i wciąż nic się nie zmieniło. Wmawiała sobie różne historie, by zagłuszyć najgorsze myśli i koszmary, które nawiedzały ją nocami. Bała się wyobrażać, że András i Katalin mogli odejść tak, jak papa i Tivador.
— To my powinniśmy pojechać do domu, to nasze rodzeństwo...
— Mária, mów po włosku — upomniała ją Emese, nie kryjąc już irytacji.
Rzuciła w nią srogim spojrzeniem, ale zupełnie się tym nie przejęła. Wiedziała, że Mária zaczynała mówić po węgiersku, gdy była zdenerwowana, ale tym razem zrobiła to celowo, żeby wykluczyć Alberta z rozmowy.
To był ich ojczysty język, który zawsze dawał im poczucie bezpieczeństwa, przywoływał wspomnienia o zmarłym ojcu i zaginionym rodzeństwie. Mimo że od dziewięciu lat mieszkały w Genui, nie zapomniały swojej tożsamości. Były Węgierkami, choć w ich żyłach płynęła również włoska krew.
— Dlaczego wcześniej nie pojechałaś do Budapesztu, przecież jesteś dorosła i masz męża. Emese, czy ty w ogóle chcesz, żeby oni się odnaleźli? — Mária kontynuowała po węgiersku, podkreślając swoją frustrację i żal.
— Jak możesz w to wątpić?! — Emese podniosła ton, aż zadrżała jej dolna warga. — Właśnie dlatego nie chciałam ci nic mówić!
Emese odwróciła się do niej plecami, podpierając ręce na biodrach. Była zszokowana słowami siostry. Jak mogła tak pomyśleć?! Musiała ochłonąć, spojrzała w dal, próbując złapać głębszy oddech. Serce biło w przyspieszonym rytmie, a w głowie wciąż rozbrzmiewał głos Márii. Zacisnęła szczękę, powstrzymując się przed łzami. Nie chciała teraz płakać, ale poczuła narastającą falę emocji, ciąża jej nie pomagała.
— Już wystarczająco powiedziałaś — odezwał się Alberto, chwytając ją za łokieć, gdy zrobiła krok w stronę siostry. Od razu mu się wyrwała, przeszywając go gniewnym spojrzeniem. — Twoja siostra jest w ciąży, nie powinna się denerwować...
— Gdybyś wykazał się odrobiną szczerości...
— To ja chciałem pojechać do Budapesztu, żeby dowiedzieć się czegoś o waszym rodzeństwie. — Nie wytrzymał i wybuchnął, mierząc wzrokiem Márię. — Rozmawiałem o tym z moim bratem w dniu, w którym szykował się do wyjazdu. Sam jeszcze nie wiedział, dokąd chce jechać, dlatego stwierdził, że może wybrać się do Budapesztu — urwał na moment, zwilżając wargi. — Jeśli już chcesz wylać swoją frustrację, to zrób to na mnie!
Alberto był już zirytowany, gdy dostrzegł w oczach Márii łzy, które mimowolnie popłynęły po jej policzkach. Natychmiast je starła, próbując pozbyć się napięcia, ale coraz bardziej niknęła pod ciężarem jego słów.
— Mam was dość! — krzyknęła przez zaciśnięte gardło, odwróciła się na pięcie i uciekła.
— Zaczekaj, Mária!
— Zostaw ją, niech wraca do domu — powiedziała stanowczo Emese, stając naprzeciwko męża. — I nie martw się, potrafię rozprawić się z własną siostrą. — Spojrzała mu prosto w oczy, po czym ominęła go i ruszyła w stronę domu, zostawiając go samego w ogrodzie.
☙
Zapach zgnilizny zaczął wykręcać mu nos, drażnił go i przyprawiał o mdłości. Na zewnątrz była już głęboka noc, w środku również panowała ciemność, ani jedna lampa nie rozświetlała wnętrza. Każdy, choćby najdrobniejszy krok powodował, że podłoga skrzypiała. Dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Znał układ domu na pamięć, dlaczego więc nie uciekał? Przecież powinien skierować się stronę wyjścia!
Usłyszał przeraźliwy, rozdzierający krzyk matki, który za każdym razem wyrywał mu serce z piersi. Wbrew rozsądkowi wyszedł na schody, czując coraz silniejszy niepokój, ale nie mógł już zawrócić.
Drzwi do wszystkich pomieszczeń w domu były zamknięte, z wyjątkiem pokoju, który kiedyś zajmował. Wszedł do środka i zobaczył puste ściany — nie było krzesła, łóżka, szafy, ani biurka. Tylko martwa cisza, krzyk jego matki zupełnie ustał, usłyszał przyspieszone bicie swojego serca. Był sam, a może tylko mu się tak wydawało?
Dominowała przytłaczająca aura, która odbierała mu siły. Okno, choć zamknięte przepuszczało chłód, który przenikał aż do kości. A drzwi, które jeszcze przed chwilą były otwarte, nagle z trzaskiem zamknęły się, jakby wiatr wdarł się do środka, gwałtownie pchając je do futryny.
Nie wiedział, w którym momencie z ciemności wyłonił się jego ojciec. Był pewien, że to on, choć jego twarz zasłaniała dziwna czarna zasłona, która unosiła się w powietrzu. Usłyszał ten szyderczy, pełen pogardy śmiech, który tak bardzo go drażnił, miał wrażenie, jakby tępe ostrze rozrywało jego duszę na kawałki.
Poczuł ciężar w prawej ręce. Wiedział, co to jest, ale musiał się upewnić. Oderwał wzrok od ojca i zerknął na swoją dłoń, która była zaciśnięta na zimnym, metalowym pistolecie. Przeraził się, serce zaczęło kołatać, a oddech przyspieszył. Wtedy usłyszał pojedynczy krok i znów spojrzał przed siebie.
— Nie podchodź! — krzyknął, wycelował do niego i zacisnął palce na spuście.
— Strzelaj! — Ödön zatrzymał się przed nim, rozstawił szeroko ramiona i dumnie wypiął pierś. — No strzelaj!
Levin nie mógł odblokować pistoletu, próbował, ale ręce coraz bardziej mu drżały, pistolet wydawał się coraz cięższy, jakby przywarł do jego dłoni. Serce waliło mu w piersi, zacisnął zęby i ponownie spróbował. Wtedy zauważył, że ciemna mgła zniknęła i zobaczył twarz wykrzywioną w kpiącym uśmiechu.
— Jesteś tchórzem, Levinie — warknął ojciec, a jego głos odbijał się echem, przesiąknięty pogardą.
Levin uniósł głowę i wyprostował napięte ciało. Czuł, jak zimny pot spływa mu po plecach. Z desperacją szarpał pistolet, ale nic nie działało, jakby broń sprzysięgła się przeciwko niemu. Oczy zaszkliły się łzami, które usilnie wstrzymywał, nie chciał pokazać swoich słabości. Każda sekunda upokorzenia była nie do zniesienia.
Ödön patrzył na niego z zimnym, szyderczym uśmiechem, po czym zaczął się bardzo donośnie śmiać, wyśmiewając jego bezsilność. Opuścił ramiona wzdłuż tułowia, uniósł broń i wymierzył prosto do niego, gdy znów rozbrzmiał przeraźliwy krzyk, rozrywający ciszę. Levin nie podążył wzrokiem za echem krzyku matki, tylko wpatrywał się w ojca, który bez wahania do niego strzelił.
Otworzył szeroko oczy i usta, próbując złapać oddech. Zerwał się z łóżka i od razu upadł na zimną podłogę. Nie mógł się uspokoić, był roztrzęsiony. Usiadł na podłodze, chowając twarz w dłoniach. Serce waliło mu jak młotem, a ciało było zlane potem. Drżał. Wciąż słyszał krzyk matki i wystrzał broni, która rozerwała jego ciało.
Nienawidził go, nienawidził! Przez niego stracił matkę i brata. Przez niego stał się kłamcą, więźniem własnej tożsamości. Jak mógłby teraz przyznać się do wszystkiego? Wiedział, że András go znienawidzi. Oboje nigdy mu nie wybaczą. Po jego rozgrzanych policzkach popłynęły bolesne łzy. Mógł go wtedy zabić, pomścić brata, matkę. Może w tym jednym miał rację i był tchórzem?
Koszula z długim rękawem była cala mokra, przesiąknięta potem, bólem i łzami. Levin w końcu podniósł się z podłogi i podszedł do miedniczki. Zanurzył dłonie w chłodnej wodzie i obmył twarz, po czym przetarł szyję i klatkę piersiową, starając się przywrócić oddech do normy. Otarł dłonie o spodnie i sięgnął po koszulkę bez rękawków. Nie chciał wciskać na siebie długiego rękawa, wciąż było mu bardzo gorąco. Emocje nie opadły, czuł na skórze napięcie, które nie chciało ustąpić.
Nie mógł już zasnąć, zapalił niewielkie światło, które rozproszył głębokim abażurem. Usiadł przy stole i ciężko westchnął. Starał się utrzymać prawidłowe tempo oddechu, ale wciąż czuł przyspieszone bicie serca, zwłaszcza gdy przez głowę przelatywały kadry nie tylko z koszmaru, ale również z dzieciństwa, które zafundował mu ojciec. Usilnie próbował o tym zapomnieć, ale wszystko wróciło, odkąd znów go zobaczył. Zacisnął skronie, żeby tylko pozbyć się tego napięcia. Wsadził palce we włosy i rozczochrał je. Nawet nie spostrzegł, kiedy drzwi delikatnie się uchyliły.
— Też nie możesz spać? — Katalin spytała cicho, stojąc przed nim w półmroku.
— Proszę? — Podniósł na nią wzrok, jego głos był zachrypnięty, więc szybko odchrząknął.
Była jak anioł, który wyciągnął go z letargu. Jej długie, ciemne włosy, opadały kaskadą z dekoltu na zarysowany biust, a kręcone końce delikatnie spoczywały na talii, którą ukrywała luźna, biała koszula nocna.
— Napijesz się mleka? — Nie czekała na odpowiedź, tylko od razu ruszyła w stronę niewielkiej kuchni.
Levin potarł dłońmi twarz, wypuszczając powietrze ustami, chciał uwolnić się od ciężaru myśli. Nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi, musiał się uspokoić. Rozluźnił napięte ramiona, strzelił palcami i poprawił się na krześle. Po chwili Katalin postawiła przed nim szklankę mleka. Spojrzał na nią z delikatnym uśmiechem, który od razu odwzajemniła.
— Usiądź, proszę — powiedział cicho, wskazując na krzesło naprzeciwko siebie, które bez wahania zajęła.
Katalin napiła się mleka i zaczęła mu się przyglądać. Miał zwichrzone włosy, ciemneoczy, ale w tym mroku trudno było dotrzeć dokładny odcień. Gdy uniósł szklankę do ust, zauważyła jego mocno zarysowaną żuchwę i poruszające się jabłko Adama, a kiedy odstawił puste szkło na stół, jej wzrok powędrował na jego usta.
— Czemu mi się tak przyglądasz? — spytał, pochylając się nad stołem. — Mam coś na twarzy?
— Właściwie tak.
Nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Noel od razu zareagował, wycierając usta ręką. I znów się do niej uśmiechnął.
— Kiedy pojedziemy do Genui?
— Załatwimy paszporty i pojedziemy. Już niedługo — odpowiedział z pewnością w głosie.
Tego wieczoru byli sami w domu. András od tygodnia pracował w barze, gdzie został kelnerem, a dziś do późnej nocy miał obsługiwać gości na prywatnej zabawie.
Nie chciał dłużej żyć na garnuszku Noela. Zwłaszcza teraz, kiedy była już razem z nimi Katalin. Musiał wziąć odpowiedzialność za siebie i siostrę. Potrzebował własnych pieniędzy, żeby załatwić paszporty, a potem bilety i podróż. Noel bez przerwy powtarzał, że może na niego liczyć i wielokrotnie oferował mu pomoc, ale ucieszył się, że udało mu się, znalazł pracę. András był mu wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobił, ale najbardziej za to, że zawsze pomagał mu, kiedy upadał i zawsze ciągnął go ku górze.
— Dlaczego Ameryka? — Oparła łokcie o blat stołu i wbiła w niego wzrok.
— Słucham?
Noel zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiła się wyraźna lwia zmarszczka, na którą Katalin od razu zwróciła uwagę. Znów wyciągnęła go z zamyślenia, poczuł, jak ogarnia go uczucie ulgi, jakby potrzebował jej obecności, ale nie chciał się do tego przyznać.
— Dlaczego chcesz jechać do Ameryki? — powtórzyła, nie spuszczając z niego wzroku.
„Bo chcę stąd uciec" — pomyślał. Wzruszył ramionami, wypuścił powietrze nosem i przywarł plecami do krzesła. — Nic mnie tu nie trzyma.
— I co będziesz robił w tej Ameryce? — Przełożyła nogę na nogę, nachylając się lekko, by lepiej zobaczyć jego reakcję.
— Jak to, co? Pracował.
Noel zaśmiał się nerwowo, po czym uśmiechnął się szerzej.
— Dlaczego akurat tam?
— Muszę się stąd wyrwać — odparł, spuszczając wzrok. Westchnął, nie wiedział, czy stara się to wytłumaczyć jej, czy sobie. — Zresztą, nie mam nikogo, ale to akurat bardzo ułatwia podjęcie decyzji.
— Naprawdę uważasz, że nie masz nikogo? — zapytała cicho, gdy Noel przybliżył się do stołu i spojrzał na nią uważniej i bardziej intensywnie. Milczała przez dłuższą chwilę, żeby bezkarnie na niego popatrzeć, gdy znów dostrzegła lwią zmarszczkę pomiędzy jego brwiami i dopowiedziała: — Przecież masz nas.
Noel wpatrywał się w nią, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Wywołała w nim uśmiech. Znacznie się rozluźnił, przestał już myśleć o koszmarnym śnie, choć miał wrażenie, że jego serce nawet na moment nie zwolniło.
— Zimno ci?
Przyjrzał się Katalin, dostrzegając, jak kuli się na krześle, założyła ręce na piesiach, a jej długie włosy otulały ramiona. Delikatnie drżała, ale nie chciała pierwsza wstawać od stołu.
— Tylko trochę — odpowiedziała szybko i znów na niego spojrzała. — No dobrze, zrobiła się straszna zimnica — przyznała, wykrzywiając twarz.
Noel podniósł się z krzesła, zgarnął ze swojego łóżka koc i narzucił na plecy Katalin, zanim zdążyła wstać od stołu.
Był tak wyczerpany po długim dniu w pracy, że od razu się położył, a potem ten sen... Zupełnie zapomniał, żeby zapalić w piecu i przełamać trochę powietrze. Razem z Andrásem nie lubili, gdy było zbyt ciepło, ale teraz, gdy emocje już opadły, poczuł, że naprawdę zrobiło się zimno.
Noel oczyścił piec z popiołu i szybko przygotował rozpałkę, starannie układając na niej mniejsze kawałki drewna. Otworzył przepustnicę, żeby umożliwić przepływ powietrza przez piec i przewód kominowy. Podpalił podpałkę, pozostawiając uchylone drzwiczki pieca, gdy usłyszał jej delikatne kroki.
Otulona kocem, wpatrywała się, jak ogień powoli pochłaniał drewno. Stała tuż za nim i nawet nie wiedziała, w którym momencie przeniosła wzrok na niego i zaczęła mu się przyglądać. Jego napięte mięśnie pleców i ramion poruszały się z precyzją. Zupełnie się zagapiła, mocniej ściskając brzegi koca.
— Zaraz będzie cieplej — powiedział przez ramię, dorzucając kawałki drewna.
Noel wciąż kucał przed kaflowym piecem, kiedy poczuł jej obecność tuż za sobą. Odwrócił się, a jego wzrok mimowolnie przesunął się od stóp do błyszczących oczu. Ich spojrzenia zderzyły się, a napięcie zawisło w powietrzu. Jednak szybko się otrząsnął i obrócił wzrok w stronę pieca, dorzucając drewna.
Katalin poczuła, jak coś w niej zadrżało. Choć w pomieszczeniu powoli robiło się cieplej od rozpalonego ognia, to czuła, że jej ciepło biło od środka. Policzki miała rozpalone, a rytm serca przyspieszony.
— Wiesz, ja chyba... pójdę się już położyć — powiedziała, z trudem odrywając od niego wzrok. Musiała przerwać tę chwilę, zanim zrobi się dla niej zbyt intensywna.
Oderwała stopy od podłogi, zrzuciła z siebie koc i zostawiła na jego łóżku. Szybko poszła do pokoju, który dzieliła z bratem. Schowała się za drzwiami i oparła o zimną ścianę. Dotknęła rozgrzanych policzków, a potem przeniosła dłoń na serce, które biło jak oszalałe. Przymknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
„To na pewno od ognia" — pomyślała, próbując samą siebie przekonać, gdy usłyszała kroki Noela. Szybko odchyliła kołdrę i wskoczyła do łóżka. Wstrzymała oddech, widząc zarys jego sylwetki w progu.
— Zostawię uchylone drzwi, ciepło szybciej się rozejdzie. Pewnie niedługo András przyjdzie — powiedział cicho.
— Dobranoc i dziękuję — szepnęła, wyobrażając sobie, jak Noel znów się do niej uśmiecha.
— Dobranoc, Katalin — odpowiedział, po czym zniknął.
Dopiero wtedy odchyliła kołdrę i wzięła głębszy wdech. Wpatrywała się w sufit i już wiedziała, że tej nocy szybko nie zaśnie.
Witajcie, kochani w dwudziestym szóstym rozdziale!
I co teraz powiecie? Jak emocje? Można powiedzieć, że pierwszy krok mają za sobą, ale zobaczymy, co będzie dalej. Macie jakieś przypuszczenia?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top