XX
Ktoś ciągnął ją przez spowitą czernią klatkę schodową Agencji, a potem wyprowadził ulice Yokohamy. Miasto wciąż żyło, świadczył o tym natłok aut i świateł rozbłyskujących mimo tego, jak czarne było już też niebo. Ciemność w górze zdawała się być nieskończoną otchłanią, z której w każdej chwili mogło wynurzyć się kolejne zagrożenie. Dlatego dziewczyna zacisnęła palce wokół dłoni mężczyzny, skupiając wzrok na czubkach własnych butów i niewielkim obszarze chodnika przed nią. Być może nie chciała widzieć, cokolwiek miałoby się tam nagle pojawić. Ale może, jakimś cudem, ufała drugiej osobie na tyle, by wierzyć, że, gdy jakieś niebezpieczeństwo rzeczywiście się pojawi, to właśnie ona ją ochroni.
– Gdzie idziemy? – spytała cicho, lgnąc bliżej do jego ramienia. Wokół było zimno. Mężczyzna emanował ciepłem.
– Tam, gdzie będziesz bezpieczna. Zimno ci? – Pokręciła głową bez wahania. – Drżysz. – Było jej zimno. Ale drżała ze strachu.
Nie wahał się przed narzuceniem jej na ramiona własnego płaszcza, być może zamierzając pomóc jej zachować resztki dumy. Wcisnęła ręce w rękawy i skrzyżowała je, przyciskając do piersi, starając się choć marginalnie opanować to irytujące trzęsienie się jej całego ciała.
Sunęli przez niczego nieświadome tłumy ludzi wracających z biur i szkół o tej porze dnia.
– Minho? – Wolała nie mówić więcej, w obawie, że jej głos zupełnie się załamie.
– Jest bezpieczny – Dazai odparł, ale nie mówili już wtedy nic więcej.
Doszli do kolejnego z wielu skrzyżowań i zatrzymali się, czekając na zielone światło.
Jakiś chłopak przebiegł na czerwonym świetle i prawie potrącił go samochód. Rozległy się dźwięki klaksonów i krzyki. Ktoś upuścił torbę z zakupami i parę jabłek wysypało się na chodnik. Jakaś kobieta zamykała sklep i usłyszeli klekotanie opuszczanych na zewnątrz żaluzji.
– Powiedział, że mam wyjść kupić słodycze – odezwała się nagle. – Gdy wróciłam, już... – Zacisnęła wargi na krótki moment. – Czemu akurat wtedy? Czemu nie mogli przyjść później? Albo wcześniej? Czemu musieli akurat, gdy...
– Ranpo to zaplanował. – Zapaliło się zielone światło. [F/n] nie ruszyła się z miejsca.
– Jak to "zaplanował"?
– Wysłał cię na zakupy właśnie dlatego, że wiedział, że przyjdą. – Dazai wzruszył ramionami, nie poświęcając jej nawet spojrzenia, a tylko chwytając ją za nadgarstek i ciągnąc przez przejście dla pieszych głębiej, w mniej gościnne już uliczki prowadzące w jemu tylko znanym kierunku. Nie miała siły się z nim szarpać.
– Nie rozumiem – przyznała szczerze.
Dazai westchnął tylko cicho.
– Wyjaśnię to potem. Na razie musimy się pośpieszyć.
– Czemu?
– Bo muszę wracać do Agencji.
– Gdzie idziemy?
– Tam, gdzie nikt cię nie znajdzie.
Każda odpowiedź tylko utwierdzała ją w przekonaniu, że jest to zły moment na rozmowę. A gdy Dazai przyspieszył, skupiła się już tylko na dotrzymywaniu mu kroku.
Miejsce, w którym się znaleźli, należało do jednej z nowobogackich dzielnic miasta. Ale na ulicach, o dziwo, nie było prawie nikogo.
– Jeśli Ranpo to przewidział, czemu sam nie uciekł? Czemu nic nie powiedział? Wiedziałeś o tym? Agencja wiedziała? – Zasypała go pytaniami, na które Dazai nie zamierzał udzielić odpowiedzi. Choć twarz miał pozbawioną wszelkich emocji, widziała to w jego sylwetce – nie zamierzał odpowiadać, a być może sam odpowiedzi wcale nie znał. Ciągnął ją tylko przez coraz węższe uliczki, aż dotarli do jednego z apartamentowców i musiał niemalże wepchnąć ją do windy wewnątrz. – Pamiętasz, jak rozmawialiśmy w hotelu? Powiedziałam, że nie zaufam ci, dopóki nie zaczniesz być ze mną szczery. A ty znowu, do cholery, wszystko przede mną ukrywasz!
Świerzbiły ją pięści, jak gdyby wyżycie się na Dazaiu mogło w jakikolwiek spokój ukoić jej nerwy.
– Mam tego, kurwa, dość! – Krzyknęła. Zamachnęła się i uderzyła w ścianę windy. Nawet nie w połowie tak mocno jak planowała, bo perspektywa bólu powstrzymała ją od użycia pełni siły w ostatniej chwili. Dźwięk uderzenia nie był ani efektowny, ani satysfakcjonujący.
– Ja też.
Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Tym razem nie ciągnął jej już. Doszedł do końca korytarza i wyjął z kieszeni pęk kluczy, otwierając przed nią drzwi apartamentu. Weszli do środka w kompletnej ciszy. Dazai włączył światło, ujawniając przed dziewczyną wnętrze najbardziej przeciętnego mieszkania, jakie tylko ktoś mógłby sobie wyobrazić.
– Nie mam pojęcia, czemu Ranpo nie uciekł – oznajmił Dazai nagle, opierając się o zamknięte już drzwi wejściowe. – I nikt z nas o tym nie wiedział. A na chwilę obecną nie wiem nawet, czy żyje. – Jego głos nie wyrażał najmniejszej emocji, ale odwracając się by na niego spojrzeć, [F/n] dostrzegła jedynie jego zmęczenie, emanujące z każdego fragmentu jego ciała, od lekko drżących kolan po zgarbione plecy i lekko przymrużone powieki.
Ten widok sam w sobie sprawił, że i z niej uszły siły. Oparła się o ścianę i osunęła na posadzkę, nie zdejmując ani butów, ani płaszcza, który chwilowo jej służył.
Spoczywali tak przez parę długich chwil, aż w końcu Dazai oznajmił, że musi wracać do Agencji, i że najlepiej będzie, jeśli [F/n] zostanie tu, gdzie jest.
I tym razem było jej zbyt przykro, żeby chociaż myśleć o kłóceniu się na ten temat.
✄
– Wyglądasz, jakby cię tramwaj jebnął.
– Dziękuję za przemiłe słowa wsparcia, Chuuya.
– No już, nie płakusiaj mi tutaj – mruknął kapelusznik, rzucając swój główny atrybut na ławę i siadając obok starego "przyjaciela".
Dazai tylko westchnął żałośnie, opierając głowę na blacie w geście aż nadto oczywistego zmęczenia.
– Mógłbyś chociaż podziękować za cynk – mruknął członek Mafii, jednocześnie gestykulując w kierunku barmana, relatywnie uprzejmie prosząc o kieliszek tego, co lubił najbardziej.
– Ależ dziękuję ci bardzo. – Dazai nawet na niego nie spojrzał, a jego ton nie brzmiał szczególnie wdzięcznie.
– Boże, ale ty zamulasz.
Barman postawił przed nimi dwa kieliszki wina, zabierając przy okazji szklankę po whisky Dazaia, w której od dłuższego czasu znajdował się już tylko rozpuszczony lód.
Na siedzenie po drugiej stronie mężczyzny wskoczył łaciaty kot i delikatnie otarł się o jego bok.
I choć nie mieli już nic więcej do powiedzenia, następną godzinę spędzili w spokojnej ciszy, aż do momentu, gdy telefon Chuuyi zadzwonił i ten chwilę później oznajmił, że musi już iść.
✄
– Jakie są rozkazy?
Członkowie Agencji siedzieli w zdemolowanym jej biurze, zbierając wszystko to, co się ostało, porządkując i wyrzucając nieużyteczne już sprzęty. Mimo nawału pracy nikt się nie śpieszył, wszyscy oszczędzali siły, tak naprawdę nie wiedząc, kiedy znowu mogłoby im być potrzebne.
Osobą, która zadała to pytanie, była Yosano. Prezes Agencji wpatrywał się w nią bez słów przez parę chwil, a potem pokiwał powoli głową i westchnął cicho.
– Yosano. Wrócisz do Kamome. Zakończymy ten konflikt.
Polecenie było proste i nie wymagało żadnych więcej dopowiedzeń. Kobieta również nie pytała, wiedząc dokładnie, czego się od niej oczekuje.
✄
Yosano Akiko nie była zwolennikiem siłowego rozwiązywania spraw, ale zdecydowanie od metod fizycznych również nie stroniła, wiedząc, że czasami były one zwyczajną koniecznością.
Zadanie, które zostało jej powierzone, było dokładnie takie: nie wymagające wykorzystania siły w założeniu, ale jednocześnie z ciążącym nadeń widmem pojawienia się takiej potrzeby.
A źródło tej potrzeby wyłoniło się z głębi jednej z uliczek, które przemierzała. Miało na sobie przyniszczony już płaszcz i czarny kapelusz, a jego poza jednoznacznie dawała kobiecie do zrozumienia, że ta zwyczajnie dalej nie pójdzie.
Zatrzymała się z lekkim wyprzedzeniem, utrzymując dystans.
– Zawróć, jeśli ci życie miłe – oznajmił Chuuya Nakahara, również się zatrzymując.
– Sugerujesz, że powinnam się o nie bać? – Yosano uśmiechnęła się krzywo. – Niestety, ale nie planuję zawracać.
Chuuya wywrócił oczami.
– Mafia zna twoją moc. Wiem, że zabicie cię byłoby cholernie trudne. Ale twoja Zdolność nie jest ofensywna. Grożenie ci nie ma sensu, ale nie przedrzesz się. Po prostu zawróć.
– Nie.
Jeśli czegoś nauczyła się przez swoje lata pracy w Agencji, to na pewno tego, że jeśli czarny charakter mówił ci, żebyś zawrócił, to było to jedynie powodem, by dalej iść w zaparte.
– Czemu aż tak ci na tym zależy?
– Czy to nie oczywiste? Jestem lekarzem. – Wzruszyła ramionami, przestępując do przodu. Chuuya zgarbił się, przygotowując do odparcia ataku. W końcu nie mógł być pewien, że kobieta jest tu sama. – Lekarze ratują życie.
– I umierają na wojnach, których nie toczą – parsknął mężczyzna. – Nie wiesz, jak to się kończy? Lekarze umierają pierwsi, bo są największą przewagą.
– No to dobrze, że ja nie planuję umierać.
Telefon Chuuyi nagle zawibrował i ten westchnął z lekką irytacją, nie spuszczając wzroku z kobiety. Kątem oka zerknął na krótką wiadomość, która pojawiła się na ekranie, a potem tylko parsknął śmiechem.
– Najwyraźniej tylko ty – odparł, a potem zaśmiał się jeszcze raz, obracając na pięcie ku najwyższemu zakłopotaniu swojej rozmówczyni.
W tym samym momencie zadzwonił jej własny telefon i kobieta odebrała, pobieżnie sprawdzając tylko nadawcę połączenia.
– Kunikida?
– Doktor Yosano? Rejin z yakuzy Kamome nie żyje.
✄
Na przestrzeni lat, w ciągu których jej znaczenie w yakuzie wzrastało, Akira upewniła się tylko w przekonaniu, że nienawidzi polityki. Choć pierwsza chwila, w której mogła już wydawać rozkazy komuś innemu niż tylko służącym w domu ojca, przepełniona była ekscytacją i wyczekiwaniem przyszłości, na tym etapie wiedziała już, że, choć kocha adrenalinę, to nienawidzi, po prostu nienawidzi władzy.
A teraz nienawidziła jej jeszcze bardziej. W wyraźnym przeciwieństwie do swojego wuja, który właśnie przeglądał w jej towarzystwie wszelkie dokumenty, jakie tylko były do tej pory skryte przed światem w sekretarzyku jej ojca. Nawet ona nie wiedziała co w nich się znajduje.
Ale nowy szef yakuzy już tak.
Zacisnęła pięści. Nie minął nawet dzień, a ten już zajął jego miejsce. Nienawidziła tego, jak łatwo mu to przyszło. Ale sama wciąż była w zbyt wielkiej żałobie, żeby cokolwiek na to poradzić.
– Akiro, nie uważasz, że twój ojciec był okrutnym człowiekiem? – Nawet na nią nie spojrzał. – Do tego aroganckim i mającym niezdrowy pociąg do przemocy. O braku gościnności nie wspomnę. Kamome tak wiele straciła w ciągu jego bezdusznego panowania. – Mówił spokojnie, jak gdyby opowiadał o gatunkach herbaty albo sposobie na ugotowanie dobrej zupy, jak to zresztą miał w zwyczaju. A jednak mimo tej otoczki spokojnego, może tylko niezdrowo otyłego staruszka, była to jedna z najbardziej dwulicowych osób, jakie Akira miała okazję w swoim życiu poznać.
Zdawała sobie z tego sprawę nawet zanim telefon mężczyzny zadzwonił, i ten włączył tryb głośnomówiący, ostentacyjnie kładąc telefon na blacie, jak gdyby dając jej do zrozumienia, że chce, by słyszała, co się zaraz wydarzy.
– Mori Ougai, jak dawno do mnie nie dzwoniłeś. – Uśmiechnął się krzywo, kładąc dłonie na oparciu krzesła stojącego przy sekretarzyku. Nazwisko nie było Akirze obce. Zdawszy sobie z tego sprawę, kobieta nie potrafiła w żaden sposób zareagować. Po prostu stała, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed sobą, a dźwięk głosów mężczyzn cudem tylko przebijał się przez intensywny szum w jej uszach.
– Jakoś nie było okazji. Ale chciałem ci podziękować. W końcu, bez twojego wsparcia Mafia Portowa nie znałaby planów Kamome na tyle dobrze, by wygrać tę grę. A jednak, udało nam się. Cóż za przyjemna współpraca.
– Też tak uważam – zaśmiał się cicho. – I również dziękuję. Można powiedzieć, że to początek prawdziwej współpracy. Kamome jest do twojej dyspozycji.
✄
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top