上昇するカモメ

   – To daleko?

   – Kawałek. Do połowy prowadzi droga pożarowa, potem trzeba zejść na lewo. Hmm... Jakieś pół godziny. Robi się ciemno, więc lepiej się pośpieszmy, inaczej się zgubimy.

   Minho wyglądał na zdeterminowanego, narzucając ponadprzeciętne tempo. Dazai nie narzekał, bez problemu je utrzymując. Bez wątpienia byłoby to kłopotliwe, gdyby zgubili się po drodze, choć jeśli po prostu zwlekaliby z dotarciem, zgubienie mogłoby okazać się ich najmniejszym problemem.

   W końcu Dazai nie był jedynym, który szukał [F/n].

   W ciągu jakichś dwudziestu minut dotarli do miejsca, w którym droga skręcała nagle w prawo. Minho bez wahania wkroczył między drzewa po lewej stronie. Choć Dazai podejrzewał, że ta dwójka to jedyni, którzy od jakiegoś czasu tędy uczęszczali, ścieżka wydawała się metaforycznie udeptana. Gęsta ściółka nie nosiła co prawda wielu śladów, ale gałęzie zdawały się rozstępować, ukazując drogę w głąb lasu.

   Gdy sunące ponad drogą ciemniejące pasmo nieba zostawili za sobą, co jakiś czas wciąż oświetlało ich słońce przebijające się pomiędzy konarami drzew. Wokół nich było już kompletnie ciemno, ale żaden z nich nie miał latarki, więc szli przed siebie, ufając trasie wskazywanej przez wprawionego już Minho. Chłopiec dobrze orientował się w terenie, a obdarzony wyostrzonymi zmysłami Dazai upewniał się, że wokół nie czyhało na nich żadne niebezpieczeństwo.

   Panowała cisza, dopóki Minho nie oznajmił, że za parę chwil będą na miejscu. Drzewa przed nimi zaczęły się przerzedzać, aż w końcu wyszli na polanę, na której końcu stała drewniana chatka mająca co najwyżej dwadzieścia metrów kwadratowych powierzchni.

   Dazai zatrzymał się, wbijając wzrok w budynek, ledwo oświetlony ostatnimi promieniami słońca. Przekrzywił głowę w zastanowieniu.

   – Tam zawsze nie było drzwi?

   Oczy Minho otworzyły się szerzej i chłopak zastygł w niemej panice, dając mężczyźnie natychmiastową odpowiedź. 

   – Wracaj do miasta – rzucił Dazai na odchodnym, już biegnąc w stronę domku.

   Wpadł do środka, rozglądając się wokół za jakąkolwiek oznaką życia. Stary kredens został przewrócony i cała podłoga usłana była odłamkami porcelany. W ścianie na wprost wejścia była dziura, na tyle wielka, że można było przez nią przejść. Odłamki szkła i kawałki drewna walały się po podłodze.

   Przebiegł przez dziurę i skierował się prosto, gdzie połamane gałęzie drzew sugerowały trasę, jaką ktoś przebył chwilę temu. Zagłębił się między drzewa. Panująca w mroku cisza była wręcz niepokojąca. Nie było odgłosów walki ani najmniejszych choćby głosów leśnych ptaków. Zupełnie, jakby cały las zamarł ze strachu.

   Ledwo widział cokolwiek, bo słońce właśnie zaszło.

   Wybiegł na polanę i dopiero wtedy blade światło nieba ujawniło roztaczający się przed nim obraz.

   I było to chyba ostatnie, czego mógłby się w tej sytuacji spodziewać.

Pół godziny wcześniej

   Na ułamek sekundy strach ją sparaliżował.

   W następnej – odwróciła się i rzuciła przed siebie, w stronę okna. Skoczyła i rozbiła szkło swoim ciałem, rozcinając skórę w paru miejscach. Coś trzasnęło za jej plecami, ale gdy tylko odzyskała równowagę, ruszyła do przodu.

   Ledwo zdążyła wbiec między drzewa, coś rozsadziło ścianę domku. Nie odważyła się obejrzeć. Jej ciało w zaledwie parę chwil przerzuciło się na najwyższe obroty.

   Jakiś byt przyjmujący postać ciemnej wstęgi przeciął przestrzeń między drzewami i dziewczyna instynktownie odskoczyła w bok, tylko cudem unikając schwytania przez coś w rodzaju łapy, którą wstęga ta była zakończona. Wyglądało to wręcz surrealistycznie, gdy istota wbiła kły w drzewo na wprost zamiast w nią samą, dając jej tym parę cennych chwil na wyprucie do przodu.

   Dobiegła do jakieś polanki i rozejrzała się w nadziei na znalezienie kryjówki. Czegoś niezbyt oczywistego, czegoś, gdzie mogłaby przeczekać...

   – Skończyłaś?

   Spowita mrokiem sylwetka mężczyzny pojawiła się zaledwie parę metrów za nią i dziewczyna obróciła się, cofając w panice. Choć od samego początku nie wydawało się, by mężczyzna się śpieszył, wyglądało na to, że towarzyszący mu byt w jakiś sposób umożliwiał mu poruszanie się z nadludzką prędkością.

   Jakkolwiek na to nie patrzyła, bycie złapaną od początku było tylko kwestią czasu. Nie posiadała żadnej kryjówki czy chociażby szansy na uzyskanie pomocy. Była to jedna z tych rzeczy, których najbardziej się obawiała. 

   A teraz najczarniejszy ze scenariuszy został brutalnie wprowadzony w jej życie.

   – Czego... uch... Czego chcesz...? – wydukała, z trudem łapiąc oddech.

   Czarna istota znowu wystrzeliła w jej kierunku i dziewczyna uskoczyła w bok, próbując przynajmniej dobiec między drzewa, gdzie z pewnością miałaby większe szanse na ucieczkę niż na otwartej przestrzeni.

    Kolejna wstęga zablokowała jej drogę. Przy prędkości, jaką były w stanie osiągnąć, ucieczka za siebie nie miała szans powodzenia. W sytuacji, w której się znalazła, dziewczyna nie widziała ani jednego rozwiązania.

   – Po prostu zgiń.

   Nie zdążyła nawet pisnąć, gdy ostrze wstęgi wypruło do przodu i wbiło się w jej pierś z taką siłą, że przeszło przez ciało dziewczyny na wskroś, boleśnie wypychając powietrze z jej płuc. 

   Nie czuła bólu. Gdy została uniesiona do góry i rzucona w bok, czuła jedynie obezwładniające otępienie.

   Przeturlała się parę metrów jak ciśnięta z całej siły lalka, lądując na boku i nie mając już siły obrócić się, by chociaż spojrzeć na swojego oprawcę.

   Usłyszała szelest trawy, ziemia tłumiła dźwięk kroków.

   Czyżby chciał upewnić się, że cios był śmiertelny?

   Jej wzrok rozmazał się i wszystko wokół zaczęło wirować. Gdy drgnęła, poczuła wyraźnie, jak jej ubrania przesiąkają ulatującą z niej, ciepłą krwią.

   Mężczyzna kucnął nad nią i obrócił ją na plecy. Ciemne oczy oprawcy pozbawione były jakichkolwiek emocji. Nie było w nich nawet chęci mordu. Były chłodne.

   Zimne, kościste palce bez wahania owinęły się wokół jej szyi i bezlitośnie zacisnęły, odcinając dopływ powietrza i krwi do mózgu.

   Wybacz, pomyślała nagle dziewczyna, zamykając oczy.

   Zasługujesz na coś o wiele gorszego, ale i tak przepraszam, pomyślała.

   Unmei no Kizuna, pomyślała, tracąc przytomność.

.

.

.

   Dziewczyna siedziała pod drzewem, ramionami obejmując kolana i opierając na nich brodę. Wpatrywała się w niewidzialny punkt przed sobą, jakby nie widząc nic innego. Gdy podszedł bliżej, nawet na niego nie spojrzała.

   Natomiast mężczyzna w czarnym płaszczu leżał parę metrów dalej, bez ruchu, z połyskującą w świetle księżyca plamą krwi w zastraszającym tempie rozpościerającą się wokół niego.

   Dazai obrócił go na plecy i sprawdził puls. Chyba trochę mu ulżyło, gdy wyczuł rzadkie, ale wciąż istniejące tętno. Taka rana zdecydowanie nie wystarczała, by zabić kogoś pokroju Akutagawy, ale jakiś już czas temu mężczyzna stracił przytomność i bez wątpienia potrzebował profesjonalnej pomocy.

   Detektyw wyciągnął telefon i wysłał krótką wiadomość, po czym schował go i minął mężczyznę, idąc w kierunku dziewczyny.

   Kucnął, uśmiechając się lekko. Nie było w tym zbyt wiele wesołości, ale chyba choć tyle mógł zrobić – udawać, że nie ma powodu do zmartwień.

   – Już po wszystkim. Możesz wstać?

   Odwzajemniła spojrzenie.

   Jej oczy zaszkliły się nieco i przez chwilę myślał, że się rozpłacze. Nie pozwoliła sobie jednak na uronienie ani jednej łzy. Kiwnęła głową, dając mu do zrozumienia, że wciąż jest w stanie przyjąć do siebie znaczenie jego słów. 

   Podał jej dłoń, pomagając wstać. Jej ubrania były rozdarte w wielu miejscach, jednak nie widział ani jednej rany. Za to widział krew. Dużo krwi.

   Musiało być jej zimno. Zdjął swój płaszcz i narzucił jej na ramiona, prowadząc w kierunku drzew i dalej, tam, gdzie znajdował się domek.

   Nie zadając żadnych pytań, prowadził ją przed siebie. Dziewczyna również nie odezwała się, wyzuta z wszelkiej chęci zwątpienia. Nie wiedząc nawet, kim jest ten mężczyzna, lecz będąc zbyt wyczerpaną, by mu się przeciwstawiać, zaakceptowała swój los.

   Choć jeszcze się sobie wtedy nie przedstawili, właśnie w ten sposób ścieżki Dazaia Osamu i [L/n] [F/n] skrzyżowały się po raz pierwszy. 

   – Jasny szlag!

   Rzucając telefon za siebie, kobieta wbiła pokryte spękanym lakierem paznokcie w skórzaną kierownicę chevroleta, starając się opanować narastającą w niej wściekłość.

   – Najpierw Mafia, teraz Agencja. Zaraz mnie szlag trafi. To takie zabawne, rzucać mi kłody pod nogi? Zaraz coś rozjebię.

   Rzadko kiedy coś aż tak nie szło po jej myśli. Owszem, problemy zdarzały się w tym zawodzie. Ale żeby coś aż tak się wszystko zjebało...? Że też znalazła tę kryjówkę parę godzin później niż Mafia Portowa. W przeciwnym wypadku byłaby tu już wcześniej i zabrała dziewczynę. 

   Z kimś takim jak Akutagawa, o czym zdołała się dowiedzieć w międzyczasie, nie miała najmniejszych szans. Większość użytkowników zdolności była wysoko ponad jej ligą. Nie spodziewała się jednak tego rodzaju kłopotów. Była mózgiem grupy, nie mięśniami.

   Tak czy inaczej, pozostało jej poinformować ojca o stanie rzeczy i – bardzo możliwe – przypuścić otwarty atak na ludzi, którzy przejęli [L/n].

   Ruch za jej plecami wytrącił ją z rozmyślań, mocno irytując.

   – Zamknij się! – warknęła w odpowiedzi.

   Gdy nie było nikogo, kto mógłby ją ocenić, Akira odkrywała w sobie niesamowitą potrzebę wyładowania złości. Oczywiście normalnie byłoby to niemożliwe, z ojcem stojącym jej nad głową i prestiżową mgiełką powagi, jaka ciążyła jej statusowi. Z obowiązkiem wzięcia  odpowiedzialności za grupę podczas choroby jej prawowitego dowódcy, bo stary Rejin nie dopuściłby, by jego rodzony, acz znienawidzony brat – prawowity następca – wziął za cokolwiek odpowiedzialność, a przynajmniej tak długo, jak sam jeszcze oddychał.

   Sięgnęła do kabury pod kurtką i naładowała broń.

   Wycelowała w związanego i zakneblowanego chłopaka siedzącego wbrew swej woli na tylnym siedzeniu, sprawiając, że twarz porwanego wykrzywiła się w niemym przerażeniu.

   Choć jednak miała w zasięgu dłoni skuteczny sposób na wyładowanie złości, Akira musiała zadowolić się samym tylko widokiem przerażenia.

   Mimo wszystko potrzebowała zakładnika, by nakłonić [L/n] do współpracy. No i kto nadawałby się lepiej, niż ktoś, komu zaufała na tyle, by powierzyć mu swoją kryjówkę?

   Niewiele brakowało jej do dopięcia planu na ostatni guzik. A wtedy pozostawało jedynie wprowadzić go w życie. Wszelkimi środkami, jakimi yakuza Kamome dysponowała. 

上昇するカモメ


*zza kulisów*

"Choć jeszcze się sobie wtedy nie przedstawili, właśnie w ten sposób ścieżki Dazaia Osamu i [L/n] [F/n] skrzyżowały się po raz pierwszy."

Knight: Tak.  W końcu. W KOŃCU. SZÓSTY, KURWA, ROZDZIAŁ.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top